Artykuły

Kieślowski ciągle żywy

Dziesięć lat temu zmarł Krzysztof Kieślowski. Jego dawna studentka, znana dokumentalistka Maria Zmarz-Koczanowicz, nakręciła właśnie "Still alive", pierwszy film próbujący pokazać całą drogę twórcy "Amatora". Rozmowa Tadeusza Sobolewskiego z reżyserką w Gazecie Wyborczej.

Tadeusz Sobolewski: Czego najbardziej chciałaś uniknąć, robiąc rocznicowy dokument o Kieślowskim?

Maria Zmarz-Koczanowicz [na zdjęciu]: "Nie lubię słowa sukces" - pisał Kieślowski w autobiografii. I ja nie chciałam, żeby sprawa sukcesu przytłoczyła ten film. Rozmawiając z Agnieszką Holland, Sławomirem Idziakiem, paryskim tłumaczem Kieślowskiego Romanem Grenem, producentem Marinem Karmitzem, przekonałam się, jak ogromne koszty psychiczne wiązały się z karierą, która zrobiła z Kieślowskiego światową "ikonę". Dziś nie umiemy już patrzeć na niego inaczej niż przez pryzmat wielkości. Ale w 1988, po canneńskiej nagrodzie dla "Krótkiego filmu o zabijaniu", kiedy spotkał go wreszcie ten późny sukces i gdy zaczął dostawać pierwsze propozycje zagraniczne, nie mógł jeszcze wiedzieć, czy to się powtórzy, czy on sam wytrwa? Może dlatego tak się spieszył?

Zyskał wolność artystyczną, finansową, pozbył się peerelowskiego cenzora. Ale popadł w inną niewolę.

- Przekonał się, czym jest kapitalistyczny system produkcji, dystrybucji, promocji. Człowiekowi tak autentycznemu i tak bardzo samokrytycznemu jak on trudno było odgrywać rolę gwiazdy, być traktowanym jak kukła, a zarazem jak papież, zmuszanym w kontrakcie do udzielania setek wywiadów. Wywiązywał się imponująco, ale szczerze tego nienawidził. Ktoś z jego przyjaciół opowiada, jaką torturą był dla niego francuski zwyczaj, że pierwszego dnia wyświetlania filmu producent z reżyserem jedzą lunch w pobliżu kina i patrzą, ile ludzi idzie na seans. Po tym wszystkim w Berlinie podczas sławnej dyskusji z Wimem Wendersem Kieślowski powiedział: "Myśmy w kraju mieli cenzurę polityczną, a wy macie cenzurę komercji, która jest chyba jeszcze gorsza". Czy rzeczywiście? Z jego punktu widzenia wyglądało to tak, że w Peerelu w utarczkach z partyjnym betonem toczyła się jednak walka o wartości. Filmowcy często ją wygrywali. Tu walczy się już tylko o widza, o to, żeby kupił bilet.

Kiedy przez tyle miesięcy robi się o kimś film, to trochę jakby przeżywało się z nim razem życie. Muszę powiedzieć, że to, co w doświadczeniu Kieślowskiego wydaje mi się najbardziej odstręczające, to właśnie doświadczenie sukcesu.

Ale w filmie nie akcentujesz dramatyzmu ostatnich lat Kieślowskiego.

- Nie chciałam zostawić go z tą depresją, pracoholizmem, chorobą serca, żegnającego się z kinem. Ważne było, żeby pokazać człowieka w gruncie rzeczy spełnionego, jakim był.

Bez żałobnego kiczu.

- On umarł za wcześnie. Mam poczucie, że było mu przeznaczone jeszcze sporo lat życia. Stąd tytuł "Still alive" wzięty z listu do Hanny Krall.

Dużo miejsca poświęciłaś młodemu Kieślowskiemu. Jakiego człowieka tam zobaczyłaś? Z autobiografii wyłania się obraz dość ponury, ale on tę książkę dyktował w 1992, w stanie zniechęcenia.

- Kiedy mowa o Kieślowskim zawsze grozi ta nieznośna, tragiczna sztampa. Na pewno choroba i śmierć ojca położyły się cieniem na jego wczesnych latach, ale to była kochająca, wspierająca się rodzina. A w nim młodym nie wyczuwa się żadnej skazy. To był ktoś głęboko normalny, do tego przystojny, dusza towarzystwa. Wychowany w małych miasteczkach sanatoryjnych, do których - jak pisze w autobiografii - "Władza komunistyczna właściwie nie docierała", wkraczał w wielki świat. Nie był typem artysty czy intelektualisty. Słuchałam jego pierwszych wywiadów. Radiowiec, który nam je puszczał, zachwycał się: "Co za energia w tym głosie, niech pani patrzy, rozsadza wskaźniki!". Mówił zawsze szybko, precyzyjnie, bardzo trudno się go cięło.

W czasach licealnych czytał "Motor" i "Skrzydlatą Polskę". Andrzej Titkow wspomina ze studiów zarządzoną przez Kiśla wariacką wyprawę do Sopotu, żeby spotkać jakąś dziewczynę. Nie znaleźli jej, skakali po krach, wspólnie pisali wiersz "Szukanie człowieka".

- Jakaś piesza wędrówka z Łodzi do Warszawy ze spaniem w rowie. Deklamowanie przez telefon nieznajomym kobietom wiersza Skolimowskiego. Pomysł zapisania, kto kim będzie za ileś lat, i zakopania karteczek w butelce (co weszło do filmu "Przypadek"). Aranżował wiele takich akcji. Jacek Petrycki opowiada, jak w stanie wojennym dzwonili z Kieślowskim z budki pod przypadkowe numery i proponowali ludziom występ w telewizji popierający Jaruzelskiego. Kiedy ktoś odmawiał, ujawniali grę, a gdy się zgadzał, gratulowali mu postawy obywatelskiej i wyznaczali godzinę zbiórki na Woronicza, po czym dzwonili na milicję zawiadomić o nielegalnym zgromadzeniu. Przy tym wszystkim, jak twierdzą najbliżsi, Kieślowski był człowiekiem raczej nieśmiałym. W szkole filmowej w Katowicach uczył nas tę nieśmiałość przełamywać. Ćwiczyliśmy scenę z filmu "Przypadek", zwierzenie dziewczyny o jej pierwszym doświadczeniu erotycznym. Miałam to odegrać razem z Maćkiem Dejczerem. Kieślowski podszedł: "Widzę, że ma pani trudności? Proszę sobie to wszystko wyobrazić". I nagle mówi za mnie cały monolog, zamieniając się w kobietę. To było niesamowite. Powtarzał nam zawsze, że w kinie chodzi o namiętności. Ale w nim samym czuło się dystans. Takie chłodne, uważne spojrzenie.

Masz poczucie, że dotarłaś do tajemnicy Kieślowskiego?

- Myślę, że dopisuje mu się te tajemnice. Jego talent polegał na czymś innym: on wyciągał tajemnice z innych ludzi.

Więcej: potrafił sam wcielać się w nich. W Weronikę, w mordercę taksówkarza. Myślę, że to właśnie jest jego tajemnica i program - więź z drugim. Wczuwanie się w innego człowieka, a zarazem dystans, o którym mówisz. Dystans współczujący. Postawa, którą reprezentuje w "Dekalogu" ta niema postać, która przygląda się bohaterom. Czy lubisz późne filmy Kieślowskiego, te tak zwane metafizyczne?

- Nie to, że ich nie lubię, ale nie umiem w nie wejść. Czuję, że są nie dla mnie, dla innej widowni. Ja mam kult kina realistycznego. Mój Kieślowski to dokumenty, to "Personel", "Spokój", "Amator", "Przypadek", "Bez końca".

Świat widziany oczami umarłego z "Bez końca" to też realizm?

- Tak. Tylko pole widzenia jest poszerzone.

Zmarły adwokat z tego filmu ma w sobie właśnie ten dystans. W jego wypadku - maksymalny, bo już go nie dotyczy to wszystko, co się dzieje z ludźmi. Może im tylko pomagać. Osiągnął spokój (ulubione słowo Kieślowskiego - przeciwieństwo słowa "pułapka"). Już jest wolny. Nie uwikłany.

- Kieślowski był uwikłany. Myślę, że to uwikłanie jest zasadniczym tematem jego filmów z lat 70. Popatrz tylko: "Personel" kończy się sceną, kiedy zachęca się bohatera do zadenuncjowania kolegi. Bohater "Spokoju" zostaje uznany za łamistrajka. Żeby Filip w "Amatorze" mógł robić swoje filmy, wylatuje z pracy niewinny człowiek. To musiała być trauma Kieślowskiego prześladująca go od młodości: że w tym świecie nie można być czystym. Znalazłam wywiad, gdzie Kieślowski opowiada o roku 1968. Stał na czele strajku studenckiego i podczas mityngu wezwał rektora Toeplitza, żeby poparł studentów. Kiedy wkrótce potem Toeplitza wyrzucono - ze szkoły i z kraju - Kieślowski uznał, że popełnił największy w życiu idiotyzm i że nigdy więcej nie da się już wmanewrować w politykę. Oczywiście, my wiemy, że Toeplitz i tak zostałby wyrzucony, ale on w swoim sumieniu uznał, że to przez niego!

Dlatego w "Amatorze" magazynier Osuch płaci za odwagę młodego filmowca...

- "Wujek się podłoży" - mówił o sobie Kieślowski do Stuhra, który dziwił się, że scenariusz "Amatora" w pewnym momencie daje rację dyrektorowi. Ale on uważał, że tak będzie prawdziwie i uczciwie. To się za nim ciągnęło. W stanie wojennym sam Kieślowski znalazł się w sytuacji "łamistrajka", gdy dostał pozwolenie na filmowanie procesów. Nie sfilmował ich, bo zorientował się, że może paść ofiarą manipulacji. Ale niektórzy koledzy przestali podawać mu rękę.

Byłaś wtedy jego studentką w Katowicach. Co Wam mówił?

- Na pierwszych zajęciach po stanie wojennym powiedział, że chce nam dać jedną jedyną naukę moralną: "Pamiętajcie, kto się teraz skurwi, będzie się kurwił przez całe życie!". To była jego reakcja na wiadomość, że ktoś ze studentów złamał bojkot i zaczął pracować w telewizji. Ale kiedy strajkowaliśmy, ostrzegał nas, żebyśmy nie dali powodu do rozwiązania szkoły. Uczył, jak korzystać z luk w systemie.

Czym innym była dla niego czystość moralna, a czym innym rewolucyjny podział świata na "ich" i "nas". On łamał ten podział. Interesowali go "oni", tak jak później Teresę Torańską.

- Kapitalnym przykładem jest dramat dokumentalny "Życiorys" (1975) o komisji kontroli partyjnej. Mocny, oskarżycielski film o obłędzie ideologii. Jak mówi Jacek Petrycki - robili go w pełnej wolności, zastanawiając się, czy nie jest to kolaboracja? Bo film powstał na zamówienie partyjnych reformatorów, "do użytku wewnętrznego". Kieślowski wchodził z kamerą w zaklęte rewiry. Dokument zawsze to robi, pokazuje świat, do którego nie ma dostępu. Dziś wchodzi się z kamerą do domów publicznych - oni chcieli wejść do KC. Może na podobnej zasadzie trzeba by dzisiaj robić dokument o IPN?

Na czym polegało zaangażowanie Kieślowskiego? Nie na tym, żeby służyć jednej grupie przeciwko innej. Tkwiąc w środku wydarzeń, był on właściwie apolityczny.

- Rozmawiałam z dawnym studentem Kieślowskiego Andreasem Veielem, zachodnim Niemcem, uważającym się za "lewicowe zwierzę polityczne". W latach 80. w Berlinie Zachodnim prowadził z Kieślowskim burzliwe dyskusje o sztuce i polityce. Kieślowski tylko się uśmiechał, jakby chciał powiedzieć: " Ty mały głupcze, co ty wiesz o polityce? Polityka to gówno! Dla mnie ona jest ważna tylko ze względu na to, czy mogę dostać papier toaletowy!". W pozornym cynizmie Kieślowskiego Veiel wyczuł wielką samotność. Rozumiał go. Dla niego Kieślowski, także ten z "Dekalogu", był reżyserem zaangażowanym. Dla nas również. Uczył nas zaangażowania w rzeczywistość, ale nie okiem wrażeniowca, tylko uważnego obserwatora, który szuka "crucial points", węzłowych punktów życia. To zaangażowanie dotyczy sztuki, nie polityki. Bo wcale nie jest tak, że kto stoi po słusznej politycznie stronie, automatycznie ma rację artystyczną.

Kieślowski wydaje Ci się wciąż kimś współczesnym?

- Pozaczasowym. Naprawdę wolnym. Oglądałam niedawno stary program telewizyjny "Sto pytań do..." z jego udziałem. Śmieszne wrażenie, bo wszystko tam jest już z innej epoki: fryzury, sposób mówienia. Tylko Kieślowski w swoim czarnym swetrze jest kompletnie dzisiejszy, mówiący własnym, świeżym językiem, ciągle żywy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji