Artykuły

Skąd w nas potrzeba kontaktu z zaświatami?

- Może wizyta na cmentarzu pozwoli na krótki moment nawiązać kontakt z tym, co tajemnicze, nieznane, nieuchwytne. Czego niby nie ma, a jednak wciąż jest - zastanawia się prof. Mirosław Kocur, kulturoznawca z UWR. Rozmowa Magdy Piekarskiej w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Magda Piekarska: Na Wszystkich Świętych chodzi pan na cmentarz rozmawiać ze zmarłymi? Mirosław Kocur*: Kiedyś jeździłem na groby, teraz nie mam takiej potrzeby. Kiedy mieszkałem w Gorlicach, lubiłem odwiedzać łemkowskie cmentarze. Jeździłem tam w nocy, kiedy już nie było na nich nikogo. Obecność duchów była niemal namacalna. Ale miejsce pochówku to umowna sprawa.

W Stanach Zjednoczonych bywałem w mieszkaniu, gdzie prochy stały w salonie, w pudełkach po butach. W Turcji, przed ośmioma tysiącami lat, ludzie chowali swoich bliskich w domach, pod podłogą, a całe mieszkania zamieniali w izbę pamięci. Na Bali wciąż przechowują prochy zmarłych blisko siebie i kilka razy dziennie składają im ofiary. Ja sam, jeśli idzie o kontakt z moimi przodkami, jestem dość nietypowy. Z aniołami lepiej się dogaduję.

Uniwersytecki wykładowca dogaduje się z aniołami?

- Czemu nie? Nie są to dusze zmarłych, ale byty opiekuńcze. Od dziecka towarzyszy mi przekonanie, że jest przy mnie ktoś, kto mnie chroni w najtrudniejszych sytuacjach. Nie jestem wierzący, to irracjonalne uczucie. Byłem ostatnio w Brazylii i pewien szaman powiedział mi, że warunkiem mojego przetrwania jest to, żebym się izolował od rodziny. I to potwierdziło tylko wrażenie, które zawsze mi towarzyszyło. Dlatego z aniołami bardziej mi po drodze. Ale jestem pod tym względem nietypowy - na całym świecie panuje przekonanie, że to więź z przodkami daje ci siłę. Np. na Bali niezależnie od tego, czy jesteś kierowcą, czy piosenkarką, niczego nie osiągniesz, dopóki duch przodka nie będzie cię wspierał.

Skąd w nas ta potrzeba kontaktu z zaświatami?

- Jest uniwersalna: według różnych tradycji i kultur, więź z przodkami daje siłę, to w niej bije źródło życia. Nawet wielcy awangardziści, tacy jak Jerzy Grotowski uważali, że żeby zrobić coś przełomowego, trzeba się dokopać do tych źródeł. Artyści dawali sobie pewną dowolność - oprócz przodków związanych z rodziną, adoptowali przodków duchowych. I z nich czerpali kreatywność. Wielu wciąż wierzy, że dopiero obecność przodków, ich inspiracja sprawi, że dzieło będzie zakorzenione w czymś, co jest większe od samego twórcy. W tradycyjnych kulturach kontakt z zaświatami oferują specjalne rytuały. I jak homo sapiens przybył z Afryki, tak wciąż istnieją na tym kontynencie najbardziej aktywne kulty opętania.

Brał pan w nich udział?

- W Senegalu zdarzyło mi się naruszyć ceremonię pożegnania duszy. Według lokalnej tradycji, niezależnie od tego, gdzie umrzesz, w twojej rodzinnej wiosce musi odbyć się takie święto. Trafiłem na nie przypadkowo, w chrześcijańskiej wiosce. Granica pomiędzy dwoma światami była nieostra, przebiegała gdzieś między drzwiami kościoła a przestrzenią placu, na którym stał totem z czaszkami. Widziałem kobiety, które wychodziły z mszy, żeby rozpocząć rytuał. Były pięknie ubrane, śpiewały. Próbowałem je nagrywać, nie pozwolono mi na to. Usiadłem więc z boku, obserwowałem. I wtedy podeszła do mnie jedna z tych kobiet i opowiedziała mi, że w stolicy właśnie trwa pogrzeb jednej z mieszkanek tej wioski, ale on byłby właściwie nieważny bez tego pożegnania. "Zobacz, jak ona wygląda na marach" - mówi i rozwija plakat z kobietą w bieli. "A jak ty wyglądasz? Też cały na biało". Rzeczywiście, tak byłem wtedy ubrany. "Nikt nie mówi o niczym innym, jak o tobie, bo wyglądasz jak te zwłoki. Idź stąd natychmiast, jeśli nie chcesz, żeby się do ciebie coś złego nie przyczepiło" - usłyszałem od niej. Poszedłem, bo ze złym nie można żartować. Następnego dnia jechałem quadem do sąsiedniej wioski, żeby odwiedzić szamana. Pojazd przewrócił się na mnie, na prostej drodze, połamałem sobie żebra, obojczyk. Można powiedzieć - przypadek.

Zaraz, zaraz, a jak do tych czarów i obrzędów mają się naukowe szkiełko i oko?

- Przecież przyglądam się im jako naukowiec. Zresztą wiele z nich, jak brazylijskie candomble, jest otwartych na obserwatorów z zewnątrz.

I da się zachować dystans badacza do tego, co się tam dzieje?

- Różnie z tym bywa. Ostatnio byłem w Brazylii z cyklem wykładów i poprosiłem organizatorów, żeby zawieźli mnie na taki autentyczny obrzęd. Rzecz odbywa się na farmie, gdzie niemal każdy element - podkowy wiszące na ścianie, rzeźby, obrazy, rośliny, garnki - służy kultowi opętania. Jest cała grupa pełniąca rolę medium, jest kapłan, który często jest też głową rodziny, przez którego przechodzi boska energia, przywoływana za sprawą konkretnych gestów. I ludzie, którzy przychodzą tam po pomoc i radę. Pojechałem tam z młodą doktorantką, Brazylijką, i jej chłopakiem. On zajmował się wcześniej tańcami opętania, ona pisała pracę o Grotowskim, miała sceptyczny stosunek do miejscowych rytuałów, nigdy wcześniej nie brała w nich udziału. Źle się czuła, cierpiała na zapalenie oskrzeli, nie mogła mówić, brała silne antybiotyki.

Na naszych oczach, pod wpływem mocnej, transowej muzyki i pieśni, kapłan przeszedł przemianę - jakby przez niego przeszła napięta struna, wygiął się do tyłu, zaczął inaczej chodzić, poruszał się sztucznie, jego ciało nabrało ciężaru. Inny, mały łysy facecik, zamienił się w bardzo seksowną kobietę. Według tych wierzeń, każdy z nas ma dwa bóstwa opiekuńcze - męskie i żeńskie. Jesteś kobietą, więc jeśli jesteś w harmonii ze światem, towarzyszy ci żeńskie bóstwo. Towarzystwo męskiego może prowadzić do konfliktów wewnętrznych i chorób. I właśnie ten przemieniony w kobietę facet postanowił wyleczyć naszą doktorantkę. Przez taniec - bardzo intensywny. Dziewczyna zaraz na początku straciła świadomość, tancerze wywijali nią jak kukiełką. Po kwadransie, może dwudziestu minutach oddali nam ją - była całkowicie bezwładna. Kiedy oprzytomniała, nic nie pamiętała. Ale zaczęła mówić, wyzdrowiała. Na moich oczach racjonalnie myślący człowiek, który nigdy nie wierzył w żadne rytuały i znalazł się w tej wiosce tylko dlatego, że musiał jako baby sitter zajmować się jakimś naukowcem z Polski, doznał przemienienia. Oczywiście, można to wytłumaczyć na wiele sposobów, stresem czy szokiem, który zadziałał terapeutycznie. Nie ma jednego wyjaśnienia. Ale to działa.

Da się to doświadczenie wpisać w dyskurs naukowy?

- Oczywiście. To są performance przemiany. Tyle że w Polsce brakuje nam do nich kontekstu kulturowego.

Mamy właściwie tylko "Dziady" Adama Mickiewicza.

- No i tę modelową przemianę, która pojawia się w chrześcijaństwie - Bóg przemienia się w człowieka, a potem powstaje z martwych. Tyle że jest to transformacja zarezerwowana dla jednej, boskiej osoby. Nie możemy tego doświadczenia powtórzyć.

Mieszkanie w Stanach nauczyło mnie, że przemiana jest wpisana w życie. Tam musisz właściwie co i rusz wymyślać się na nowo. Tożsamość jest niestabilna, to coś, co musisz wypracować. Biologia daje ci zaledwie narzędzia, które to umożliwiają. Od naukowca, który tam pracuje, wymaga się zmiany uczelni co kilka lat, żeby mógł awansować. Niestabilność, płynność jest wpisana w codzienne życie. Stąd może popularność kultów opętania w tamtym rejonie, szczególnie na południu. "Dziady" z częścią cmentarną, opętaniem księdza Piotra czy przemianą Gustawa w Konrada wydają się prostą sprawą przy rytuałach wudu z całą ich różnorodnością. Te ceremonie mogą cię uzdrowić, dać ci siłę, dostarczyć ci techniki, pozwalającej stawać się sobą.

U Mickiewicza duchy wracają na ziemię, bo tkwią w zawieszeniu. A ludzie próbują pomóc im wydostać się z pułapki czyśćca.

- Tak, bo tutaj tkwimy wciąż w kontekście pogrzebu, ceremonii pożegnania. Opowiadamy o powracających duchach. O tym, że - jak w japońskim teatrze no - ktoś umiera z niedokończonym problemem i wraca, żeby go rozwiązać. To też jest element przemiany, pokazujący, że na pograniczu życia i śmierci istnieją stadia pośrednie. I że potrzebny jest rytuał także po to, żeby martwy stał się martwym. To czasami trwa bardzo długo - na Madagaskarze zmarły trafia na cmentarz, ale zanim zostanie pogrzebany, mija sześć, czasem siedem lat. Sadza się go tam, odwiedza co jakiś czas, żeby opowiedzieć, co się wydarzyło w wiosce. I kiedy minie ten czas, odbywa się wielka libacja, taniec z nieboszczykiem, z którego zostały już tylko kości. Dopiero potem grzebie się go w ziemi.

Wiemy, po co duchy przychodzą do nas w "Dziadach". Ale po co my przychodzimy na cmentarz?

- Przypomina mi się jedna z edycji festiwalu Brave. Koreańska szamanka odprawiała wtedy rytuał naprzeciwko Ostrowa Tumskiego. Miał trwać wiele godzin, zanosiło się na burzę i wahałem się, czy wyjść z domu, ale powiedziała organizatorom, że zatrzyma deszcz. I tak się stało - naokoło waliły pioruny, a na nas nie spadła nawet kropla. Mówiła, że rytuał jest niezbędny, bo poczuła, że w okolicach tłoczy się sporo niepożegnanych dusz. Rytuał miał oczyścić energię, bo według niej niepożegnane dusze wprowadzają do naszego życia zakłócenia.

Mam wrażenie, że na co dzień, kiedy do Wrocławia nie przyjeżdżają kapłani z czterech stron świata, tę robotę wykonują za nich artyści.

- Choćby wystawiając "Dziady" - popularność tego utworu w teatrze nie jest przypadkowa, jestem przekonany, że zastępuje rytuał. Na Bali lalka wykorzystywana w teatrze pełni taką rolę, przechodzi przez nią uzdrawiająca energia z zaświatów. A elementem ceremonii pogrzebowej są obrzędy, które mają zabezpieczyć cię przed niezapowiedzianym powrotem duszy zmarłego do domu. Bo to może wprowadzić w twoje życie niepożądane modyfikacje, wpłynąć na twoje emocje, spowodować depresję.

Zachodnia kultura ma problem z tymi rytuałami przemiany. I nie dotyczy to tylko obchodzenia się ze śmiercią. Także przemiana chłopca w mężczyznę, mężczyzny w starca odbywa się jakby mimochodem.

Trzeba pojechać na bardzo głęboką prowincję, żeby zobaczyć ludzi, którzy potrafią jeszcze żegnać się ze zmarłymi - we własnym domu, z czuwaniem przy trumnie, ubieraniem ciała. Zwykle to pożegnanie trwa krótko - przyjeżdża firma pogrzebowa i robi to wszystko za nas.

- I zostajemy tylko na chwilę sami z prochami albo trumną. Nie mamy narzędzi, strategii, pozwalających nam przejść przez tę przemianę, uwolnić się od tych kontekstów. Sam mam z tym problem. Dlatego wciąż na nowo musimy sobie opowiadać "Dziady", bo niczego innego w naszej kulturze wysokiej nie ma. To zresztą ciekawe w kontekście spektaklu Michała Zadary [na zdjęciu], który próbuje na tę opowieść spojrzeć trzeźwo, poddać każdy jej element racjonalizacji. Okazuje się, że to ślepa uliczka i my, widzowie, zostajemy - zwłaszcza przy scenie z księdzem Piotrem - z poczuciem braku, bo transformacja się nie wydarzyła. Brakuje nam tego, co udało się Grotowskiemu osiągnąć przy "Księciu Niezłomnym" - przemiany, pod wpływem której ciało aktora aż świeciło, taka była intensywność doświadczenia duchowego. "Dziady" Swinarskiego nie były może tak spektakularne jak spektakl Teatru Polskiego, ale tam Jerzy Trela wpadał w trans. Za sceną stały butle z tlenem, bo tracił przytomność. Do tego sprowadzają się kulty opętania - kiedy to "coś" w ciebie wstępuje, ruch staje się jakościowo inny, pojawia się nieludzka dyscyplina ciała. Mówimy, że jest tam "ktoś" albo "coś" jeszcze, coś więcej niż ten biedny człowieczek, który staje się tylko naczyniem na to, co go wypełnia. Na tym polegał kult dionizyjski. Wypierasz się ja, stoisz na zewnątrz, a w ciebie wstępuje bóg. Grecy mówili, że to się dokonuje pod wpływem picia wina - im więcej pijesz, tym mniej w tobie ciebie, a więcej Dionizosa, który w ciebie wchodzi.

Czym jest to "coś"? Albo "ktoś"?

- Nie wiemy. Max Black, filozof, logik, cytowany w jednym ze spektakli pokazywanych na Olimpiadzie Teatralnej, w pierwszej połowie XX wieku wpadł w rozpacz, zdając sobie sprawę, jak bardzo wszystkie modele naukowe okazały się odległe od rzeczywistości. Bo przecież nie ma prostej idealnej, jest tylko zbiór punktów. Zresztą punkt też nie istnieje. Pojawiła się też wtedy teoria nieoznaczoności czy twierdzenia w matematyce, których nie sposób dowieść. Okazało się, że cała nasza racjonalność ma wyraźne granice, że nie jesteśmy w stanie np. obserwować elektronu, bo kierując światło w jego stronę, uderzamy w niego taką wiązką energii, że zmienia położenie. To nas doprowadza do ściany - musimy się zgodzić, że to wszystko jest nieostre, niejednoznaczne. I tu się robi miejsce dla demonów, zaświatów. Bo jak inaczej poradzić sobie z opisem rzeczywistości, która nam się wymyka? Heisenberg, kiedy zdał sobie z tego sprawę, zaczął czytać duchowych mistyków, bo uznał, że lepiej od nauki radzą sobie z opisem rzeczywistości. Nasz umysł ma ograniczenia i w matematyce czasami badacz musi wykonać intuicyjny skok, bo wyliczenia nie poprowadzą go dalej. To wszystko nie mieści w racjonalnych regułach gry, które sobie określiliśmy. Więc żeby nie zwariować, przywołujemy anioły, demony, duchy przodków. Próbujemy, trochę po omacku, nazwać to, co nieuchwytne.

Ja mam wrażenie, że wciąż trzymamy się konkretów. Przed 1 listopada sprzątamy groby, potem palimy świeczki, stawiamy doniczki z chryzantemami. Jeździmy w długie trasy, bo często te cmentarze mamy daleko od domu, rozsiane po całym kraju. Na rozmowę nad grobem często już nie ma czasu.

- I nie szkodzi. Bo kluczowa jest forma. Jeśli wykonujesz pewne czynności w prawidłowy sposób, to niezależnie od tego, czy w to wierzysz, czy nie, dokonuje się w tobie przemiana. Tak jest w teatrze, gdzie to właśnie technika, a nie koncentracja na emocjach czy psychologizowanie pozwalają często aktorowi wprowadzić się w trans i wywołać w sobie autentyczne emocje. Więc może to sprzątanie grobów, palenie zniczy i ustawianie doniczek z chryzantemami coś nam daje. To nie musi być nic spektakularnego, czasem drobna transformacja wystarczy. Tradycja chrześcijańska wpoiła nam przekonanie, że ważne są u nas nie tyle gesty, co intencje. Taki sprytny myk Kościoła, który chce zachować kontrolę nad twoim wnętrzem. Ale inne kultury i tradycje mówią nam wprost: to struktura gestów i działań jest fundamentalna. Sam ich rytm działa - jeśli jest odpowiednio szybki, wprowadzi nas w trans. Wizyta na cmentarzu nam tego nie da. Ale może pozwoli na krótki moment nawiązać kontakt z tym, co tajemnicze, nieznane, nieuchwytne. Czego niby nie ma, a jednak wciąż jest.

Rozmawiała Magda Piekarska

* Mirosław Kocur, kulturoznawca, antropolog teatru, reżyser. Realizował spektakle i wykładał w w Polsce, Szwajcarii, Włoszech, Wielkiej Brytanii, Grecji i Stanach Zjednoczonych. Autor m.in. "Teatru antycznej Grecji" i "Źródeł teatru". Dyrektor Instytutu Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji