Artykuły

"Harfa płaczu"

Zaczyna się dobrze. Jest ciem­no i słychać tylko tę szaloną Pieśń. A potem wchodzi światło i jest już trochę gorzej. W żydowskiej stodole, w której - jak mówią - "morze złota pływa", "jedwab jest murawą, a hafty złote drzewami!", leży na stole parę szmat, a na podłodze kiepski dywan. Pod ścianami kilku "prywatnych panów". W środku sceny Regimentarz (Józef Para), na fotelu Marszałek (Ja­nusz Bukowski). Zaczyna Regi­mentarz:

W imię Boga nieśmiertelne!

I w imię bożego Syna!

I w imię bożego Ducha!

Przed tym światem, co patrzy i

słucha,

Jak się nasza krew tu lać

zaczyna

I wulkanem pomsty z nas

wybucha,

I wulkanem jęków świat

przeraża;

Przed ziemią, co nas spotwarza,

Że już ojczyzny nie mamy

I o nią się dobijamy

Z mieczem w ręku;...

Para mówi z godnością, czysto, cicho i wyraźnie. Można by le­piej, ale starczy. Publiczność słucha. Od początku świetnie: ze skupieniem, z szacunkiem dla piękna tych wierszy, z poczu­ciem ważności padających słów. "Tu się rzecz o naród toczy." Publiczność słucha i nic jej nie przeszkadza. Nawet Janusz Bu­kowski, który za chwilę - pod­kręciwszy wąsa - z trzaskiem, i okropną sztampą położy rolę Marszałka. Jeszcze raz potwier­dza się prawda, że czasami siła teatru w niewielkim tylko stop­niu zależy od jego rzemieślniczej doskonałości. A ponadto... znów coś się stało. Nie tak dawno sta­re romantyczne wiersze nużyły normalną publiczność. Dzisiaj znowu z łatwością przechodzą przez rampę. Wchodzi Ksiądz Marek (Zbig­niew Zapasiewicz). Ale jeszcze nim wszedł, już było wiadomo, że realizm polityczny Marszałka nie może stanowić konstrukcyjnie, ważnej opozycji dla idei Karme­lity. Wiadomo też, że na rolę te­go proroka nie będzie pracować garstka komparsów i statystów, bo zbyt jest nieliczna i słuchać ani patrzeć nie potrafi. Tak, w tym spektaklu Króla (proroka) nie zagra dwór (wyznawcy), Ks. Marek nie będzie na scenie prze­wodził masom, nie będzie - jak u Słowackiego - samotnym na czele tłumów. Tu już nie może być procesji i pochodów ze sztandarami, motłochu i "placu pełnego żołnierstwa", w finale ofiarnego stosu z łóżek szpital­nych, a na nim Ks. Marka z krzyżem. Ks. Marek będzie sam - "Książę Niezłomny na mu­rach Baru"... Będzie - "sądem krwi nieprzerażony" - głosił do końca ideę wolności i odrodze­nia, także przez śmierć i mękę, wierząc w to, że w historii żaden siew nie pójdzie na mar­ne. Przywódcy konfederacji i pa­nowie - rada opuszczają miasto. No i dobrze. Jest szkoda (po cóż było aż tak eksponować w tym przedstawieniu paru niedob­rych statystów? Mało to aktorów w Warszawie?), ale nie ma nie­szczęścia. Publiczność i tak słu­cha Zapasiewicza lepiej niż księ­dza w kościele - wyznawcy Ks. Marka siedzą na widowni. Do pustej szopy wchodzi Żyd: "Teraz my tu gospodarze..." Czesław Lasota gra tę rolę bez szar­ży, charakterystycznie, niemal rodzajowo. Jest skromnym i chy­trym karczmarzem -- nie jest Ra­binem (myślę, że to dobra i dzi­siaj najbezpieczniejsza koncepcja interpretacyjna). Zjawia się też Judyta (Jadwiga Jankowska-Cieślak) - od początku świadoma przekleństwa ciążącego nad wymierającym plemieniem Izrae­la i zafascynowana obrazem konfederackiej bitwy, zwycięskiej za sprawą jej czarów. Na­reszcie Kosakowski (Krzysztof Gosztyła)... Ta postać jest w dramacie najpotężniejszym prze­ciwnikiem Ks. Marka. Jego czys­tości moralnej Słowacki przeciw­stawił w osobie Klemensa Kosakowskiego ucieleśnienie amoralizmu, bezprawia, przemocy i de­generacji narodowego ducha. Ko­sakowski najpierw okradnie Ra­bina, a potem z jego rozkazu Ra­bin zostanie zamordowany. Z wi­ny Kosakowskiego spadną więc na Bar wszystkie plagi, bo Judyta - już szukająca drogi na­wrócenia - znajdzie się znowu w mocy swego okrutnego i mściwego Boga: w odwecie za śmierć ojca sprowadzi na miasto zarazę i wyda je później Rosja­nom. W spektaklu Krzysztofa Za­leskiego ten wątek motywacyjny nie został wyraźnie przeprowa­dzony. Zło niesione przez Kosakowskiego jest tu jakieś małe, nieskomplikowane i tak realne, że nie może być uznane za ne­gatywny, ale potrzebny element w dialektycznej moralistyce na­rodowej Słowackiego. To polskie zło wymaga może pokuty, ale nie uzasadnia potrzeby wielkiej, zbiorowej ofiary w Barze. Kosakowski zabija stającego mu na drodze Starościca z Bar­ku (dobrze ułożony pojedynek, nareszcie bez tej harataniny i żałosnych popisów szermier­czych). To piękna postać ten Sta­rościc i dosyć ważna w historiozoficznej perspektywie Słowac­kiego. Jeszcze tacy jaśni rycerze muszą ginąć z szatańskiej, złej ręki; ale kiedyś... Marek Kon­drat jako Starościc z Barku przemknął przez scenę w sposób trudny do zauważenia. Jak wszedł, tak i zszedł: umarł śmiercią lekką. Na szczęście ma dublera Tomasza Stockingera, który był bardziej szlachetny i wewnętrznie czysty. No i cho­dził po scenie w butach, a nie w łapciach.

Ks. Marek przepędza z Baru Klemensa Kosakowskiego: "Gwał­ty, morderstwa, grabieże, precz z Polski", i tu, w połowie aktu II, przy niezwykłej ciszy na widow­ni, kończy się pierwsza część przedstawienia. Część druga zaczyna się przed karczmą (Krzysztof Zaleski- poro­bił w tekście istotne skróty i nie­wielkie przestawienia, ale zacho­wał następstwo scen). Judyta od­prawia po ojcu żałobę, potępieniec Kosakowski powrócił, żeby naprawić winy. I to jest dobra scena Jankowskiej Cieślak, "na miarę tekstu" Słowackiego, ale też sam tekst przymusza tu aktorkę do wzmocnienia ekspre­sji i do rezygnacji z nazbyt czę­sto pojawiającego się tonu uciś­nionej niewinności. Próba ekspia­cji Kosakowskiego nie może od­wrócić biegu wydarzeń. Już "w karczmie Dońce" (znów ci statyś­ci!). Żołnierze idą ławą od hory­zontu na proscenium, idą z bro­nią gotową do walki. W karcz­mie Kreczetnikow (Zygmunt Kęstowicz), potem także Branecki (Marek Obertyn), Judyta i Ks. Marek. Jest rzeczą prawie nie­możliwą zagrać w dramacie Sło­wackiego Rosjanina inaczej ani­żeli wedle wzorca teatralnej rosyjskości, który udoskonalił sam autor Kordiana i Fantazego. Zygmunt Kęstowicz nie odchodzi od tego modelu, ale gra rosyj­skiego generała czysto, precyzyj­nie, z dużą kulturą i ma bardzo efektowny monolog ("Oj dobrze, że my te Bary przycisnęli") w następnej swojej scenie. Marek Obertyn także wycisnął z roli Braneckiego tyle, ile potrzeba. Ks. Marek ranny, zelżony i wydany przez Braneckiego na kaźń (Kreczetnikow milczy), przebacza winę Judycie. I teraz ona, już w duchu chrześcijanka, udziela swoimi czarami pomocy Ks. Markowi: oprawcy padają niczym rażeni piorunem (to jedy­ny w przedstawieniu widomy cud i jedna z nielicznych ilustra­cji zdarzeń, o których w drama­cie tylko mowa). Ks. Marek mó­wi do Braneckiego:

Cokolwiek w twoim rozumie

Ułożysz, to nie pomoże,

Bo ja tu ciało położę

Pierwsze dla kraju i wiary.

I mój kopiec jak sztandary

Będzie trwał - aż wiek

przeminie,

Aż ludzie z jasnymi skrońmi

Pokażą się w tej krainie,

Wchodząc ducha mego bramą.

Kolejna scena. W Barze pa­nuje zaraza. Na tylnym planie (dobrze oświetlony podest) prze­chodzą zakapturzeni grabarze zadżumionych. Wśród nich Kosa­kowski, opętany miłością do Judyty, coraz bardziej świadomy swoich zbrodni, szukający teraz ratunku dla Ks. Marka. Scena Kosakowskiego z Judytą (dość schematyczna i niezbyt dogodna sytuacyjnie) jest zapowiedzią hekatomby oczyszczenia. Judyta podpali miasto. Zbliżamy się ku końcowi przedstawienia. Jeszcze tylko gorzka w swojej wymowie scena sporu Kreczetnikowa z Braneckim, jeszcze informacje o buncie wojska i Zagładzie miasta i już finałowy monolog. W tym wielkim lamencie Ks. Marka sły­chać rozpacz pokonanego wodza i wiarę człowieka nieugiętego. Ks. Marek pozostaje na scenie jako wzorzec niezłomności.

Bo ja ojczyzny być muszę

Duchem, stróżem i patronem;

I wyżej porywać duszę,

A żadnej ziemią nie skalać,

Ale wszystkie pozapalać

Na nowe wieki i czyny.

Na jednym z przedstawień, któ­re oglądałem, w czasie finałowej modlitwy Ks. Marka, gdzieś za kulisami cichutko zaterkotał tele­fon. Może to dzwonił Archanioł Michał, że coś Tam słychać, ale niedokładnie, a może zupełnie kto inny. Publiczności - rzecz prosta - to też przeszkadzać nie mogło: brawa - po pełnej po­wagi chwili - były długie i - jeśli można tak powiedzieć - smutne.

Pora przejść od opisu do spraw zasadniczych. Spektaklowi nie można pozornie odmówić re­żyserskiej konsekwencji. Kiedy Krzysztof Zaleski kreślił tekst dramatu, kiedy świadomie rezyg­nował z posłuszeństwa wobec di­daskaliów, zmierzał, najogólniej mówiąc, do tego, żeby przybliżyć utwór widzowi z roku 1983. Nie chciał przy tym, żeby dzieło Sło­wackiego raziło publiczność swo­ją konstrukcją myślową, ważną z pewnością dla historyka idei, jednak anachroniczną z punktu widzenia normalnego widza. Chciał zrobić "skameralizowany" rapsod o Duchu wielkim i nie­ugiętym, o człowieku pomimo klęski niezłomnym. Powyrzucał więc z Księdza Marka tłumy, zrezygnował z wielkiego wido­wiska i "tyjatru", całą rzecz uspokoił, pozbawił egzaltacji. Materiał - jeśli niegiętki - ma jednak swoje prawa. Bohdan Ko­rzeniewski napisał kiedyś, że "najgorszym rodzajem kompro­misu jest zawsze kompromis z wielką poezją". I miał rację (pod tym względem Zaleski też trochę "nagrzeszył", czyszcząc tekst dra­matu z jego baroku, frenezji i ogromnie rozbudowanych rela­cji). Ale - trawestując opinie Korzeniewskiego - można też powiedzieć, że w teatrze (a może nie tylko w teatrze) równie niebezpieczne są kompromisy wo­bec wielkich i precyzyjnie kom­ponowanych systemów ideowych. Słowacki pisał Księdza Marka w tym samym czasie, w którym kształtował swoją genezyjską fi­lozofię. W patriotyczno-religij­nym uniesieniu napisał dramat mistyczny, więcej - mesjanistyczny, i swoim wieszczym patosem, skalą swoich uczuć obda­rzył bohaterów. Zwłaszcza Ks. Marka. Krzysztof Zaleski - "ołówkiem" i reżyserią - przytłu­mił profetyczną tonację dramatu, wyszył koturnowy patos, osłabił znaczenie mesjanistycznych ro­jeń. Ale to wszystko i tak w tym przedstawieniu wypływa na wierzch i to w szczątkowej, nie­pełnej formie, niosąc ze sobą niemało informacyjnych szumów. I tu nie chodzi tylko o zbyt czę­ste, drobne rozbieżności pomię­dzy tekstem a obrazem, ale tak­że o sprawy ważniejsze, bo istot­ne dla budowy ról. Może więc należało zostawić tekst dramatu takim, jakim w swojej istocie jest? Wreszcie powód do sporu! Sło­wacki w Księdzu Marku stworzył apoteozę konfederacji barskiej. I to niewiele ukrywając, z całym dobrodziejstwem jej inwentarza. Ale Bar to nie tylko zapowiedź XIX-wiecznej "drogi do niepodległości". To także dewocja i fa­natyzm, ksenofobia, tępy konser­watyzm, prywata i głupota poli­tyczna. Zaleski prawie zupełnie pomija ten aspekt barskiej tra­dycji. Robi to oczywiście z pew­ną logiką. Zamierzył spektakl o wielkości i niezłomności, o trage­dii, klęsce i potrzebie zachowa­nia nadziei, więc nie chce wpro­wadzać do środka niemiłych dla słuchu dysonansów. Tyle że to nazbyt ułatwione zadanie. Rzeczą trudniejszą (i bardziej bolesną) byłoby pokazać, jak wielkości to­warzyszy skarlenie, świętości fa­natyzm, odwadze zbrodnia, god­ności zaprzaństwo. Niech by się to wszystko prażyło razem w polskim tyglu - Słowacki w Księdzu Marku pozostawia takie możliwości. I nie szkodziłoby to wcale naczelnej idei spektaklu Krzysztofa Zaleskiego. Wręcz przeciwnie. Wielkość na tle ma­łości ogromnieje. O cóż ja się spieram? O potrzebę zachowania szeroko otwartych oczu. Także wobec tradycji historycznej.

Słów kilka o najważniejszych rolach: Ksiądz Marek Zbignie­wa Zapasiewicza mówi bez egzaltacji. Mówi spokojnie, ale z siłą, niemal monotonnie, świado­mie operując tylko dwoma reje­strami głosu (naturalnym i moc­no obniżonym, prawie chrapliwym). Chodzi cicho i mówi dość cicho. W sylwetce jest pełen po­kory. Na pierwszy rzut oka to raczej Ksiądz Piotr niż Ksiądz Marek. Nie jest barokowym kaz­nodzieją, fanatycznym mnichem, sarmackim Savonarolą. On nie mógłby ciskać ludzkimi gnatami w tłum zgromadzony pod ambo­ną i nie może prorokować na za­wołanie. To wódz bez armii, ostatni żołnierz Chrystusowy, ideolog i - nade wszystko - człowiek do końca wierny naro­dowej sprawie. Z Bogiem rozma­wia oczyma. Ten kontakt nawią­zuje dość rzadko ale z łatwością, bez pośrednictwa modlitw i obrzędów. A więc to mistyk. Tak, jednak chadzający po ziemi dość pewnie i- ryzykuję paradoksal­ne zestawienie - mistyk i racjo­nalista. On rozumie Boga! Dlatego wszelkie interwencje nie­bios są dla niego oczywistością możliwą do ogarnięcia umysłem i cudów właściwie nie ma, bo są naturalne. To wszystko mieści się w rygorach intelektualnych świa­topoglądu Ks. Marka, granego przez Zbigniewa Zapasiewicza. Jego bohater zdał się na wolę Boga, akceptuje boskie plany i wedle nich określa swoje miejs­ce w historii. I tylko w finało­wym, wspaniale zresztą powie­dzianym monologu, kiedy mówi: "I śmiem spojrzeć ku Panu ogniście I zawołać nań o spra­wiedliwość" - w tym błaganiu o nadzieję wolności i siłę prze­trwania słychać przez chwilę ton buntu. Wielka kreacja? Tak mó­wią. Jak na mój gust, jest to ro­la nieco zbyt słabo (w geście, syl­wetce, ruchu) określona przez ję­zyk, styl Słowackiego. Zresztą inaczej myślę o tym bohaterze. Ale to ważna rola i z pewnością od wcześniejszych interpretacji odmienna, przemyślana od po­czątku do końca, przeprowadzona konsekwentnie, w zgodzie z -intencją reżysera.

Wobec Judyty - Jadwigi Jankowskiej-Cieślak mam więcej wątpliwości. Judyta to rola efek­towna, ale zarazem chyba naj­trudniejsza z kobiecych ról w klasycznym polskim repertuarze. A w tym spektaklu tym trud­niejsza, że w rezultacie wycisze­nia mesjanistycznych wątków, myśli o przejęciu przez naród polski funkcji ludu wybranego, rola Judyty została jakby trochę oderwana od swego ideowego kontekstu. Jadwiga Jankowska-Cieślak zagrała Judytę w zgodzie ze swoimi fizycznymi wa­runkami. Grała żydowską dziew­czynę, dość daleką od postaci mściwej heroiny, czarownicy, wieszczki. A jednak wydawało mi się, że jest zbyt słaba i kru­cha, że zbyt cienką kreską ry­suje swoje zmagania i nagłe we­wnętrzne przemiany, że nie zaw­sze daje sobie radę z tymi arcytrudnymi pasażami poetycki­mi. Drażniła mnie też jakaś "współczesność" w ruchu aktor­ki, niezbyt godząca się z kostiu­mami. Ale przynajmniej jedną scenę (na "bosinach") miała piękną i naprawdę wstrząsają­cą. Zresztą piszę te wątpliwości dość niepewną ręką.

Krzysztof Gosztyła zagrał Kle­mensa Kosakowskiego (nie "Kos­sakowskiego", jak to się zdarza wymawiać aktorowi), ale nie za­grał "szaleńca roztrąconego o Boga". Był warchołem, gwałtownikiem, banitą, słowem Andrze­jem Kmicicem, ale nie był wspa­niałym i groźnym ucieleśnieniem zła i destrukcji, bezprawia i anarchii. Wiersz mówił nie nad­zwyczajnie, ale z sensem, i nie kłamał, a to już wiele jak na młodego aktora w tak dużej i karkołomnej roli.

Scenografia Krzysztofa Baumillera i Wiesława Olko niewiele pomaga i tyleż przeszkadza. Nie zaleca się też wielką urodą, więc chyba nie warta jest opisu. Kry­zys ekonomiczny też widać na scenie wyraźnie - kostiumy Ire­ny Biegańskiej są zgrzebne i z wyjątkiem kostiumów Judyty, nieładne. Muzyka Jerzego Sata­nowskiego była dobra, ale było jej za mało.

Powracając na koniec do głów­nego sporu. W przedstawieniu nie ma Kazimierza Puławskiego, bo nie może być tu miejsca dla jego chwilowego zwycięstwa. Puław­ski nie może się też pojawić jako następca Księdza Marka i nowy Książę Niezłomny, gdyż byłby to fałszywy i przesadny opty­mizm. Krzysztof Zaleski robił przedstawienie o klęsce, rozpa­czy, potrzebie nadziei i z tym także się zgodzić należy, jednak - podejrzewam - składał ten smutny hommage Księdzu Mar­kowi i konfederacji z załzawio­nymi oczyma i jakby ściśniętym gardłem. To szlachetne, ale to niszczy ostrość spojrzenia i przy­tępia słuch. I z tego tylko powo­du mam pretensję do Krzysztofa Zaleskiego. Pretensję tym więk­szą, że także po obejrzeniu Mahagonny (spektaklu słusznie chwalonego za rzemiosło, choć przecież niedocenionego - rów­nież na łamach Teatru - w płaszczyźnie myślowej) uważam, że z tym reżyserem można wiązać największe nadzieje i stawiać przed nim najwyższe wymagania. Krzysztof Zaleski ma już "papiery" na to, żeby wystawiać narodowe arcydzieła, ale... "Panie Boże, nie pozwól mu płakać!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji