Artykuły

Między mordą a przypadkiem

- To Krzysztof Kieślowski namówił mnie, żebym dał sobie spokój z reżyserią. Żebym został aktorem. Dobrze to robisz, a więc rób to, co dobrze robisz - mawiał. Tęsknię do jego profesjonalizmu i spokoju, pewności siebie - mówi MIROSŁAW BAKA, aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku, Jacek Łazar w "Krótkim filmie o zabijaniu".

Rozmowa z Mirosławem Baką [na zdjęciu], aktorem Teatru Wybrzeże, odtwórcą roli mordercy w "Krótkim filmie o zabijaniu" (1987 r.):

Jacek Łazar. Wciąż go pan jeszcze pamięta?

- Do końca życia będę pamiętał Jacka Łazara. Takich ról się nie zapomina. A ta z "Krótkiego filmu o zabijaniu" jest najważniejsza w mojej filmografii. Ona zawsze będzie ze mną. Do końca życia.

W książce Stanisława Zawiślińskiego o Kieślowskim Dariusz Jabłoński, drugi reżyser "Dekalogu", tak mówi o panu: "W przeddzień zdjęć Baka był poważny, ponury i przerażony. Poszliśmy na wódkę do Spatifu, niepokoił się, czy podoła tej roli..."

- Miałem 24 lata. Byłem mocno nieopierzony, przestraszony. To był dla mnie taki dzień przed zanurzeniem, przed wypłynięciem w rejs. Wtedy zawsze czuje się risefiber. Ta chwila przed rozpoczęciem podróży, która nie wiadomo dokąd człowieka doprowadzi. Wspomnienia trochę się już zatarły. Ten film, ta praca i to, co było później, to wszystko jest już dla mnie taką biblioteką zdarzeń.

Ale w tej książce napisali też, że pan zasłabł w czasie kręcenia sceny...

- To nie tak. Scenę powieszenia Łazara kręcono długim, teatralnym ujęciem. I to nie jednym, a kilkoma, ze względu na asekurację i specjalne szelki, na których byłem zawieszony. W procedurze wyroku jest tak, że skazanego podciąga się korbą, jak najwyżej, tak żeby wyprężyć jego ciało, aż stanie na palcach. Wtedy następuje otwarcie klapy... To ujęcie trwało wiele minut i chłopak, który kręcił korbą miał przykazane, ile razy ma to zrobić. Tyle i tyle i ani razu więcej. A tymczasem on, w ferworze kręcenia zrobił tych obrotów dwa, a może i trzy więcej! W tym zamieszaniu na planie nikt tego nie liczył. W pewnym momencie poczułem, że pętla zaciska mi się na szyi i zaczynam odlatywać. Białe płatki latają mi przed oczyma, a ręce mam spięte kajdankami, oczy zawiązane, nie mogłem dać nikomu znaku, że coś się ze mną dzieje. Oni myśleli, że to wszystko, co wyprawiam, to gra! Ujęcie się skończyło, a ja czuję, że o mnie zapomnieli, bo wieki trwało, zanim mnie stamtąd ściągnęli. Mogłem zawisnąć, a robiliśmy tylko kino.

Otrzepał się pan i kolejne ujęcie?

- Krzysztof Zanussi był wtedy na planie i sfilmował tę całą scenę.

Zapytał pan kiedykolwiek Kieślowskiego, dlaczego właściwie Łazar zabił tego taksówkarza?

- Dużo rozmawialiśmy o tym. Ale to nie było na zasadzie: no dobra, to pytaj mnie teraz! Kieślowski był doskonałym psychologiem, umiał pracować z ludźmi, wiedział jak prowadzić aktora, co mu powiedzieć, co mu jest potrzebne. Były takie pytania, które wydawały mi się oczywiste, ale na które Krzysiek nie udzielał mi odpowiedzi. Albo w odpowiedzi mówił przypowieść.

Pamięta pan którąś z nich?

- Nie zacytuję żadnej konkretnie. Krzysiek miał wtedy obsesję przypadkowości. Na tym jest oparty jego "Przypadek" ale i "Dekalog", chyba większość filmów zresztą. No przecież Jacek Łazar mówi: może gdyby ona tam nie pobiegła, gdyby jej ten traktor nie przejechał, to może nie byłoby mnie tutaj, może bym się tam nie znalazł, może nie zrobiłbym tego... Wciąż było to "gdyby". Pamiętam taką rozmowę z Krzyśkiem w kawiarni na Nowym Mieście w Warszawie. Tam po raz pierwszy rozmawialiśmy o przypadkowości, filozofię której Krzysiek wywiódł od łyżeczki i filiżanki. Otóż, niechcący łokciem strącił ze stołu łyżeczkę, którą ja w ostatniej chwili złapałem. Powiedział wtedy, że gdyby ona upadła, gdybym ja się po nią schylił, to może wszystko stałoby się inaczej... Starał się mi uświadomić, że od takiej pierdoły może zmienić się cały świat. Gadaliśmy o tym do rana.

Pan w to wierzy?

- W przypadki to ja akurat wierzę. Zawsze człowiek wybiera: pójdę w prawo, czy w lewo? Niemożliwe, żeby moje życie potoczyło się w ten sam sposób, gdybym poszedł w tę, zamiast w tamtą stronę. Jest różnica i to już w pierwszym kroku, a co dopiero dalej! To jest matematyka, to są kosmiczne algorytmy prognozowania przyszłości. Jest inne w lewo, inne w prawo, inne w górę, inne w dół.

Czyli gdyby nie Jacek Łazar, nie zagrałby pan Hamleta w teatrze Wybrzeże?

- (śmiech) Może... Może gdybym nie zagrał Jacka, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej?

Chuck Norris powiedział po projekcji "Krótkiego filmu...": Zabiłem w filmach wiele osób, ale żeby w taki sposób...

- Rzeczywiście był wtedy w Cannes, pamiętam. Przypadkiem znaleźliśmy się na jakimś bankiecie wydanym na jego cześć. Hurtowo, przy wejściu rozdawał wszystkim swoje zdjęcia z autografem. Dał i mnie. Nie poznałem go. Stoi w drzwiach facet i podaje jakieś kartki... Byłem zagadany z Krzyśkiem, nawet nie spojrzałem dokładnie, co biorę. Więc wziąłem to zdjęcie i oddałem komuś.

Na projekcji "Krótkiego filmu..." publiczność w Cannes krzyczała: dość, dość!!!

- Myślę, że niewielu twórców w historii kina doświadczyło coś takiego, co my wtedy tam przeżyliśmy. "Krótki film o zabijaniu" może wygrałby festiwal w Berlinie, czy nawet w San Sebastian, ale był za brudny, by wygrać elegancki, snobistyczny festiwal w Cannes. To festiwal pięknoduchów, którzy nie bardzo lubią takie "filmowe brudy". Oczywiście i tam była opozycja do tego pięknego towarzystwa, byli ludzie, którzy szukali innego kina, nowego, szokującego. Nasz film potrząsnął Francją bardzo mocno. Odczuliśmy to podczas festiwalowej projekcji, wszystko odbyło się nad naszymi głowami, bo usiedliśmy na samym środku widowni. Kiedy zaczęła się ta - jak później powiedziano - "najdłuższa scena mordowania jednego człowieka w historii kina" to najpierw usłyszeliśmy szmerek, potem potupywania, ktoś wyszedł, potem gwizdy, pojedyncze, grupowe, narastające i wreszcie głosy: Passez! Passez! Tak się to wszystko rozhulało, że myślałem, iż zemdleję... I nagle od góry usłyszeliśmy jakieś pojedyncze oklaski, wreszcie całą ich burzę!

Film wyróżniono nagrodą jury i nagrodą FIPRESCI - laurem dziennikarzy...

- Dla nich projekcja odbyła się dzień wcześniej. Pamiętam, jak cały wystraszony siedziałem w krzakach pod pałacem festiwalowym. Podsłuchiwałem ich wychodzących z projekcji. Byli rozgorączkowani, podnieceni.

Myślał pan wtedy, że złapał pana Boga za nogi?

- Ja w ogóle byłem w dużym szoku. To, o czym pani opowiadam, odbywało się 15 czy 16 maja, a 20 maja miałem wziąć ślub, z Joanną Kreft, tu w Gdańsku. Gdybym nie wracał stamtąd prosto na swój ślub, to może bardziej docierałoby do mnie to wszystko, co się tam działo. Ale ten ślub był jakąś realną przeciwwagą do tej całej bajki i nie bardzo dałem się uwieść czarowi tego, że nagle chłopak w trampkach ląduje w jednym z najdroższych hoteli świata. Ja wiedziałem, że wracam do Polski, gdzie za chwilę urodzi się moje dziecko, gdzie czeka na mnie teatr... To nie było tak, że nagle ja, wolny strzelec, wypaliłem: wie pan, panie Kieślowski, ja tu sobie zostanę i będę robił karierę. Zresztą jadąc do Cannes, miałem już propozycję zagrania głównej roli w niemieckim filmie. Za tę robotę miałem dostać 10 tys. marek. Koledzy mi obliczyli, że musiałbym pracować w teatrze 22 lata, żeby tyle zarobić.

Wszyscy pewnie myśleli, że dostał pan tę rolę w konsekwencji "Krótkiego filmu".

- Skąd! Pojechałem do Warszawy na zdjęcia próbne i wybrali mnie. Reżyser zapytał, czy zagrałem w jakimś filmie, w którym mógłby mnie zobaczyć... Niemiecki producent dostał chyba najpiękniejszy prezent. Niebawem dowiedział się, że jestem w Cannes na festiwalu i udzielam wywiadów, niejako promując jego film... Oczom nie wierzył. To był strasznie śmieszny okres w moim życiu.

Dlaczego właściwie Kieślowski wybrał pana twarz?

- Jego ludzie jeździli po szkołach teatralnych i robili zdjęcia próbne. Zebrał się nas spory tłumek. Dzień przed Sylwestrem 86/87 przyjechałem do Warszawy na dodatkowe ujęcia. Na początku stycznia z tego tłumu wybrali tylko dwóch...

Kim był ten drugi?

- Nie pamiętam...

To by był dopiero przypadek! Jakby wybrali tamtego zamiast pana... Historia jak z Kieślowskiego.

- Na pewno nie jest to żaden ze znanych aktorów. Skojarzyłbym.

Przypowieści Kieślowskiego. Przydały się panu kiedykolwiek później?

- Wielokrotnie. To specyficzny rodzaj nauki płynący z przebywania z drugim człowiekiem. Często mówiłem o tym, że poszedłem do szkoły teatralnej na wydział aktorski po to, żeby być lepszym reżyserem. Bo po skończeniu szkoły wrocławskiej chciałem ukończyć wydział reżyserski. I to Kieślowski namówił mnie, żebym dał sobie z tym spokój. Żebym został aktorem. - Dobrze to robisz, a więc rób to, co dobrze robisz - mawiał. Przyglądałem mu się, jak pracuje. Takie rzeczy się zapamiętuje i z tego czerpie, czasem podświadomie. Później grałem u wielu reżyserów, bardziej lub mniej mądrych, głupawych, głupich, szalonych, ale zawsze tęskniłem do jego profesjonalizmu i spokoju, pewności siebie, coś takiego rzadko spotykałem. To taki mój "pech". Na początku dostaję Kieślowskiego, Idziaka za kamerą, a później to różnie bywa... Tęskniłem za nimi. Za rozmowami z Kieślowskim. To był reżyser, który wiedział, o czym ze mną rozmawiać rano w taksówce, gdy jechaliśmy na plan. Zastanawiałem się czasem, dlaczego my o tym gadamy? A po zdjęciach nagle wracało do mnie: - Ach, to po to było...

Też pan tyle palił podczas tych rozmów?

- Paliliśmy strasznie, jakieś śmierdzące polskie papierosy, "Opale". Zresztą on je palił bardzo długo, choć stać go było na lepsze.

Te wszystkie role brutali, które do pana przylgnęły... Pan je chyba polubił?

- Nie buntowałem się przeciwko nim. Do końca życia będę mówił w wywiadach, że zagram morderców, byleby tylko byli ciekawi... No, a że grałem takie osoby? Bo i mordę mam taką...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji