Powiem mu?
Powiesili kamerę wysoko nad terenem gry. Rejestrowany przez nią obraz wyświetlany był w czasie rzeczywistym na tylnej ścianie pałacowej sali. Co dało efekt znakomity: możliwość obserwowania scenicznych wydarzeń równocześnie z dwóch punktów widzenia, od przodu i od góry. Dwóch mężczyzn pełzło po podłodze, z fotela na widowni widziało się ich mozół, a obraz z kamery w tym samym momencie ukazywał ich w ekstatycznej wspinaczce po pionowej ścianie.
To jedna z ważniejszych scen "Leara". Niesprawiedliwie oślepiony Gloucester zmierza do Dover, by rzucić się ze skały. Jego syn, który musi udawać wariata, prowadzi go na pustkowie, pozwala mu się przewrócić i wmawia, że już skoczył. Ślepiec złorzeczy bogom, którzy, igrając ludzkim upokorzeniem, odmawiają nawet prawa do śmierci. Ta sekwencja była kluczem pamiętnej interpretacji Jana Kotta ze szkicu "Król Lear czyli Końcówka", brawurowo łączącej Szekspira z egzystencjalnymi rozpoznaniami. "Ale jeśli bogowie nie istnieją i nie istnieje moralny porządek świata, samobójstwo Gloucestera niczego nie zmienia i nic nie rozwiązuje. Jest tylko koziołkiem wywróconym na pustej scenie". Nie ma sensu zanosić skarg, losy ludzkie są błazeństwem, Szekspirowski bohater jest Beckettowskim klownem. "Pantomima ta ma tylko wtedy sens, kiedy odbywa się na płaskim i równym podium".
No i mamy w Starym Teatrze Jana Klaty płaskie i równe podium, jak chciał Kott, aliści nikt tu ani nie złorzeczy, ani nie błaznuje. Nie ma pytania o ludzką kondycję, nie ma lądowania na dnie egzystencji, jest efektowny trick techniczny, do niczego nie prowokujący i w niczym nie bolesny. Jak i cała ta zadziwiająca interpretacja, w myśl której opowieść o doświadczeniu Leara jest snem czy imaginacją starego, schorowanego papieża obsadzającego sobie księży-dworaków w rolach niewiernych córek i wiernych sług. Starość biskupa w bieli przedstawiona jest w serii harmonijnych obrazów, gdzie nawet nowoczesne łóżko szpitalne wprzęgnięte jest w służbę estetyce, a gorycz odartego z godności władcy mutuje w retoryczne kadencje stentorowego głosu Jerzego Grałka. Zaś sutanny w kolorze z pogranicza czerwieni i fioletu, udrapowane na podłodze a oglądane kamerą spod sufitu, tworzą w finale misterny kwiat, pięknie skomponowaną plamę barw.
Robert Wilson przywiózł był kiedyś do Warszawy spektakl, który miał być hołdem dla sufickiej poezji, a był tak naprawdę świadectwem czysto estetycznej fascynacji sylwetkami wirujących derwiszów w jaskrawych kolorach. Wirujące sutanny w krakowskim przedstawieniu mają, śmiem twierdzić, podobny walor i wagę. Teatr pięknych obrazów ma rację bytu i nie ma co się go czepiać, zwłaszcza, że na co dzień mamy do czynienia raczej z teatrem obrazów nadto brzydkich. Tylko o czym z nim - z tym ładnym - rozmawiać?
Obejrzałem "Idę" chwilę po zgarnięciu przez film Pawła Pawlikowskiego kolejnej nagrody i ruszyłem zapoznać się z rodzimą dyskusją krytyczną na jego temat. Z googla wyskoczył mi w pierwszej kolejności publicysta prawy, twierdząc, że film osiągnął sukces, ponieważ jest antypolski. Zaraz doszlusowała doń publicystka lewa, powiadając z kolei, że film osiągnął sukces, ponieważ jest antysemicki. Oboje z rozmachem zarzucili "Idzie" operowanie kliszami, ale sami przedtem zakliszowali się po uszy, automatycznie przyjmując, że każda z postaci występujących w tym kameralnym filmie, to nie konkretne, pojedyncze niedobitki po hekatombie (z których jedna skacze z okna, a druga rusza w nieznane), tylko figury dyskursu, "reprezentanci" polskiego chłopstwa, bezpieczniackiego żydostwa...
Jakie to jałowe! Jak puste w swoim redukowaniu intelektualnej roboty do rzucenia na stół epitetu, niemal rozłażącego się w rękach od wyświechtania. W nieustannym nadużyciu wielkich kwantyfikatorów: że Polacy to, chłopi tamto, Żydzi owamto. W nurzaniu się w starych formułach, egzaltowaniu się nimi - z ogniem w oczach, bo niby wciąż są nierozstrzygnięte i pokłamane, ale za to bez trzeźwej świadomości, że tak naprawdę nie definiują już niczego we współczesnym świecie. Że robią się bezużyteczne dla teraźniejszości. Ba, morderczo zacierają jej kontury w tych swoich wiecznych dymach.
Czyż nie o tym właśnie jest niemal czterogodzinny, z trudem rozplątywalny kłąb dogmatów, symboli, cytatów i wzajemnie-znoszących-się-wątków wypełniających widowisko "nie-boska komedia WSZYSTKO POWIEM BOGU!?" Paweł Demirski z Moniką Strzępką mieli zbadać dzisiejszym językiem myśli i niepokoje hrabiego Zygmunta z Opinogóry. Więc mu je na dzień dobry hojnie przywalili obfitym ideowym bagażem następnych dwustu lat. Graciarnią symboli z wieżą strażniczą obozu koncentracyjnego, karuzelą spod getta, okrągłym włazem do kanałów, obandażowanymi dłońmi murarza z Nowej Huty. Tudzież jeszcze bogatszą, niemal bezkresną rąbanką słowną, pełną pojęć nadużytych, wykręconych, przeinaczonych, przekutych na pałki. Baczyli tylko, by pod stertą nie zniknął sygnał kluczowy: paniczny lęk przed jakąś nadchodzącą grozą, sprężyna całej tej wirówki myśli.
Z tamtej "Nie-Boskiej" została (słowo w słowo skopiowana) jedna scena: spotkanie Hrabiego Henryka z Pankracym. Obrońca Okopów Św. Trójcy przyjmuje wodza rewolucji, który go poważa i oferuje mu azyl, odrzucony przez rycerza. Teraz stał się to dialog wewnętrzny... jednej postaci, tyle że rozdwojonej. Bo co miałoby dzielić romantycznego konserwatystę od romantycznego rewolucjonisty? Czyż nie powinni dopełnić się i jako awers i rewers stanąć wobec rzeczywistych ideowych wrogów, którzy wyrośli ze wszystkich stron? Takich, jak dziarski i wcale nie wiekowy Wincenty Krasiński, zamordysta i rasista, co zazdrości Żydom - dzisiejszym oczywiście - bezwzględności w zabezpieczaniu interesów własnego państwa. I stojąca u jego boku ciocia Barbara... Niechcic, egzaltowana i pełna pretensji dama z dobrego domu, choć definicja dobrego domu mocno ewoluowała. A z drugiej strony prawdziwy Pankracy, brutalny polityk z dołów, stopniowo nabierający salonowej ogłady, nie do tego stopnia jednak, żeby powstrzymać szczere wyznanie, iż każdy demokrata w głębi ducha kryje mordercze instynkty. Czy Przechrzta, co urządził się w establishmencie i zarządza komisją moralnej paniki, ale córce zapewnił zatrudnienie ledwie przy kserokopiarce na śmieciowej umowie.
Odwieczny Rothschild robi interesy z arystokracją, plebsem pogardza. Umie zaśmiać się z siebie, wygłosić żydożerczy tekst kabaretowy, ale i bezwzględnie dyskontuje spuściznę historii wybranego narodu. Towarzysząca mu dziewczyna nosi wdzięczne przezwisko Auschwitz Tour tudzież walizkę, z której wysypie się góra czerwonych damskich pantofelków. Oblodzony, grożący śmiertelnym poślizgiem zakręt polsko-żydowski Demirski i Strzępka biorą brawurowo, ponieważ nie stosują asekuracyjnych eufemizmów i nie unikają groteskowych skrótów i spiętrzeń, równie ostrych i raniących jak te, którymi obdarzyli nieżydowskie figury swego pandemonium. "Zajmowaliśmy się pieniędzmi, wielkie łódzkie fortuny i tak dalej. Ale niestety zaczęli za nami przychodzić inni, bardziej plebejscy. Tacy jak te dwie i wiele innych, i zaczęliście mieć kłopoty, a doktoranci problematykę do doktoratów, prawda?" - powiada butnie Rothschild. Ale zaraz poprosi pokorniej: "jeżeli przed wyjazdem znalazłoby się trochę miejsca w szafie do przeczekania, chętnie bym skorzystał".
Passus o doktoratach sugeruje kabaretowy ton, jest on jednak niepomiernie dyskretniejszy, wyhamowany, niż zazwyczaj w spektaklach duetu. Monika Strzępka i Paweł Demirski wywalczyli sobie prawo do robienia spektakli, by tak rzec, brulionowych, pełnych dygresji, marginesowych wtrąceń, mieszania tematów, przeplatania generalizujących spostrzeżeń pół-prywatnymi docinkami. Skoro wzięli się za romantyzm, to jako wzór można im podpowiedzieć formułę poematu dygresyjnego używaną choćby przez Słowackiego w "Beniowskim". Tam też tak się mieszało, choć może bez doprowadzania odbiorcy do lekkiej kołowacizny, gdy córka Przechrzty drwi z robienia spektakli o stosunku do Afryki (przygotowała jesienią takie dzieło konkurencja w bydgoskim Polskim): "Uwiera cię ta krzywda czarnego człowieka, prawda?, zaś Żona hrabiego Henryka wymawia Pankracemu, że nie chodzi się do telewizji, bo i tak nie da się tam powiedzieć tego, co się chciało. Doświadczenie, które, jak się zdaje, Paweł Demirski odczuł na własnej skórze.
Co innego wszakże wydaje się tu szczególnie istotne: otóż celny język, pełen morderczo złośliwych sformułowań, nie służy tym razem ani do przywalania wybranym przeciwnikom, ani do formułowania nazbyt prostych diagnoz i haseł. Przeciwnie. Im dłużej wiruje po scenie ten wściekły kłąb sprzeczności, chaos oświadczeń, proklamacji i połajanek - on został leciuteńko uporządkowany na użytek tej relacji, ale w rzeczywistości jest splątany jeszcze bardziej, aktorzy zmieniają tożsamości, wchodzą w cudze narracje, dystansują się od samych siebie - więc im dłużej kręci się ta karuzela symboli i idei, tym jaśniejsze staje się, że tym razem, jak bodaj nigdy dotąd w tym teatrze, bohaterów coś bardziej łączy niż dzieli. Nie ma, by użyć staroświeckiej terminologii, postaci pozytywnych i negatywnych. Swoich i obcych. Są mieszkańcy określonego mikrokosmosu kulturowego, zdefiniowanego świata symboli, pojęć, atawizmów i nieprzezwyciężonych zaszłości, którzy gremialnie dochodzą do wniosku, że tryby owego świata przestają działać. Stają się anachroniczne i martwe. Więc przestają być tarczą. I rządzi strach. Powszechny. Od skinowatego papy Wincentego po Rothschilda i od cioci Niechcic po prekariuszkę przy kserokopiarce, z tłukącym w klawisze starej maszyny do pisania Siżysiem Krasińskim pośrodku - wszyscy się pakują. Nader pospiesznie. I chętnie użyłoby się słowa: solidarnie.
Dokąd chcą uciekać? I może ważniejsze: przed kim? Ponoć coś się dzieje na ulicach, policja kogoś bije. Aliści strasznie skąpi wszelkich konkretów Paweł Demirski. Jego poprzednik z roku 1833 hojniej szafował wizją zbuntowanej czerni grzejącej się przy nocnych ogniskach w borze. A dziś? Kto miałby szturmować Okopy Św. Trójcy, w dodatku tak, nazwijmy to, ekumenicznie gościnne?
Więc może najprościej: lęk, który zdaje się skutecznie spajać nie-boski mikrokosmos, zda się płynąć nade wszystko z wewnątrz. To projekcja skutków jego własnego rozpadu. Erozji fundamentów ideowych, zetlałych pojęć, haseł obróconych w liczmany, symboli zwalonych na stertę jak pod śmietnikiem. Bankructwa postaw wykuwanych w sporach, w których, jak pisał Paweł Demirski w innej sztuce, wszystkie sztachety zostały zużyte. Braku realnych punktów oparcia, wskutek czego człowiekowi może się zdawać, że włazi na jakąś górę, a tak naprawdę potyka się i wywala na równym i płaskim, jak klown. Tak, tak, stara interpretacyjna metafora, wzgardzona przy realizacji jednego spektaklu w Starym Teatrze nieoczekiwanie może być poręczna przy drugim widowisku, pozornie dużo mniej predestynowanym do takiego odczytania. Jeśli się oczywiście zgodzić, że ten gatunek lęku, który Demirski i Strzępka uznali za najżywszy u Krasińskiego - i uzupełnili swymi własnymi przeczuciami - ma charakter nie społeczny, nie polityczny i nie ideologiczny nawet. Tylko egzystencjalny.
Nie pasuje jedno. Gdy po niemal czterech godzinach hamuje sceniczna wirówka, słyszymy najpierw monotonnie odczytywaną litanię miast na świecie, w których przez ostatnie prawie dwieście lat coś nie-boskiego się wydarzyło. A potem, już przy gasnących światłach, płynie modlitwa. Ta najoczywistsza: "Od powietrza, ognia, wojny..." I teraz tylko niech nieproszeni sensaci - piszę, choć nie wierzę w skuteczność apelu - nie wciągną tej poruszające nieoczekiwanej kropki nad "i" w nowe naparzanki zużytymi sztachetami. Takiego tonu, nie obudowanego prześmiewkami, nie skrytego za autoironiczną gardą, w teatrze Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego chyba jeszcze nie było.