Artykuły

Nadzieja dla widza

DŁUGO przyszło nam czekać na kolejną premie­rę kieleckiego teatru, ale też podjął się on zadania bardzo trudnego i odpo­wiedzialnego, biorąc na warsz­tat klasyka światowej komedii - Carla Goldoniego. Ten nagły i niespodziewany zwrot od od­ległej przecież przeszłości (XVIII w.) może oznaczać zarazem sza­cunek dla wypróbowanego przez wieki tworzywa teatralnego. Ideałem dobrego zespołu twór­ców przedstawienia jest wzbo­gacenie zakurzonego dzieła doś­wiadczeniami współczesności, najlepsza bowiem rekonstrukcja rzadko trafia do publiczności szukającej w teatrze wzruszeń niebanalnych.

Andrzej Dobrowolski jest re­żyserem dobrze znanym kielec­kiej i radomskiej publiczności jako twórca rzetelny i wymaga­jący. Dodatkowym walorem je­go twórczości jest unikanie efekciarstwa, stronienie od chwy­tów niegodnych artysty. Jeśli wspomnę tylko słynną w kra­ju "Przepióreczkę" (spopulary­zowaną przez telewizję), to dla wielu będzie te rekomendacja wystarczająca. Nowi przybysze poznają mistrza po robocie jego.

"Bliźniacy z Wenecji" są jed­ną z niewielu sztuk, spośród dwustu napisanych przez byłe­go adwokata, które wytrzyma­ły próbę czasu. Żyją - trzeba to uczciwie powiedzieć - dzię­ki grze aktorów i zabiegom inscenizatorskim. Cokolwiek by do­brego o Goldonim powiedzieć, to zawszeć będzie on nieboszczykiem, którego trzeba ożywić. Jak? - to jest szansa teatru. Duża szansa, bowiem ta właśnie komedia ujawnia bunt jej auto­ra przeciwko zwyrodniałym for­mom komedii dell`arte. Ta - jak wiadomo - polegała na zbiorowej i improwizowanej twórczości aktorów, pozwalają­cych sobie czasami na naduży­cia artystyczne. Miała za to niezaprzeczalny walor spontanicz­nej, prawdziwie ludowej zaba­wy. I chyba ta zasada nadała kształt kieleckiemu przedstawie­niu.

Chodzi o zabawę, bowiem ten "mały" stateczny mieszczanin pełen zdrowego rozsądku na­pisał komedię dla jednego akto­ra, którego wspomina w pamięt­nikach, że "czasem był to czło­wiek światowy, niezmiernie wesoły, żywy, dowcipny: czasem przybierał ton, wyraz i sposób mówienia głupca, prostaka, a zmiany te zachodziły w nim cał­kiem naturalnie i bez zamierze­nia". Po prapremierze aktor kreujący bliźniaków znalazł się u szczytu sławy, dyrektor tea­tru był bardzo kontent widząc swe przedsiębiorstwo w pełnym rozkwicie, zaś autor miał nieli­chą cząstkę satysfakcji, zbiera­jąc pochwały i oklaski "o wie­le większe niż na to zasługiwa­łem" - jak te samokrytycznie napisał. Nie będę w dużym błę­dzie, jeśli to samo powiem o kie­leckiej premierze.

TRZEBA ją uznać za zbio­rowy sukces zespołu skła­dającego się obecnie z aktorów o bardzo różnym doś­wiadczeniu zawodowym. A za­dania - jak się rzekło - były trudne, i to zarówno w sensie technicznym (wejście w kostium, sposób poruszania się, gestyku­lacja i mimika, intermedia cho­reograficzne) jak i psycholo­gicznym. Może nawet przede wszystkim psychologicznym, bo­wiem z najlepszych nawet akcesoriów i największej per­fekcji technicznej teatru się nie zbuduje. Wszyscy aktorzy potraktowali swe zadania bardzo poważnie, a niektórzy nawet "za poważnie". Jedynie Jacek Strama zdobył się na dystans wobec kreowanych bliźniaków. Zabrakło może ostrzejszego kon­trastu między tym "głupawym" a tym inteligentnym, faktem jest niezaprzeczalnym, że na tym aktorze spoczywa główny ciężar odpowiedzialności za losy przed­stawienia. Jacek Strama dźwiga ten ciężar - jak zawsze - godnie.

Wiele dobrej zabawy wnosi do spektaklu Jacek Zbrożek w ro­li adwokata Balanzoniego, pre­zentując aktorstwo ekspresywne, ale niehałaśliwe. Powścią­gliwość, ale już z pewnymi ten­dencjami do karykatury ujawnia Jerzy Smoliński jako nie­szkodliwy szalbierz Pankracy. Role charakterystyczne znacznie szerzej ujawniają zdolności tego aktora. Lelio - Edward Kusztal balansuje na granicy gro­teski, co jest zabawą ryzykow­ną, chociaż przez widownię ak­ceptowaną. To jeszcze bardziej skłania do przyznania racji re­żyserowi. Panie - Anna Skaros (Rozaura) i Regina Redlińska (Beatricze) dodają przedstawie­niu niekłamanego wdzięku i lekkości zaprawionej liryzmem. To bardzo dobrze. Nie można mieć pretensji do pozostałych wykonawców, a Włodzimierza Twardowskiego i Zdzisława No­wickiego trzeba wyróżnić za wy­razistość kreacji.

NIEZAWODNYM partnerem reżysera okazał się jak zawsze na tej scenie, Józef Napiórkowski, którego kostiumy i oprawa scenograficzna zadzi­wiają lekkością przy całej wier­ności epoce. Umowna zabudowa sceny nie ma nic wspólnego z oszukańczymi chwytami operu­jącymi, nie wiadomo w jakim calu, tzw. symbolami. Tu się widza niczym nie epatuje, wpro­wadza się go w krajobraz mias­ta (śliczna panorama w tle) i do wnętrz czystych estetycznie i jednorodnych, bez jakichkol­wiek obcych wtrętów. Muzyka Mirosława Niziurskiego (skom­ponowana czy opracowana?) jest w tym przedstawieniu po pros­tu niezbędna. Aż się prosiło o większy jej udział, o śpiewane kuplety, solowe popisy wokal­ne, czemu kieleccy aktorzy po­dołaliby na poziomie nie gor­szym od popisów choreograficz­nych, jakkolwiek te rażą uproszczeniami i niedopracowaniem. Może kolejne przedstawiania wyrównają ten mankament. W sumie kieleccy "Bliźniacy z We­necji" nie olśniewają, ale stwa­rzają nadzieję na odbudowę za­ufania widza do tej sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji