Artykuły

Rzecz listopadowa

"Listopad to dla Polski niebezpieczna pora?" - pyta w "Nocy listopadowej" Stanisława Wyspiańskiego Wielki Książę, a jego pytanie, zamienione w "skrzydlate słowo", wyrwawszy się z tekstu i kontekstu utraciło pytajnik i stało się stwierdzeniem, może nawet dogmatem - pisze Dariusz Kosiński.

Kalendarzowy listopad za pasem: w supermarketach rozlała się vanitas, ledwo maskowana wielobarwnością plastikowych oprawek zniczy, które mimo starań nie mogą zmienić własnego cmentarnego przeznaczenia, kompromitując iluzję wiecznotrwałej konsumpcji, reklamową obietnicę raju na ziemi. Ale pora niebezpieczna już trwa: pogodowy listopad zaczął się w połowie września i nie wydaje się, by miał zamiar ustąpić. A znając rodzimą aurę ostatnich lat, można się zupełnie serio obawiać, że i zima będzie listopadowa, więc ta niebezpieczna pora potrwać może do kwietnia. Ponad pół roku listopada! - słyszycie Polacy? Niebezpiecznie doprawdy - aż strach myśleć.

U Wyspiańskiego na pytanie Wielkiego Księcia twierdząco odpowiada szpieg Makrot, wskazując na źródło niebezpieczeństwa: listopad "to pora, gdy idą między żywych duchy - i razem się bratają". Makrot chce wzmocnić swój donos przepowiadający powstańczy bunt, chce spotęgować strach Konstantego, bo strach nadaje szpiegom wagę, a lęk despoty ją umacnia. Ale w jego diagnozie jest coś więcej, o czym chętnie zapominamy, myśląc o Dziadach i Zaduszkach banalnie i sentymentalnie, w duchu "chwili refleksji i zadumy". Przychodzący na świat zmarli nie są oswojeni i skrojeni na miarę naszych wyobrażeń. Są Inni. Może nie aż tak jak różne zombie i halloweenowe maszkary (choć Halloween jakby mocniej zachowuje pamięć o grozie powracających umarłych), ale co najmniej tak, jak "inni" ze wspaniałego filmu Alejandro Amenabara. Albo z innej sceny "Nocy listopadowej", w której właśnie zmarły ojciec Joachima Lelewela próbuje jeszcze coś synowi powiedzieć, lecz nie ma już języka, w którym porozumienie z najbliższym żywym byłoby możliwe.

Wbrew wspólnototwórczym banałom, nawet u Mickiewicza widma przychodzące na Dziady nie są jakimiś oswojonymi "posłańcami" czy uosobioną mądrością zbiorową przekazującą zgromadzonym "żywe prawdy" ludu. Dzieci, które oskarżają mamę, że przez to, iż troszczyła się o wszelkie ich wygody, cierpią teraz w upiornej sferze bytu, Zły Pan negujący tak dziś czczoną wielkość i nieuchronność Miłosierdza, Zosia zachęcająca, by ją i jej podobne dziewczyny wbrew ich woli seksualnie wykorzystywać - to nie są zjawy przynoszące łatwe pocieszenie i zrozumiałe pouczenie. To kreatury wcale podejrzane i kto wie, czyim głosem mówią. A widma Bajkowa i Doktora? Pamiętacie, jak wyglądają i co grają w teatrze makabry ich rozpadających się ciał?

Tymczasem my nauczyliśmy się (nauczono nas?), że podtrzymywanie więzi ze zmarłymi jest zawsze czymś pozytywnym i pożądanym. Opakowaliśmy (opakowano nam?) wizyty na cmentarzach w ochronną otulinę tłumnych wydarzeń towarzyskich, w płomyki zniczy i bukiety chryzantem. Niebezpieczeństwo, o którym pytał Konstanty wydaje się więc poetycką metaforą lub co najwyżej meteoropatią prowadzącą do skłonności do lekkiej depresji, przemijającej acedii i uzależnienia od kofeiny. Ze zmarłymi bratamy się wprawdzie i to chętnie, ale wcześniej preparujemy ich odpowiednio, zgodnie z naszymi wyobrażeniami, by potem wspólnie maszerować przy świetle pochodni, wznosić okrzyki i umacniać się przeciwko wspólnym wrogom. Makrot słusznie więc straszył Księcia sojuszem żywych i umarłych, ale nam nie powinien on grozić. A przecież Konstanty nie pyta o niebezpieczeństwo ze strony Polski, ale o zagrożenie dla niej. I czyniąc jego słowo skrzydlatymi i pozbawionymi pytajnika, jakby sami odpowiadamy, że w tym braterstwie z duchami jest coś dla nas groźnego.

Ta gra między pytaniem a odpowiedzią, która prowadzi do wiedzy nie związanej z sytuacją dialogu Konstantego z Makrotem to tylko drobny przykład tego, jak pracować mogą słowa starannie wybrane przez Stanisława Wyspiańskiego. Wracam do niego ostatnio bardzo często z wielu powodów, także dlatego, że w listopadzie zaczynamy w Instytucie Teatralnym całoroczny cykl poświęconych mu czytań scenicznych i seminariów. Listopad to pora Wyspiańskiego. Nie tylko biograficznie (26 listopada 1898 debiutował w Teatrze Krakowskim, a 28 listopada 1907 zmarł) i nie tylko przez to, że w wielu jego utworach panuje listopad (oprócz "Nocy...", przede wszystkim w "Weselu"). Przede wszystkim przez to, że Wyspiański - by tak rzec - myśli listopadem jako porą umierania i spotkania ze śmiercią, porą cmentarza. Właśnie cmentarza a nie Zaduszek czy Dziadów, bo w jego dramatach wielokrotnie powraca ta sama scena: spotkania ze zmarłym, który jest bardzo podobny, niemal taki sam jak za życia, ale zarazem całkowicie inny. We wciąż niedocenianym "Protesilasie i Laodamii" (w wersji premierowej grała Modrzejewska!) rozegrał tę różnice między Dziadami a spotkaniem ze zmarłym najbardziej wprost. Grecki Guślarz na prośbę Laodamii odprawia obrzęd, który ma wszelkie znamiona Dziadów, ale okazuje się nieskuteczny - oczekiwane widmo nie przybywa. Protesilasa przyprowadza do Laodamii dopiero Hermes, a to spełnienie jej pragnień okazuje się zarazem ich zaprzeczeniem: ukochany mąż zjawia się jako metalowa pałuba, pustka w rycerskiej zbroi, której pocałunek nie daje życia, lecz śmierć.

Kiedy Wyspiański jako pierwszy zrealizował przedstawienie oparte na całości "Dziadów", osadził je na cmentarzu - dokładnie w tym samym miejscu, o którym w pisanym kilka lat później "Hamlecie" mówił, że spotkanie z nim miało "otwierać oczy". Bo cmentarz nie był dla Wyspiańskiego miejscem pocieszających modlitw i uwznioślających ceremonii ("Niech dzwon nad trumną mi nie kracze/ ni śpiewy wrzeszczą czyje" - pisał niemal z wściekłością). Był miejscem, z którego trzeba wciąż i wciąż myśleć o życiu, nie dlatego, by sobie przypominać z nic nie znaczącym westchnieniem, że wszyscy umrzemy, ale by wciąż pytać o wartość tego, czym i za czym żyjemy. Pytać właśnie z perspektywy cmentarza, "bo to daje grozę strzępów, które mówią o istocie i wartości człowieka - żadnej i tym większą dziwnością otaczają duszę żywą człowieka żywego, gdy jeno martwe czerepy z dołów świeżo rozkopanych cmentarni ludzie wyrzucą" (Stanisław Wyspiański, "Hamlet", s. 49-50). Wyspiański owszem pyta "co to za grobem jest?", ale to inne pytanie, które nie może - nie powinno przesłaniać "myśli cmentarza" skierowanej ku temu, a nie ku przyszłemu życiu. Pytać wciąż o życie wobec "grozy strzępów" znaczy - kwestionować to, co w życiu żytym przekonująco się prezentuje jako tak trwałe i wielkie, że aż godne poświęcenia, śmierci.

Wyspiański był i jest wielokrotnie fałszowany, przede wszystkim tym, jak go uwieszczono i kanonizowano na Wielkiego Polskiego Poetę Narodowego, czytając go często wbrew oczywistym, bijącym wręcz po oczach obrazom i scenom. Zwłaszcza tak zwane dramaty listopadowe (znowu!) wydają mi się tu szczególnie zakłamane. Jak "Warszawianka", w której wychwalana i czczona wciąż na nowo ofiara powstańcza staje się elementem politycznej gry, skompromitowanej przez realność śmierci, rzucającej upiorny, morderczy cień także na imię, w które została poniesiona - Polski. Jeszcze wyraźniej podobne tony brzmią w "Nocy listopadowej", gdy o świcie w Teatrze na Wyspie gromadzą się patrioci i zdrajcy, i wszyscy po równo z rozpaczą mówią o życiu oddanym w walce. Bo Wyspiański nie cofa się wobec wzniosłości trzepoczących flag i uniesionych wzruszeniem głosów intonujących zbiorową pieśń, ale właśnie wobec nich pyta, co z nich zostanie, gdy po otwarciu trumien zamiast heroicznych wizerunków odsłonią się żałosne resztki. By myśl śmierci mogła być skuteczna, musi być jak śmierć sama - nic się przed nią nie może ostać.

Ależeś sobie wybrał temat na felieton - żachnęła się pewnie niejedna Czytelniczka, a niejeden czytelnik ze wzruszeniem ramion przeszedł do innej strony. Cóż jednak robić moi drodzy? - listopad potrwa nam pół roku, a może i dłużej, więc trzeba się przygotować i "jeśli kto ma przyzwyczajenie - myśleć". Co myśleć? To od myślącego i od okoliczności, w których myślący żyje jest zależne. Więc w Polsce myśleć trzeba o tym: co jest w Polsce - do myślenia? Nie znam dziś lepszego takiej myśli nauczyciela niż Stanisław Wyspiański, także dlatego, że jego trud skierowany był przeciwko temu, co i my postrzegamy z porażającą jasnością jako groźbę: kult martwej formy, rytuał nieustającego powrotu tego samego, niekończące się Dziady oddające żywych we władanie umarłych. Pora dla Polski niebezpieczna przedłuża się i właśnie dlatego trzeba dziś na różne sposoby i na różnych frontach do Wyspiańskiego powrócić, by go czytać i myśleć. "Najpiękniejszy to podarunek, jaki można otrzymać".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji