Artykuły

Rozmyślania o śmiechu i ludziach bez twarzy

Światło. Duży stół. Przy nim, przodem do nas, dwie kobiety. Starsza i młodsza. Siedzą i patrzą. Na wprost nich, tyłem do nas, mężczyzna. Kończy jeść, odkłada serwetę, wstaje. Kiwnięciem głowy dziękuje pa­niom za posiłek i towarzystwo. Odchodzi. Delikatnym krokiem. Kobiety pod­noszą się, wzrokiem odprowadzają mężczyznę. Starsza - wpatrzona w nie­go z niejakim nabożeństwem; młodsza - z dziwną tęsknotą? uczuciem?

Siadają. Starsza rozpoczyna modlitwę. "In nomine Patris et Filius et Spiri­tus Sanctus Amen". Padają kolejne wezwania. Młodsza trochę przyspiesza, gubi miarowy rytm modlitwy. Starsza chrząknięciem napomina ją. Wchodzi następna. Chyba jeszcze młodsza. Przystaje na moment w miejscu, gdzie siedział mężczyzna (zapach?). Chce przywitać się ze starszą - ta jednak gwał­townym gestem odgania ją. Całuje więc młodszą. Siada. Wchodzi kolejna. Wiezie wózek z wodą i herbatą-kawą. Robi przy tym strasznie dużo hałasu. Wchodzi mężczyzna. Potężny i tak samo potężnie zaspany. Ziewa. Siada. Zaczyna się modlić. I jeść. Po nim następny. Śmieje się i śpiewa. Pozostali modlą się coraz głośniej. I głośniej. Wreszcie starsza uderza laską o stół. Krzyczy. I rozpoczyna molierowski tekst.

Tartuffe. Zawsze wydawało mi się, że to on jest tym złym, winnym, sprawcą całego zamie­szania. Że wkrada się do domu Orgona. Pod­stępnie wnika w jego życie. Burzy spokój, szczęście. A wszystko w imię przykazań, obro­ny moralności, cnoty. Sam niby święty, dobry. Ale co sprawia, że ci ludzie przyjmują go do siebie? Zaczynają mu wierzyć, ufać, żyć z nim? Czy rzeczywiście pozwolili się omotać spryt­nemu i obłudnemu "świętoszkowi", dali się wciągnąć w jego grę, czy... Właśnie.

Dom Orgona. Nienormalny, skrzywiony, chory. Zidiociała, stara dewotka, Pani Pernelle, z religijnym obłędem w oczach. Zagubiona, szukająca miłości Elmira, spragniona ciepłe­go słowa, czułego dotyku, głębokiego i fizycz­nego wręcz doznania, bliskości, może bezpie­czeństwa. Niezdecydowana Marianna, rozpię­ta pomiędzy głosem serca a wolą ojca, które wydają się czasem dziwnie spotykać. Szaleń­czo zakochana w swoim panu służąca Doryna, niestety już bez wzajemności, zaspokaja­na zwykle przez Kleanta. Porywczy Damis, na pozór buntownik, w środku nieszczęśliwy ko­chanek własnej macochy. Wreszcie Orgon, bezwolny, słaby, szukający ratunku dla rozpadającego się domu, rodziny, ma­łżeństwa. Wszystkiego.

Orgon wierzy, że ratunkiem będzie Tartuffe. Że to on powstrzyma rozkład. Pokaże drogowskaz, sposób. Swoim własnym przykładem. Swoim własnym życiem. Dlatego Orgon zaprasza go do swojego domu. Pozwala zamieszkać, przyodziewa, karmi. I zrobi wszystko, żeby go zatrzymać. Poświęci wszyst­ko, byle tylko został. I pomógł mu po­zbierać, posklejać, poukładać - dom, relacje, uczucia, hierarchię, wartości. Ślepy? Łudzi się? Może. Ale widzi, że z tego świata pozostaną jedynie strzępy, jeśli ktoś nad nim nie zapanuje. Nie wska­że mu właściwego toru.

Maciej Sobociński wydaje się właśnie tak czytać molierowski tekst. I przerabia go, buduje na nowo, od początku. Już pierwsza scena mówi nam wyraźnie o zmianie perspektywy. Przy sto­le siedzi przecież Tartuffe, który u Moliera poja­wia się dopiero w trzecim akcie. Za moment ten sam Tartuffe odbierze podczas przypadkowego (?) spotkania modlitewnik od Marianny. Później nie będzie słynnej sceny ze stołem, tylko wan­na. I wreszcie samo zakończenie. Ślub Tartuffa z Marianną, więzienie Orgona. Dlaczego? I o czym to wszystko świadczy?

Nie czekamy ze zniecierpliwieniem na poja­wienie się Tartuffa, bo już go przecież widzieli­śmy. Coś o nim możemy nawet powiedzieć. Z tej zmienionej perspektywy zaczynamy się przyglądać innym. Zaczynamy sobie zadawać pytanie nie o to, jaki jest Tartuffe. Ale raczej, jaki jest ten dom-świat, że przyjmuje takiego (jakiego?) Tartuffa. Jaki jest ten dom-świat, że potrzebuje takiego (jakiego?) Tartuffa. Ten dom-świat wypadł z ram. Jest zimny, zagubiony, bez kośćca, kręgosłupa. Których już nigdy nie znajdzie. Zresztą one nie są mu potrzebne. Potrzebny mu jest taki (jaki?) Tar­tuffe. Nikt i nic więcej. Koniec. Kropka. Stąd cały dom-świat w jakiś dziwny sposób godzi się na rozwój wypadków. Bezwolnie, mimocho­dem. Tak jest - nie wiem - wygodniej, bezpiecz­niej. Okropni ludzie, bez twarzy, wykrzywie­ni, bladzi. Maski. Pu­ste, pozbawione wnę­trza, treści. Pozbawio­ne nawet zewnętrza. Ludzie bez twarzy nie przejawiają już żadnych uczuć. Nawet cier­pienia. Potrafią tylko patrzeć. A jeśli wydają jakiś dźwięk, to i tak jest on jakiś wykrzywio­ny.

I nie potrafią się śmiać. Tak. Ich śmiech brzmi jak spazm. Jest dziwnie nerwowy, nie­spokojny, nie-normalny, nie-zdrowy. Ludzie bez twarzy nie mają również ust. Są ściśnięci, zablokowani. Podczas niedzielnego spektaklu jakaś dziewczyna śmiała się bardzo głośno, normalnie, zdrowo. Może zbyt głośno... Ale pu­bliczność zaczęła dziwnie reagować, zabra­niać, atakować. Co dzieje się z ludźmi, którzy nie potrafią-nie chcą-nie umieją się śmiać? Stają się ludźmi bez twarzy?

Tarnowski "Świętoszek" na pewno nie jest prostym-bezpośrednim odczytaniem molierowskiego tekstu. Jest głęboką przeróbką, nową interpretacją. Nie ma zwykłych scen, aktów. Maciej Sobociński montuje kolejne se­kwencje trochę na sposób filmowy, jak klatki-klisze. Dzieli je wyciemnieniami, podczas któ­rych "brygadierzy"- późniejsi "egzekutorzy z woli księcia" - zmieniają dekorację. Sceny mają różną długość. Te dopisane przez reżysera są nieme. Tak prowadzony montaż nie pozwala nam na rozluźnienie, uspokojenie. Wychowy­wani przez TV, nie potrafimy już wysłuchiwać długich tyrad, pojedynków na słowa. To do­brze? To źle? Nie wiem. Czas pokaże. Co nie znaczy, że słowo przestaje mieć znaczenie i przegrywa z obrazem.

W tym spektaklu może jeszcze nie wszyst­ko współgra ze sobą. Potrzebuje czasu, żeby dojrzeć. Rytm, akcenty, tempo. Jest dobrze, ale może być jeszcze lepiej. Tak zrealizowana-wyinscenizowana scena przypadkowego(?) spotkania Marianny z Tartuffem trąci niepraw­dą. Staje się sztucznym dodatkiem, a miała chyba być ważnym punktem zmiany perspek­tywy. Pokazania nam uczuciowych dylematów, z którymi boryka się Marianna, jej rozterek wobec osoby Tartuffa.

Ale i tak świat stworzony przez Macieja So­bocińskiego i jego tarnowskich aktorów broni się dość dzielnie. Bardzo interesujące role (szczególne brawa dla Joanny Fidler - Ma­rianny), ciekawie budowane postaci, kontra­punktująca muzyka. I ten chłód scenografii, ascetyzm, zimna zieleń. W pewnym momen­cie poczułem dreszcze. Miałem gorączkę? Zacząłem się bać? Nie wiem. Wróciłem do domu i spojrzałem w lustro. Jeszcze się odbi­jam, jeszcze mam twarz. To dobrze. Jak dłu­go?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji