Artykuły

Janusz Wenz: Syn chórzystów obserwuje powojnie

Z Januszem Wenzem, tenorem, obserwatorem powojennej opery na Śląsku, o jej początkach i ludziach ją tworzących, rozmawia Alan Misiewicz w mięsięczniku Śląsk.

W tej rozmowie wystąpi pan w rolach pełnokrwistego syna Iwowiaków...

- No to dobrze pan trafił, bo w żyłach moich rodziców - Marii i Alfreda - płynęła najprawdziwsza krew lwowska.

...i obserwatora powojennej opery na Śląsku.

Też pan dobrze trafił, ja niemalże urodziłem się na deskach Opery. Mama występowała na scenie, gdy była ze mną w ciąży.

O przypadku człowieka, który zadebiutował w operze, nie urodziwszy się nawet, to jeszcze nie słyszałem.

- [uśmiech]

Czy tytuł wywiadu: "Tenor mówi, jak było po 45. roku" podoba się panu?

- Nie przypada mi do gustu.

To może: "Syn chórzystów obserwuje powojnie"?

- Niech będzie. Widzę, że pan z takim zainteresowaniem obserwuje moje mieszkanie. Obrazy na ścianach są mojego autorstwa - tutaj portrety Bolesława Fotygo-Folańskiego, Aleksandra Szczęścikiewicza, mojej mamy. Tu biblioteczka. Cała półka z książkami o fotografii, a tutaj książka z 1962 r., o której mało kto pamięta: "Spotkanie z jutrem" Aleksandra Baumgardtena. Rodzice znali go bardzo dobrze, ojciec śpiewał wraz z nim i Andrzejem Hiolskim w kwartecie.

Pierwszy raz widzę ten tytuł.

- To powieść o przyjeździe Iwowiaków na Śląsk. Główni bohaterowie to Myszka i Mirek Drobnerowie, dla których pierwowzorem byli moi rodzice. Jest i mój dziadek. Autor trochę złośliwie wyraża się o nich, no ale takie jest prawo pisarza.

Pierwsze zdanie z książki: "Pociąg wiozący transport repatriantów ze Lwowa na Śląsk minął już punkt graniczny. Biegł teraz przez pogodne przedpołudnie nasyconego jesienią krajobrazu".

- Repatrianci jechali w wagonach bydlęcych, co było trochę podobne do scen pokazanych w serialu "Sami swoi". Była tam prawdziwa inteligencja polska - przecież cała Politechnika w Gliwicach została zasilona przez kadrę z Politechniki Lwowskiej, Uniwersytet Jana Kazimierza przeniósł się do Uniwersytetu Wrocławskiego, a ludzie Opery Lwowskiej tchnęli ducha w Operę Śląską.

Moi rodzice jechali do świata, o którym absolutnie nic nie wiedzieli, ale jedno było pewne: musieli się w jakiś sposób zintegrować z lokalną społecznością. Niech mi pan poda książkę, o, tutaj Baumgardten pisze: "Katowice - pierwsze miasto odzyskanego pokoju. Przymknął oczy i w skupieniu, wierząc, do szpiku kości wierząc - podpisywał swój pierwszy pakt z dniem nowym i nocą spokojną, ze spotkanym człowiekiem i nie przyciemnianą latarnią".

Wiadomo coś panu o lch pierwszej nocy na Śląsku?

- Rodzice znaleźli mieszkanie w suterenie, w Dąbie - dzielnicy Katowic, w czym pomógł im pewien Ślązak z krwi i kości, o którym mówili, że szczery, gościnny, z otwartym sercem. Swoje toboły znieśli do niego, a potem było jak w książce: "...nie mieli już sił do rozpakowania czegokolwiek. Nawet niespożyty pan Drobner zapadł się jakoś w oczach. Runęli w sen jak w wodę, nagle i bez przygotowań, byle gdzie. Tak wyglądała ich pierwsza noc katowicka".

Tymczasem Adam Didur w pocie czoła z grupką ludzi organizował w Katowicach Operę.

- Na oczach rodziców działa się ta operowa bajka z dogasającą wojną w tle, oni stali się jej częścią. Równolegle od samego początku trzeba było radzić jakoś z codziennością. Tutaj mam fragmencik, proszę posłuchać: ".. .piaszczyste wydmuchy między Dębem a Baildonem. Zdawałoby się - puste nazwy, ale między tym Dębem a owym Baildonem mieściło się bardzo wiele. Codzienne czterokrotne wędrówki do miasta i z powrotem. Romana z Mirkiem do teatru, na próby i po przydziały, Myszki do biura; w tej sytuacji nawet ten jej dorywczy zarobek był ważny... Dyrdała po każdą tańszą główkę kapusty na Rynek. Zdobywała szturmem, osobiście, każdy kilogram ziemniaków na targu, gdzieś aż przy Wojciechowskiego. Zresztą innego wyjścia nie było... na ogół było ciężko". Tak właśnie na początku wyglądała codzienność rodziców.

Co było po Dębie?

- Nastał czas szukania miejsca na Śląsku. Mama była mistrzynią w załatwianiu spraw urzędowych, więc postarała się o przydział mieszkań. Przenieśliśmy się do Bytomia, dziadkowie zamieszkali przy ul. 18 stycznia; rodzice, ja i moja siostra - przy placu Słowiańskim. Ostatecznie w 1955 r. zamieszkaliśmy przy Karola Miarki 20. W tamtych latach ta ulica była chlubą miasta: trawniki, drzewa, ruch dwustronny, pięknie. A dzisiaj dla porównania: kamienny, nieprzyjemny wąwóz.

Kto tam mieszkał, oprócz Marka Brzeźniaka i jego rodziców?

- Na przykład jego dziadek Stanisław Zaleszczuk, który był perkusistą w orkiestrze Opery Śląskiej. Albo Andrzej Skibiński i Zbyszek Łukosz, którzy z czasem porozjeżdżali się po świecie. Był członek chóru Włodzimierz Harasymowicz. Był pan Trefon, jego córka do dzisiaj jest u nas chórzystką. Żyła tam i arystokratyczna pani Lukas - korepetytorka baletu; czasami, gdy rodzice szli na spektakl, to zajmowała się mną. Była słynna pani Zalewska nazywana Mateczką. To skromniutka, urocza staruszka, korepetytorka i pedagog wszystkich znakomitości - od Paprockiego, Szczepańskiej, po Stokowacką. Mieszkała z nią Maria Kunińska, ale wyjechała do Afryki, gdzie uczyła muzyki. Jednak najbardziej zdumiewającą postacią był Aleksander Szczęścikiewicz.

Coś już o nim słyszałem.

- Przed wojną był harcmistrzem, po wojnie pracował w jakimś urzędzie i w chórze Opery i miał świetny głos. Początkowo mieszkał na czwartym piętrze, krążyły niesłychane plotki o bogactwie, jakie tam trzymał. Ponieważ mój ojciec mocno się z nim przyjaźnił, to pewnego razu wszedłem do jego mieszkania. Mówię panu, opowieści były niczym wobec tego, co tam zobaczyłem! Malarstwo, księgozbiór, numizmaty, zbroje, makatki, broń starożytna, osobny pokój zastawiony chińską porcelaną, oczopląsu można było dostać. Wszystkie te skarbeńka przywiózł ze swojego dworku we Lwowie, a zbierał je podczas wojaży, które przed wojną odbywał po całym świecie; zresztą należał chyba też do jakiegoś klubu kolekcjonerskiego. Majątek wart grube ówczesne miliony, więc sprawa była słynna. -

Jaka sprawa?

- Z racji restytucji mienia przesiedleńczego dostał odszkodowanie w postaci przydziału na mieszkanie w szeregowcu przy ul. Kazimierza Wielkiego w Bytomiu. Tam przeniósł swoją kolekcję, potem schedę po sobie pozostawił swojemu sąsiadowi - panu Zygmuntowi - który zajmował się noszeniem węgla, paleniem w piecu i opiekowaniem się Szczęścikiewiczem, bo pod koniec życia Szczęścikiewicz był dość schorowany. Ale po latach, a dokładniej mówiąc - kilka lat temu - dokonano rabunku. Sprawa była słynna, na przesłuchanie na policji wezwano nawet moją mamę.

Jak się zakończyło?

- Nie mam wiedzy.

Karola Miarki 20/4.0 czym tam rozmawialiście - albo o czym tam nie rozmawialiście?

- Raczej nie rozmawialiśmy, bo była aura tajemnicy, która wiązała się z przeszłością ojca.

We Lwowie skończył szkołę podoficerską i przyłączył się do kontrwywiadu. Aby skutecznie kryć się przed Sowietami, wstąpił do chóru Opery Lwowskiej, zapisał się też na lekcje śpiewu u pani Heleny Oleskiej - tej samej, która uczyła Andrzeja Hiolskiego. Dla Sowietów być śpiewakiem - to było coś szlachetnego, więc komu by przyszło do głowy, że muzyk chóru wykonuje działania konspiracyjne? Ale w Polsce Ludowej taka niegdysiejsza działalność mogła być podstawą do aresztowania, a nawet kary śmierci. Dlatego ojciec mało opowiadał o czymkolwiek, otwierał się tylko w gronie zaufanych przyjaciół i najbardziej w obecności brata. Zatem było dużo rozmów o bieżących sprawach teatralnych, repertuarze, wykonaniach, pogrywania ojca na fortepianie, do czego zresztą też mnie zmuszał, i podśpiewywania mamy. Mama nuciła różne arie i pieśni włoskie. Miała piękny sopran, więc została zatrudniona w chórze Opery Lwowskiej, tu mam zdjęcia z tamtego okresu.

Właśnie znalazłem u Baumgardtena fragment: "Siedzieli tedy, zamknięci na klucz w tych śląskich, nie poznanych jeszcze wieczorach, jak w poczekalni u dentysty. Właściwie tylko jedna rzecz łączyła z sobą pacjentów cierpiących w poczekalni: bolący ząb. Ząb nazywa się tęsknota i trzeba go usunąć. Wtedy będzie lepiej, wtedy wróci na pewno chęć wszystkiego".

- "Tęsknota" to właściwe słowo. Rodzice non stop porównywali rzeczywistość aktualną z przeszłą. Poranne rozmówki przy herbacie o Lwowie. Rodzinny obiad - rozmowy o Lwowie. Kolacja - rozmowy o Lwowie. Przy wódeczce - Lwowa czar. Lwów w ich opowieściach rozkwitał magnoliami, tamtejsze kościoły były piękne jak primabaleriny, a wody czyste jak w Edenie. Mocno tęsknili.

Och, płynie pan poezją.

- Cytuję rodziców. We wspomnieniach to miasto było wspaniałe, ale też utracone. Z tym ostatnim ani ojciec, ani mama do końca życia nie pogodzili się. Cierpieli na bycie skazanym na "tu i teraz".

W pana głowie to miasto też było jak Eden?

- Oczywiście. Odczuwałem je jako miasto wytęsknione, zwłaszcza że ojciec, który jechał i wracał ze Lwowa, ciągle opowiadał, że, chodząc po przedwojennych ścieżkach, płakał z tęsknoty; przywoził całą masę przeźroczy, robił seanse, znowu płakał.

Króciutko, bez mitologizowania - jacy byli ówcześni Ślązacy?

- Mam w oczach taką ich charakterystykę: babki poubierane w bufiaste spódnice, starzykowie w specjalnie skleconych marynarkach ćmiący fajeczki; wszyscy mówiący piękną, żywą gwarą śląską. Ale w pewnym momencie z całej Polski zaczęli przyjeżdżać tu ludzie, szukający pracy. Wszyscy oni zmieszali gwarę ze swoimi dialektami i w rezultacie powstało coś, czego nie da się słuchać. Bełkot zwany gwarą śląską! Ach, gdzie ci Ślązacy z tamtych lat?

Ojciec był inspektorem chóru...

- Najpierw on, potem mama. Były wtedy jego opowieści, że chór operowy to szczególna społeczność. Że jest wysiłkiem zaprowadzenie atmosfery ciszy za kulisami, bo ta praca wyzwala w ludziach infantylizmy. Tak sobie teraz myślę, że to materiał dobry dla socjologa albo psychologa społecznego [uśmiech]. Ojciec był dość surowym nadzorcą, trzymał dyscyplinę wykonawczą podczas prób i spektakli, a przecież w tamtym czasie to byli głównie jego rówieśnicy.

Których kierowników chóru zapamiętał pan najbardziej?

- Pamiętam pana Andrzeja Sollocha, pamiętam Józefa Szulca, Zbigniewa Lipczyńskiego. Potrafili znakomicie prowadzić, wyszkolić, wyselekcjonować ludzi do chóru. Zaprowadzili muzyczny homogen, a im homogen doskonalszy, tym jakość chóru większa. To, że w chórze śpiewali ludzie, którzy już umieli śpiewać, a nie darli się, wydobywając tylko dźwięki z gardła, było wynikiem precyzyjnego naboru do chóru. Były przesłuchania, oceniano umiejętności i muzykalność kandydatów. A przychodziło sporo amatorów, wielbicieli śpiewu, ludzi z potrzeby serca. Solloch i Szulc posiadali umiejętności przywódcze, psychologiczne, ludzie ufali im. Chór był silny.

A dyrektorzy?

- Pamiętam Włodzimierza Ormickiego jako cenionego dyrektora artystycznego i muzyka. Później był mocno osadzony w partyjnej rzeczywistości Włodzimierz Stahl. Ponieważ to dobry znajomy pułkownika Jerzego Ziętka, to Opera kwitła, oferując publiczności bardzo szeroki repertuar, wtedy cały Verdi był. Potem przyszedł Napoleon Siess. Osobowość dominująca, wszystko zaczął dopasowywać do siebie, bo miał apetyt na to, aby dyrygować wszystkim. Jerzy Salwarowski: znakomity dyrygent, ale miał jakieś nieciekawe epizody. A po nim Tadeusz Serafin, w którym widzę świetnego menagera. Jego niedawny eksperyment z Krzysztofem Pendereckim okazał się strzałem w dziesiątkę.

Ludzie opery mieli jakieś przywileje z uwagi na to, że są... ludźmi opery?

- W szkole i poza nią wiedzieli, że moi rodzice śpiewają, i miało to wartość nobilitującą. Mamie wiele spraw urzędowych było łatwiej załatwiać, zawsze rewanżowała się jakimś biletem na spektakl. W powojniu ludzie na Śląsku byli naprawdę dumni, że mają teatr operowy z prawdziwego zdarzenia. Co charakterystyczne: nie było lekarza, adwokata czy księdza, który nie byłby zainteresowany bywaniem w Operze. Było nie do pomyślenia nie znać nazwisk Hiolski, Szczepańska, Stokowacka.

Z czego to wynikało?

- To było odreagowanie wojennej traumy, ludzie lgnęli do polskiej sztuki, a do opery śpiewanej po polsku - szczególnie. Tęsknota szukała swojego ujścia.

A jednak zaczęto śpiewać w językach narodowych

- Ale stało się to kilka dekad po wojnie! Zaczęło się od "Cyganerii" w 1980 r. z Józefem Hornikiem i Ewą Karaśkiewicz w rolach głównych. Siedzieliśmy u Siessa, ktoś powiedział: "Szkoda, że nie śpiewamy tego po włosku, bo Cyganeria po włosku jest dwa razy piękniejsza niż po polsku". Dyrektor zgodził się. Nie wiem, czy byliśmy pionierami wprowadzania języków narodowych, ale na każdym spektaklu sala była pełna.

Rodzice zabierali pana na koncerty poza Śląsk?

- Rodzice nas zabierali, gdy Opera wyjeżdżała na letnie stagione - Cieszyn, Bielsko-Biała; to były poważne działania, solidne spektakle, tłumy. W lipcu 1952 r. pojechaliśmy do Łodzi na koncerty, stacjonowaliśmy całą załogą w Domu Akademickim. Gdy rodzice mieli wolny czas, to grali w siatkówkę, opalali się, wygłupiali, panowała rodzinna atmosfera. W tym albumie mam zdjęcia z tamtego czasu, pokażę panu. Tutaj jestem z moją mamą, tak wyglądał mój tata, tutaj Andrzej Hiolski, z którym miałem zaszczyt zaśpiewać jubileuszową Halkę w 1995 r. A tutaj jest, jak telefonuję do pani Krystyny Szczepańskiej. Kochałem się w niej na zabój, planowałem ją porwać i uciec z nią gdzieś daleko.

No i co by pan z nią robił?

- A cholera wie! Miałem 4 lata, ona - 35. Pani Krystyna była niesłychaną śmieszką, jej śmiech lubili wszyscy. Zobaczyła, jak baryton Jerzy Kulesza schodzi po schodach na tych swoich śmiesznych nóżkach, to zaczęła się głośno śmiać, ale tak głośno, że aż... bąka puściła - a to rozśmieszyło ją jeszcze bardziej. Stała i się śmiała w niebogło-sy. Albo Wanda Wieczyńska w Janko Muzykancie. Ona rzeczywiście przypominała małego, wiejskiego chłopca, więc aparycyjnie nie wymagała żadnej charakteryzacji, tylko wziąć i przebrać w rzewny strój wiejski i postawie na scenie. Olga Didur zagrała wtedy matkę Janka. Sama jej uroda była niewątpliwie ciekawa i troszkę przerażająca, bo w jej żyłach płynęła krew po części indiańska. Natomiast Natalia Stokowacka to już typ trudniejszy do ugotowania. Ona śpiewała od najbardziej lirycznych koloratur do najbardziej dramatycznych partii sopranowych. Rozpiętość wokalna niesamowita, głos jak klawesyn.

Mówił pan, że mama miała piękny głos.

- To był naprawdę piękny, srebrzysty sopran, co powtarzali jej i dyrektorzy teatrów, i dyrygenci, a więc ludzie, którzy znają się na muzyce i głosach. Powiem panu, że najtrudniej jest wyznać się na ludzkim głosie. Na przykład Siess rozpoznał talenty, będące najprawdziwszym darem od Boga, czego przykładami są Romuald Tesarowicz czy Hornik. Niestety, ten drugi systematycznie strzelał sobie w stopę, bo dość późno debiutował, a potem nie zajął się karierą tak, jak na to zasługiwała. Podobnie Henryk Polus. Po Akademii Muzycznej w Katowicach i operetce gliwickiej zdobył opinię lirycznego tenorka. Tenorka - rozumie pan? Ale przecież to najwspanialszy głos, jaki kiedykolwiek słyszałem na żywo! Pytałem:, Henio, czemu ty z tym głosem nie wyszedłeś dalej?". Nic nie odpowiadał, bo chyba czuł się obarczony rodziną, bał się ryzykować i cierpiał na brak siły przebicia. Ale przeniósł się do Szwajcarii, został chórmistrzem opery w Bazylei. Do dziś tego talentu nie potrafię odżałować. W świecie opery kto ma talent, a nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Zwyciężyli Bogdan Paprocki, Bolesław Pawlus, Andrzej Hiolski. Chce pan anegdotkę o Hiolskim?

Bardzo chętnie!

- Na potrzeby jednego z występów Hiolski nie potrudził się, aby nauczyć się na pamięć arii starego Germonta w II akcie Traviaty. To długa i nudna aria ojca do syna: "Osiwiały ojciec twój, osiwiała matka twa...". Więc w denku cylindra umieścił kartkę z tekstem i planował dyskretnie z niej korzystać. Ale Sillich zrobił psikusa: podczas spektaklu pobiegł za kulisy, podmienił kartkę na kartkę z samymi wulgaryzmami i wrócił dyrygować. W końcu przyszedł czas na arię, Hiolski śpiewa, śpiewa, zerka do cylindra i - aż się zagotował! Zapomniał nawet to, co znał na pamięć [śmiech]. Zaśpiewał więc: "Osiwiały ojciec twój, osiwiała matka twa, osiwiała babka twa, osiwiały dziadek twój". Osiwiał całą rodzinę, a Sillich na podium pękał ze śmiechu.

Ależ mi tu pan piękną dygresję zrobił!

- W którym miejscu się zaczęła?

Gdy mówił pan, że poznano się na głosie pana mamy.

- Sillich czy Ormicki namawiali ją, by stanęła do przesłuchań, a ona - tylko podśpiewując arię Mimi z "Cyganerii" Pucciniego - mówiła, że nie.

Dlaczego nie?

- Prawdopodobnie na przeszkodzie stanął ojciec. Był zazdrosny, o to, że jakość jego głosu i umiejętności wokalne nie dorównywały umiejętnościom mamy. Nie mógł też pogodzić się z tym, że nie zrobił kariery jako solista. Owszem, dostawał do zaśpiewania drugo- i trzecioplanowe rólki, ale uważał, że to nic nie znaczy. Z tego powodu dość często przynosił do domu sporo złych emocji, które na przykład kazały mu widzieć we mnie kogoś, kto osiągnie szczyty. Chyba myślał, że zostanę drugim Zimermanem. Z rodzicami jest tak, że jak sami nie zrobili kariery, to głęboko pragną, aby to się udało ich dzieciom. Takie przedłużenie siebie samego.

Tata był trudnym człowiekiem?

- Tak, to był trudny człowiek. Całe życie kręcił nosem na moje wybory, był niezadowolony, rozczarowany.

Co go rozczarowywało?

- Na Uniwersytecie Jagiellońskim skończyłem pedagogikę i przez dwa lata pracowałem jako wychowawca w więziennictwie. Powiedzieć, że miałem tam bardzo dobrą opinię, to powiedzieć mało. Nawet gdy w 1974 r. złożyłem podanie o zwolnienie, to wezwano mnie do Warszawy do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i próbowano nakłonić do pozostania. Cała rodzina, z ojcem na czele, robiła mi wstręty - najpierw dotyczące tego, że pracuję w takiej mrocznej instytucji, potem, że porzuciłem ten mrok. Kręcił nosem również wtedy, gdy oznajmiłem, że od dzisiaj zajmuję się muzyką.

Obudził się pan pewnego ranka i powiedział: "No dobra, od dzisiaj jestem muzykiem"?

- Coś w tym stylu, kolejność była taka: W Krakowie Marian Lida, który był dyrygentem, przez ścianę usłyszał, jak kichnąłem. Brzmienie sytuacji skomentował: "Oo, ten chłopak ma niezły głos". Wziął mnie na bok, zbadał skalę, tak, jest materiał głosowy, trzeba szlifować. Kupiłem gitarę, zacząłem śpiewać ballady Okudżawy i bardziej interesować się muzyką. Potem w Krakowie gruchnęła wiadomość, że na Wydział Wokalny będą przyjmować osoby bez przygotowania muzycznego - czyli coś w sam raz dla mnie. Pojechałem na egzaminy z repertuarem, wyryczałem arię Lenskiego z "Eugeniusza Oniegina". Przyjęli mnie. To był 1974 r.

Co pan czuł?

- Że złapałem pana Boga za stopy. Dostałem się do zespołu operetki krakowskiej, potem tamtejszej opery, działo się.

A pierwsza reakcja rodziny?

- Totalne zaskoczenie, zwłaszcza że wyniki egzaminów trzymałem w tajemnicy. Ojciec od razu skomentował: "Jeśli w tym zawodzie chce się coś osiągnąć, to albo od razu wszystkich rzucić na kolana, albo nie warto zaczynać".

Dotknęły pana te słowa?

- Ojciec czuł się wtedy rozczarowany, ja - dotknięty jego uwagą. W 1974 r. podarował mi książkę z dedykacją: "Kochanemu synusiowi - tenorowi in spe - biografię o sławnym tenorze ofiarowuje tatuś quasi tenor". Było gorzkawo, nieprzyjemnie.

Do dzisiaj pobrzmiewają w uszach te słowa?

- Wryły mi się w pamięć, ale po latach zrozumiałem, że miał rację. Wielkim tenorem w przyszłości nie zostałem, świata nie zdobyłem. Jeśli w tym zawodzie chce się coś osiągnąć, to albo od razu wszystkich rzuci się na kolana, albo nie warto zaczynać wcale.

Ojoj, robi się coraz smutniej. Żeby oddalić ten ton, powiem, że w "Ubu Królu" Pendereckiego robi pan bardzo korzystne wrażenie jako Posłaniec.

- Od samego początku miałem być Posłańcem, ale z gromady Chamów umiejętnie wymiksował się jeden kolega, więc mnie przydzielono jego rolę. Powiem panu: ten Ubu to straszna rzecz jest, bo oprócz wykonania muzycznego, trzeba się nieźle nagimnastykować. Nauczyłem się, czego należało się nauczyć, ale szczęśliwie dla mnie, nie przypadłem do gustu choreografce Janinie Niesobskiej, więc został ten Posłaniec. Moja rola to rola mówiona, po niemiecku wypowiadam kilka zdań. A rower, na którym się pojawiam, to gruchocik zupełny. W życiu nie odbyłbym na nim jazdy po mieście [śmiech].

Spektakl zebrał znakomite recenzje.

- A sam Penderecki po premierze powiedział, że to najlepsza inscenizacja Ubu, jaką widział. Wszyscy byli zadowoleni, Serafin szczególnie, bo to on z całym przekonaniem forsował tę realizację.

Pan ceni muzykę Pendereckiego?

- Muzyka współczesna to nie moja bajka. Cenię Wojciecha Kilara, Witolda Lutosławskiego, oni przemawiają do mojej wyobraźnie. Natomiast Penderecki jest geniuszem w kwestii imitacji stylów muzycznych, jednak gdy proponuje swój styl, to jest to dla mnie nie do zniesienia. A zna pan jego muzykę do "Rękopis znaleziony w Saragossie" Wojciecha Hasa?

Nie.

- Polecam.

Dobrze, ale mam też nadzieję, że przeforsuję możliwość pożyczenia od pana Spotkania z jutrem.

- Niemal przez całą rozmowę trzyma ją pan w swoich dłoniach. Domyśliłem się, jakie wiązał pan z nią plany.

Zwrócę, gdy przeczytam. Dziękuję.

***

Janusz Wenz - urodzony w 1948 r. w Bytomiu, tenor. Laureat III nagrody I Konkursu Wokalistyki Operowej im. Adama Didura i stypendium na kursie mistrzowskim Accademia Chigiane w Sienie we Włoszech. Współpracuje z operami w Bydgoszczy, Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu; od 1991 r. solista bytomskiego teatru. Syn chórzystów Marii (z domu Dolna, 1924-2009) i Alfreda (1911-1977), którzy współtworzyli Operę Śląską.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji