Ameryka znów odkryta
Krzysztof Kolumb i Izabela hiszpańska, zaślubieni mistycznym pierścieniem przeniesionym przez gołębia, zniknęli już w niebieskawej mgle zaświatów. Zamilkła elektroniczna orkiestra Czesława Niemena. Kłaniają się jeszcze dziesiątki statystów: marynarzy, dworzan, dzikusów, dzieci, do ukłonów wychodzą protagoniści. A za sceną słychać już inną muzykę. Za chwilę na podest przed Darem Pomorza wkroczy marynarska orkiestra dęta, a po ich występie odbędzie się pokaz ogni sztucznych. I widownia, która półtorej godziny temu śledziła w skupieniu (rozpraszanym tylko przez szczękanie zębów; wieczorna bryza po rozpalonym dniu była diabelnie chłodna) zmagania z losem genueńskiego żeglarza, będzie się teraz bawić jak dzieciarnia witając kolejne fajerwerki chóralnym ooooch!
POMIESZANIE Z POPLĄTANIEM? Niekoniecznie. W każdym mieście na świecie taka okazja jak uroczysty finał "Operacji Żagiel" w szczycie letniego sezonu, także owocowałaby wesołym, pełnym atrakcji festynem. Tyle, że przywykliśmy przez lata do festynów "Trybuny Ludu": piwo i serdelki plus popisy wyleniałych gwiazd estrady przed rzężącym mikrofonem i potańcówy zwane później dyskotekami. Gdynia bodaj pierwsza zaproponowała miejskie święto o cokolwiek innym standardzie. Z lunaparkiem ale na przyzwoitym poziomie, z piwem, kiełbaskami, owszem, ale i z mnóstwem lepszych i gorszych knajpek otwartych długo w noc. Z paradą żaglowców, z orkiestrami dętymi, z feeriami ogni sztucznych. A także z wielkim widowiskiem plenerowym, do udziału w którym Teatr Miejski zaprosił gwiazdy pierwszej wielkości, widowiskiem poświęconym pięćsetnej rocznicy odkrycia Ameryki. Widowiskiem starannie przygotowanym, utrzymanym na poziomie artystycznym i technicznym, którego nie ma się co wstydzić, atrakcyjnym i myślowo ambitnym - chociaż bez przesady. Powiedzmy: ambitnym dokładnie na tyle, na ile się dało. Z całą pewnością Paul Claudel gdyby żył, mógłby zgłaszać pretensje o uproszczenia interpretacyjne swojej "Księgi Krzysztofa Kolumba". I wątpliwe, aby przyjął do wiadomości ripostę, że gdyby nie gdyński festyn, jego sześćdziesięciopięcioletnia już sztuka mogłaby w ogóle nie doczekać się polskiej prapremiery. Claudel był jednym z wielkich reformatorów dwudziestowiecznego teatru. Projektował wielkie, totalne widowiska, wykorzystujące elementy sztuki Wschodu, balet, pantomimę, także film, nasycone przy tym aż do nieczytelności symboliką. Chrześcijańskość Claudelowskich wizji była jedną z przeszkód w drodze na sceny PRL-u, ale też wizje te podniecały częściej wyobraźnię badaczy - Jana Błońskiego, Ireny Sławińskiej - niż praktyków teatru. Grywano raczej kameralne sztuki psychologiczne Claudela, "Punkt przecięcia" czy "Zamianę", a i to rzadko.
Przykrawając "Księgę Krzysztofa Kolumba" do potrzeb plenerowego widowiska reżyserzy - studenci PWST Ryszard Nyczka, Wojciech Starostecki, Artur Hoffman - musieli przede wszystkim uprościć strukturę narracyjną monumentalno-polifonicznego sądu nad Kolumbem w dramacie. Także warstwa symboliczna musiała ulec redukcji. Dla Claudela misją Kolumba było zjednoczyć ziemię katolicką; Kolumb to gołąb, Krzysztof- nosiciel Chrystusa. Trudno było tę litanię odniesień zmieścić w inscenizacji, a jeszcze bardziej znieść nieustanne, patetyczne autoeksplikacje bohatera tytułowego. I tu Daniel Olbrychski uratował sytuację. Potrafił stuszować koturnowość i deklaratywność swojej postaci, wyciągnąć na wierzch jej zadziorność, upór, żywość i poczucie humoru. Zagrał bardziej Kmicica na okręcie niż claudelowskiego "ambasadora Boga", ale widowisko tylko na tym zyskało.
Widowisko zaś było inscenizowaną sprawnie i efektownie obrazkową historią życia Genueńczyka ze szczególnym eksponowaniem wyprawy do "Indii Zachodnich". Dar Pomorza z jakichś technicznych przyczyn nie mógł wystąpić w pełnym ożaglowaniu, niemniej sama sylwetka tego najpiękniejszego ponoć żaglowca na świecie tworzyła wspaniałe tło, ile trzeba symboliczne, ile trzeba konkretne. Młodzi inscenizatorzy pracujący pod pedagogicznym okiem Krystyny Zachwatowicz i Andrzeja Wajdy wykazali się nie tylko pomysłowością sceniczną (wspaniała scena burzy na morzu), nie tylko umiejętnościami operowania tłumem statystów i ustanawiania żywych obrazów, ale także imponującą powściągliwością artystyczną. Nic tu nie było nazbyt dosłowne, efekciarskie, nie ciągnięto pomysłów za uszy, spektakl miał swój rytm, swoją - paradoksalną przy tej widowiskowości - skromność. No, może Indian witających Kolumba można było sobie darować; wypadli już nader jarmarcznie. Ale to jedyny taki "nadmiar". Wysmakowane kolorystycznie kostiumy były dziełem i zasługą Józefa Napiórkowskiego.
Osobne słowo należy się muzyce. Czesław Niemen stworzył tu jedną ze swych zapewne najlepszych kompozycji, a ponad wszelką wątpliwość jedno z najlepszych dzieł muzyki teatralnej ostatnich lat. Jego elektroniczna machina ilustrowała działania sceniczne (cudownie imitujące na przykład kotły i trąbki barokowe na dworze hiszpańskim), ale przede wszystkim współtworzyła klimat poszczególnych obrazów, nadawała im koloryt emocjonalny. Głos siedzącego przy aparaturze muzyka wnikał w akcję, wchodził w dialog z głównym bohaterem, pozwalał mu komentować własne życie, akcentował kulminacje dramatyczne (triumfalne "Ziemia!"). Na jednym ze spektakli na chwilę siadła aparatura. Niemen śpiewał a capella bez mikrofonu, jego głos, słabo lecz wyraźnie słyszalny docierał do ostatniego rzędu dwutysięcznego amfiteatru. Jakby artysta zaangażował morski wiatr w funkcji zastępczego wzmacniacza!
Mniejsze role grali aktorzy gdyńskiego teatru. Zadania mieli niewdzięczne: poza Kolumbem były tu tylko ilustracyjne, plakatowe epizody. Niektóre: Brygidy Turowskiej (Izabela), Kuby Zaklukiewicza (Kucharz okrętowy), Stefana Iżyłowskiego (Komentator), mogły zapaść widzom w pamięć, inne pełniły czysto służebną wobec całości funkcję. Nie dawały szans na indywidualne zaistnienie.
"Księga Krzysztofa Kolumba" u gdyńskiego nadbrzeża była przedsięwzięciem z pewnością udanym. A czy była przedsięwzięciem opłacalnym? Ogromny wysiłek, niezliczone zabiegi organizacyjne włożone zostały w widowisko zagrane raptem sześć czy siedem razy. W dotychczasowej praktyce teatru byłaby to klapa. Więc, co, jednorazowy wyskok, fajerwerk ponad stan? Czy też raczej świadectwo nowych czasów, w których gwarancją przetrwania przestaje być poczciwa, "bezpieczna" egzystencja na marginesie życia miasta?
Gdyńska scena przez lata należała do grupy tak zwanych teatrów "G". Środowisko ukuło taką złośliwą kategorię dla najbardziej pogardzanych scen (Gniezno, Gorzów, Grudziądz, Gdynia). Kategoria była i złośliwa, i niesprawiedliwa: każda z tych scen miała swoje świetne okresy, gdy przychodził nowy, najczęściej młody szef i przez parę sezonów robił teatr o wiele ciekawszy niż co poniektóre zadufane sceny w stołecznym mieście "W". Niemniej codzienność teatrów "G" daleka była od owych heroicznych wzlotów. Jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych gdyński Teatr Dramatyczny oddany był w ręce ni mniej, ni więcej Bohdana Poręby (zapewne po to, by warszawskiemu filmowcowi, kierującemu teatrem przez telefon powiększyć cokolwiek apanaże).
Obejmując teatr przed rokiem nowy dyrektor, literat, przedtem jego kierownik literacki Krzysztof Wójcicki rozpoczął rządy od gestu bodaj bez precedensu w historii światowego teatru. U skromnił nazwę. Teatr Dramatyczny przechrzcił na Miejski i rozpoczął szereg działań mających związać tę pogardzaną scenę ze swoim miastem. Były w tym inicjatywy pozateatralne: odczyty, spotkania ("Czwartki Literackie"), recitale, wieczory jazzowe, kabaret, zabawy z dziećmi połączone z poznawaniem kulis. Z drugiej strony było rozbudzanie snobizmu zarówno przez dobór gości spotkań i recitali, jak przez nazwiska na afiszu. To ostatnie najpełniej wypaliło z okazji "Kolumba", ale i przedtem reżyserował tu na przykład Adam Hanuszkiewicz. Wreszcie umacnianiu więzi teatru z miastem służył dobór repertuaru. Oglądałem tu spektakle rozmaitej klasy, od żenująco prowincjonalnych "Znajomych znajomych" Agnieszki Osieckiej, po ciekawego "Mieszczanina szlachcicem", bez natrętnych uwspółcześnień, ale "na dziś". Przy czym żałosność "Znajomych" brała się ze słabości aktorskich i bezguścia reżysera, natomiast pomysł repertuarowy tłumaczył się doskonale. Osiecka napisała rzecz o parze prowincjuszy uciekających w świat - czyli do Trójmiasta, sparodiowała przy okazji wybrzeżowy high life. Gdzież, jak nie tu miała odbyć się premiera?
Wójcicki jako jeden z pierwszych, zdaje się, odkrył rzecz dosyć oczywistą, ale przez stary ustrój dokumentnie zachachmęconą: otóż nie ma żadnej konieczności, żeby w mieście istniał teatr. Kiedyś była to kwestia prestiżu, dziś to znaczenie mocno spadło. Parę, może paręnaście najważniejszych scen utrzyma państwo. Reszta, żeby przetrwać, będzie musiała zabiegać o przychylność swego miasta, udowadniać mu własną potrzebność. Różnie: przez ruchliwość i żywotność, przez odpowiedni repertuar. A także przez takie fajerwerki, choćby krótkotrwałe. W naszym teatrze zagrali najlepsi, nasz teatr był głośny w całym kraju, osiągnął sukces. Tak się buduje patriotyzm lokalny, który być może zadecyduje o życiu lub śmierci, gdy przyjdą budżetowe cięcia. Wójcicki z podziwu godną konsekwencją tworzy model teatru miejskiego, nie obciążony socjalistyczną gnuśnością, nowoczesny. Kto wie, czy w żegludze naszych sfer artystycznych spod kurateli zbankrutowanego państwa na nieznane wody, nie będzie to rzeczywiste odkrycie Ameryki?