Artykuły

Krajobraz wśród Bitwy rozmowa z reżyserem Ludwikiem Rene

Kryzys teatru współczes­nego? Dyskusje na ten temat wyszły już poza środowisko ludzi teatru. Nie tylko zresztą u nas w Polsce. Diagnoz jest tyle, ilu dyskutantów. Jakie jest zdanie Pana w tej mate­rii? Należy Pan do tej grupy naszych wybitnych reżyserów, którzy nadają kształt nasze­mu współczesnemu teatrowi.

- To jest coś, czego nie lubię - teoretyzowanie. My ludzie teatru tkwimy we­wnątrz tego krajobrazu wśród bitwy, a od we­wnątrz nie widzi się ani do­statecznie ostro ani z konie­cznym obiektywizmem. Trze­ba by się zastanowić, jaką ro­lę ma do odegrania teatr nie tylko obecnie ale i jutro. Nie wiem, czy można już odpo­wiedzieć z jakimś sensem na to pytanie.

Im głębiej pogrążamy się w obłęd cywilizacji, tym bar­dziej teatralizują się formy życia społecznego i politycz­nego. Proszę popatrzeć wokół siebie! Nic tedy chyba dziw­nego, że teatr w miejsce ope­rowania ideami zaczyna uprawiać demistyfikację swe­go posłannictwa. Jest to coś w rodzaju autoterapii, moż­na by to porównać do tak modnej na świecie psychodramy, która ma obnażyć nieuświadomione kompleksy, wynaturzenia, fobie, niedosy­ty. W sprzężeniu zwrotnym scena-widownia, widownia-scena, w którym - jakby się wydawało - napięcia po obu stronach powinny być jedna­kowe - jakiś kanał nie pra­cuje prawidłowo.

Wina leży oczywiście po stronie teatru. W sprawach recepcji kultury nie obciąża się winą jej odbiorców.

- W powszechnym u nas odczuciu teatr jest instytucją o kolosalnym ładunku społe­cznym, powołaną do spełnia­nia różnorakich zadań. Słowo padające ze sceny mierzy się najwyższymi kryteriami. To nie tylko rozrywka, to uczel­nia upowszechniająca, świec­ki kościół, w końcu ring. A teatr nie zawsze jest w sta­nie wszystkie te role speł­niać.

Widz pragmatysta przycho­dzi do teatru szukając prawd zobiektywizowanych, chce znaleźć w nich potwierdze­nie siebie, swego losu, pojęć z którymi już się oswoił. Widz - w swojej masie - nie chce się poddać indywi­dualności, osobowości aktora czy reżysera, przyjąć syste­mów znaków nie przemie­nionych jeszcze w stereoty­py, reaguje przede wszys­tkim na rzeczy zobiektywi­zowane. To chyba jedna z nie najmniej ważnych przy­czyn rozziewu między propo­zycjami najlepszych, najbar­dziej twórczych ludzi nasze­go teatru a widownią. Jesz­cze jedno - widz przychodzi do teatru z wiedzą nabytą poczynając od szkoły i uczel­ni, a na filmie i środkach masowego przekazu kończąc, z nawykami, ze swoimi gu­stami, a teatr, przynajmniej w swoich najciekawszych przejawach - wymaga wię­cej. W tej materii warto by­łoby podjąć jakieś kroki zbliżające.

Wydaje się, że podważone zostało podstawowe prawo widzów do wyboru estetyki, stylu, konwencji. Jest to re­zultat zinstytucjonalizowa­nia teatrów, co dało w efekcie ujednolicenie ich obli­cza, odebrało charakter ze­społom, działającym na zasa­dzie wspólnoty artystycznej. Zresztą - podobne objawy obserwuje się i gdzie indziej na świecie. Nie ma już zes­połu Vilara ani Peeter Brooka. Nie znaczy to oczywiście, żebym nie zdawał sobie spra­wy z tego jak często teatr rozwija pawi ogon swoich licznych uroków tylko dlate­go tak szeroko, żeby przy­kryć kaznodziejskie tony, brak przemyśleń, koncepcji, postawy, charakteru.

To co najistotniejsze w naszej dramaturgii (a także

tradycji teatralnej) - od ro­mantyków poprzez Wyspiań­skiego aż do Witkacego - to był przede wszystkim nurt polityczny, teatr narodowych rozrachunków. Drugi nurt - teatr jako "zwierciadło oby­czaju" - od Zapolskiej i Rittnera po Abramowa w odczuciu społecznym, w świadomości narodowej nig­dy nie odgrywał tak ważkiej roli. A dziś? Czy można teatr polityczny, najpowszechniej trafiający do widowni i wciąż jeszcze jej potrzebny robić tylko w oparciu o kla­sykę? I jedynaka Brylla?

- Nasza widownia chętnie spotyka się z klasyką, nie tylko tą największą. I klasy­ka - przede wszystkim teatr romantyczny - to dla teatru świetna odtrutka na bebechowate psychologizmy. Ale oczywiście nie uda się stwo­rzyć współczesnego teatru wyłącznie w oparciu o kla­sykę. Polska współczesna drama­turgia mająca jakąś wagę i nośność prawie nie istnieje. Uganianie się za nowymi polskimi sztukami to nie tylko zajęcie męczące ale i smutne. Weźmy na przykład Różewicza. To nazwisko poważnie się liczy i w poezji i w dramaturgii. Ale Różewicz jako dramaturg nie wierzy w teatr. Namiętnie burzy jego konwencję, podważa podstawowy sens jego istnienia. "Akt przerywany" przypomina mi Jarrego "Króla Ubu". Taka sama pasja niszczycielska, tyle, że Jarry był niedorostkiem, kiedy pokazywał teatrowi język. I w końcu było to ponad sześćdziesiąt lat temu. Teatr nie przestanie istnieć mimo wszystkie kasandryczne zawodzenia i nie może się obejść bez wartościowej dramaturgii, nawet jeśli niektórzy dziś sądzą inaczej. Proszę mi wierzyć, my ludzie teatru dość już mamy "teatru barokowego", teatru wszechsztuk i wszechiluzji - chcielibyśmy się ograniczyć do przekazywania myśli. Nasza współczesna dramaturgia temu nie sprzyja. Zresztą być może, te minorowe nastroje są po prostu sprawą wieku. Ci, którzy już coś robili i mają na swoim rachunku szereg granych czy wystawianych sztuk, nie tak łatwo ulegają fascynacjom. Dla początkujących wszystko jest nowe, wszystko po raz pierwszy, wszystko do spróbowania. Czasami sądzę, że w teatrze jak w sporcie - przede wszystkim liczy się młodość.W sztuce, jak w wielu innych dziedzinach, liczy się także dojrzałość, bagaż prze­myśleń, nie tylko sprawność i intuicja.

- Mamy bardzo młodą wi­downię, jak wiadomo połowa Polaków nie przekroczyła 25 roku życia, odmłodzenie te­atrów być może sprzyjałoby lepszemu porozumieniu,

W Pana dialogu z wi­dzami od debiutanckiej "Młodej gwardii", poprzez świetny spektakl "Dobrego człowieka z Seczuanu" Bre­chta, pamiętną "Wizytę star­szej pani" Durrenmatta (która nawiasem mówiąc stała się jed­nym z ciekawszych odczytań tej sztuki) aż po znakomite i na­gradzane "Kroniki Królew­skie" Wyspiańskiego czy ostatnio Kasprowiczowskiego "Marchołta" i "Króla Ja­na" Szekspira - Durrenmat­ta - wszystkie te insceniza­cje tak bardzo od siebie róż­ne łączy nie tylko podobna stylistyka, lecz i coś więcej. W tym dialogu jest ton wspólny, zawsze rozpozna­walny, ton, jeśli tak można powiedzieć - zaangażowania moralnego, moralnej odpo­wiedzialności.

- Nie lubię uchodzić za moralistę, to niezręczna i niezbyt wygodna pozycja.

Moralista - to słowo nabiera coraz głębiej pejora­tywnego znaczenia. Nie o tym zresztą myślałam. Nie o moralistycznej dydaktyce lecz o etycznych i humani­stycznych walorach pańskich inscenizacji, które są czytel­ne, nawet jeśli ukrywają się za ironią, za żartem, czy po­zornie bagatelizującym ge­stem. A na zakończenie - jakie ma Pan plany no bie­żący sezon?

- Mój macierzysty Teatr Dramatyczny proponuje mi wystawienie "Juliusza Ceza­ra" Szekspira. Sam mam po­nadto dwa pasjonujące mnie pomysły, niestety wymagają­ce długich prac przygoto­wawczych i nie będę gotów w tym sezonie.

Teatr Wielki zaproponował mi inscenizację opery Monteverdiego "Koronacja Popei", ale tłumaczenie tekstu nie jest jeszcze gotowe. Są i in­ne komplikacje i nie wiem jeszcze, czy coś z tego wy­niknie.

A telewizja?

- Skończyłem właśnie 70-minutowy spektakl, adapta­cję "Rodziny Thibault", któ­ry w listopadzie wejdzie do programu. Być może, podej­mę się realizacji telewizyjnej "Mistrza i Małgorzaty" Buł­hakowa. To na razie wszys­tko.

Planów nie należy ujawniać, tym bardziej publicznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji