Artykuły

Czekadełko

"Mokradełko" wg Katarzyny Surmiak-Domańskiej w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Agata Tomasiewicz w Teatrze dla Was.

Oglądanie "Mokradełka" równa się czekaniu. Na co? Na pewne katharsis. Na dokopanie się do niuansów, które drzemią w powikłanych relacjach bohaterów. Nie, nie jest to bynajmniej oczekiwanie na odkrycie i zbadanie źródeł zła - gdyż ono bywa paradoksalne. A jednak wychodzi się z teatru z poczuciem niedosytu. Recykling obrazów kończący się chwilową refleksją nad moralną ambiwalencją świata.

Sama historia osoby ukrywającej się pod pseudonimem Halszka Opfer stanowi nielichy materiał do scenicznej adaptacji. Wszystko zaczęło się od opublikowania wstrząsającego "Kato-taty. Nie-pamiętnika", będącego literacką retrospekcją Opfer. Spektrum opisanej weń patologii przekracza wrażliwość przeciętnego człowieka. W tekście wyróżnia się postać ojca regularnie gwałcącego córkę. Ale dramat Opfer uwidacznia się również na innych płaszczyznach; nie mniej zatrważająca jest postawa matki, odcinającej się definitywnie od zła lęgnącego się w domowych pieleszach. Wedle słów autorki, matka dopuszczała się ułatwiania kazirodczych stosunków, wyrażając przy tym obojętność wobec podstawowych potrzeb swojego potomstwa (w przeciwieństwie do tatusia-tyrana, który momentami okazywał dzieciom namiastkę zainteresowania). Mało? Do ogólnej sumy traum można doliczyć nierówny podział środków finansowych (dorośli odkładają pokaźne sumki na koncie, podczas gdy dzieci całymi dniami chodzą głodne), upokorzenia ze strony grupy rówieśniczej, brak solidarności między rodzeństwem. Spirala okropieństw nakręca się coraz bardziej. "Kato-tata" zaczyna się symbolicznymi obrazami odnoszącymi się do walki o matczyną uwagę i związanym z nią poczuciem wyobcowania, kończy zaś eskalacją seksualnej przemocy względem Halszki. Dziewczyna zostaje zgwałcona przez adwokata, lekarza, kolejnych młodzieńczych adoratorów. W tym momencie w umyśle odbiorcy może zrodzić się pewna wątpliwość - czy autorka nie daje się przypadkiem ponieść fantazji, czy nie stawia siebie za wszelką cenę w roli ofiary?

Nie kwestionuję ewentualności, że Opfer faktycznie doświadczyła wszystkich opisywanych przez nią koszmarów. Niemniej tym, co wydaje się najbardziej interesujące z perspektywy odbiorcy, jest uchwycenie migotliwej myśli rodzącej się w postronnych obserwatorach (czy też: czytelnikach) - myśli opierającej się na negacji rozmaitych wynaturzeń. Wszak jak często jesteśmy skłonni myśleć, zło nie może zaistnieć w drastycznej skali. Swoistą grą z takim zespołem przekonań jest reportaż, który stał się kanwą spektaklu Mikołaja Grabowskiego, czyli "Mokradełko" Katarzyny Surmiak-Domańskiej. We wspomnianej publikacji kluczową rolę pełni zderzenie uprzednich przekonań z faktyczną naturą problemu.

Na "Mokradełko" składa się zapis wywiadów z osobami z otoczenia Halszki oraz strzępy rozmów z samą poszkodowaną. Problem molestowania i jego konsekwencji zdaje się schodzić na dalszy plan; w orbicie zainteresowań znajduje się przede wszystkim społeczny rezonans po wydaniu "Kato-taty". Sąsiadka z niezachwianą pewnością dopatruje się w Opfer tendencji do autostygmatyzacji - według niej Halszka miałaby ostentacyjnie eksponować tożsamość ofiary (nawet relaks w przydomowym ogródku staje się w jej oczach desperackim błaganiem o atencję). Podobna narracja występuje w wypowiedziach koleżanek. Teściowa podważa wiarygodność zeznań synowej, perorując o niezgodności zachowań Halszki z typowym behawioralnym wzorcem ofiar przemocy seksualnej - a zatem: z wycofaniem, zastraszeniem, zahukaniem. Tymczasem Halszka jawi się jako osoba do przesady rozchwiana, co zdaje się być efektem zespołu stresu pourazowego i ukształtowaniem w jego następstwie osobowości typu borderline. Nie jestem jednak psychologiem, więc nie będę zagłębiać się w meandry osobowości. Zresztą psychologiczny profil Halszki nie stanowi głównego problemu wynikającego z lektury. Najbardziej frapującą kwestią jest zakorzenienie w powszechnej świadomości "idealnego" modelu ofiary molestowania seksualnego. A życie jakie jest, wszyscy wiemy; nader często dochodzi do kolizji oczekiwań z faktycznym stanem rzeczy. Cóż, osobowość bywa powikłana, a ludzie mają skłonność do stereotypizacji. Wtłaczanie innych w oswojony schemat pozwala przecież uładzić własną rzeczywistość. Nie da się ukryć, że to właśnie w zestawieniu dwóch lektur - autobiograficznego "Kato-taty" i tworzonego ze względnym obiektywizmem "Mokradełka" - rodzi się napięcie, które warto przełożyć na język sceniczny.

Niestety, w spektaklu Grabowskiego owo tarcie nie uwidoczniło się w zadowalający sposób. Ramę przedstawienia stanowi kwerenda przezroczystej charakterologicznie reporterki, wrzuconej nagle w kakofonię międzyludzkich relacji. Poznańskie "Mokradełko" wypełniają postacie, co tu dużo mówić, stereotypowe. Przestrzeń śląskiego piekiełka-mokradełka tworzy odrapana klatka schodowa, wadliwe sprzęty codziennego użytku, uschnięta roślinność doniczkowa (brakuje tylko przepalonej jarzeniówki...), słowem - trywialna reprezentacja polskiej beznadziei. Akcja widowiska opiera się na rozmowach, które nie prowadzą do wiążącego finału, wręcz przeciwnie - krzepnących w serii wyeksploatowanych klisz.

Reporterce granej przez Martę Szumieł daleko do zindywidualizowanej postaci. Jest to po części zrozumiały zabieg, zważywszy na fakt, że w strukturze widowiska dziennikarka stanowi medium, które pozwala na zaistnienie swoim interlokutorom. A jednak tkwi w niej irytująca zachowawczość, choćby w żmudnym procesie tłumaczenia widzom skomplikowanych relacji między bohaterami. Reporterka nie jest klinem rozsadzającym pewną strukturę - potraktowano jej postać jako wygodne narzędzie klarujące ewentualne niejasności akcji. Teściowa Danieli Popławskiej wciela się w elegancką, wyrachowaną mamuśkę, chroniącą za wszelką cenę pałętającego się w pobliżu syna. Martyna Zaremba-Maćkowska, sąsiadka Halszki, to typowa "perfekcyjna pani domu" - przemierza scenę w kusej sukience i różowych szpilkach, pieczołowicie odkurzając korytarze, nader lekko artykułując stereotypowe przekonania o prawdziwej naturze Halszki. Z kolei Mariusz Puchalski - "kato-tata" - jest zwyczajnie nijaki. Trudno oczekiwać jednowymiarowej kreacji domowego ciemiężcy. Wszak wszyscy wiemy, że cała historia jest grą społecznych masek. Nie można jednak zignorować faktu, że większość osób ze środowiska protagonistki (a podobną perspektywę przyjmuje, chcąc nie chcąc, widz) postrzegała pana domu jako jednostkę obdarzoną szczególnym charyzmatem. Puchalski w "Mokradełku" jest w swej bezradności absolutnie bezbarwny; ot, snuje się po przaśnych przestrzeniach bez wyraźnego celu, w finale umiera jako niegroźny człowieczyna w przekrzywionej włóczkowej czapce i odchodzi w stronę (a jakże!) metafizycznego światła.

Ciekawa, choć nie do końca przekonująca, jest kreacja Edyty Łukaszewskiej, wcielającej się w samą Halszkę. W spektaklu podjęto pewną grę z wizerunkiem ofiary - kobieta odziana jest w dość wyzywający, niezbyt gustowny strój, czyli futrzaną kamizelę, spódniczkę mini, wzorzyste rajstopy, białe botki. Tkwi w tej postaci jakiś emocjonalny nadmiar, nadekspresja korespondująca z labilnością książkowej Halszki. Ale i w tym przypadku istnieje pewien niedosyt; rola Opfer wręcz wymusza na aktorce próby wydobywania dyskretnych półtonów. Łukaszewska nie do końca radzi sobie z tym wymiarem postaci; momenty, w których jej bohaterka wyznaje miłość zdystansowanej matce powinny uderzać dziecięcą naiwnością. Tymczasem brzmi to chwilami nieprzekonująco, choć winą za taki stan rzeczy można obciążyć konwencję lichego melodramatu, którą najwidoczniej postanowił przyjąć reżyser. Skutkiem tego niewiele w scenicznej Halszce dziecka, które na kartach książek ujawnia się po wielekroć.

Bodaj jedyną kreacją, która przekonała mnie w pełni, jest rola Marii Rybarczyk jako matki. Pominę fakt, że sekwencji spotkania z rodzicielką towarzyszy nadmierna dramaturgiczna ostentacja (zanim pani Karolina pojawi się w progu mieszkania, na ścianie uformuje się złowrogi, niebotyczny cień - zabieg rodem ze sztampowego filmu grozy). Same sceny z udziałem Rybarczyk wypadają jednak nadzwyczaj dobrze. Pani Karolina objawia się widzom jako konwencjonalna Matka Polka (kwiecisty fartuch, brązowawe rajtuzy, niechlujny kok - aż można dopowiedzieć zapach smażonych kotletów czy siermiężne meblościanki i fotografie Jana Pawła II opisywane przez Surmak-Domańską). Starsza kobieta to osoba prosta, zasadnicza, nie ulegająca zbytecznym emocjom. Drzemie w niej przekonanie o konieczności dopełnienia rodzicielskiego obowiązku, dlatego nachalnie częstuje gołąbkami i ręcznie gniecionymi kluskami. Rybarczyk umiejętnie balansuje pomiędzy nieludzkim chłodem, a skarlałą formą zażyłości. W konstrukcji roli duże znaczenie pełni również cielesność. W trakcie pierwszego spotkania matka jest przygarbiona, choć i tak daleko jej do kruchej staruszki, której wątłość automatycznie wzbudza współczucie. W następnej scenie Rybarczyk objawia się jako postać wręcz monstrualna. Seniorka porusza się za pomocą kul. Nie człapie, nie drepcze, nie kuśtyka - wręcz przeciwnie. Matce bliżej do kobiety-terminatora, hybrydycznej kreatury rodem z pokręconych snów. Tkwi w niej nieludzki pierwiastek; tak jak nieludzkie i absurdalne jest obdarowywanie przybyszek produktami darowanymi przez opiekę społeczną przy jednoczesnym ignorowaniu faktycznych powodów wizyty. Krótko mówiąc, próba nawiązania rozmowy o wydarzeniach z przeszłości kończy się swojskim potlaczem; matka zasypuje Halszkę i Katarzynę stosem holenderskich kasz, makaronów i dżemów.

Największym problemem "Mokradełka" jest fałsz prześwitujący spod siatki stosunków międzyludzkich. Nie chodzi tu bynajmniej o sytuację okłamywania bliskich sobie ludzi, o zamiatanie bolesnej prawdy pod kilimek. Prawdziwy szkopuł stanowi nieprzekonujące zobrazowanie emocji. Poznański spektakl sprawia wrażenie widowiska zrealizowanego według podręcznika trzymanego na reżyserskim podorędziu. Wszystko w tym świecie wydaje się łatwe i ugłaskane; obmierzła teściowa, zahukany eks-mąż, wytworna szwagierka, trzpiotowata sąsiadka. Do tego dochodzą ilustracyjne teksty retro szlagierów, choćby tych zaczerpniętych z repertuaru Jerzego Połomskiego. Przedstawienie oparte jest na szerokim emocjonalnym diapazonie; napięcie pozornie trzymane jest pod kontrolą, po czym z nagła następuje eksplozja. Ów huk nie jest jednak konsekwencją pulsującego napięcia, a raczej skalkulowaną, obliczoną na doraźny efekt woltą. Do samego końca czeka się na niewypowiedziane, autentyczne uczucie, dreszcz grozy albo płomyk współczucia. Na próżno. Nad mokradłem majaczą tylko błędne ogniki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji