Lalki pana Alojzego
UŚMIECHA się do mnie kukiełka. Trochę papieru z klejem, parę szmatek.O, ta, którą widzicie na zdjęciu. Dużo ich jest. Niewydarzone - z wielkimi nosami, głowami, o przebiegłych lub dobrodusznych oczach. Kiwają głowami na powitanie, kłaniają się, wyciągają ręce. Ale nie są tylko zabawne. Czasem są brutalne, właśnie przez to, że są imitacją człowieka. Oto kukiełka przedstawiająca dworzanina. Ma elastyczny, giętki grzbiet, zdatny do dworskich ukłonów. Inne lalki mają sztywne grzbiety. Wystarczy zajrzeć pod szmatkę, by spostrzec, że ma się do czynienia z dworzaninem, pochlebcą, lizityłkiem. W życiu nie jest to takie proste.
Ale dzieci - zapatrzone, śmiejące się, zdenerwowane pogonią i uradowane udanym figlem bohatera - nie dostrzegają tego. Bawią się, są zachwycone.
Obserwując ich twarze w czasie występu Teatru Lalki z Opola we wsi Otmice widziałem na nich odbite wszystko, co się działo na scenie. Skupienie, groza, podniecenie, nagła radość, lęk, zachwyt, serdeczny uśmiech - to wszystko czytałem w nich jak w otwartej księdze. Księgę tę zapisuje kierownik teatru Alojzy Smolka i jego zespół w tysiącach odbitek w czasie swych wędrówek po miastach, miasteczkach i wsiach Opolszczyzny.
Przychodzą na przedstawienia dzieci pierwszy raz w życiu prowadzone przez mamy "do teatru". Zdaje im się, że ten teatr był zawsze. To dobrze, że opolskie dzieci tak właśnie myślą. Ale i źle.
Warto, by wprowadzające je tam matki opowiedziały im historię tego teatru. Najbliższą jego premierą będzie bajka Andersena "Krzesiwo". Występuje w niej postać wielkiego duńskiego bajkopisarza, który był też autorem bajki o "Dziewczynce z zapałkami". A historię opolskich lalek można by zatytułować "O chłopcu, który nie miał butów".
Działo się to pewnego dnia w Raciborzu w czasie pierwszej wojny światowej. Czasy były ciężkie. W domu noszącym nazwę "Strzecha", w którym odbywały się dawniej polskie przedstawienia, występy chórów i recytatorów, mieścił się teraz niemiecki szpital wojskowy.
Był wtedy w Raciborzu pewien chłopiec. Od rodziców nauczył się mówić po polsku i dowiedział się, że choć na Opolszczyźnie rządzą Niemcy, to jednak jest Polakiem, podobnie jak większość mieszkańców tej ziemi. Chłopiec ów od najwcześniejszych lat bardzo ukochał teatr i muzykę i zawsze starał się dostać do "Strzechy", gdy tylko usłyszał, że odbędzie się tam przedstawienie.
W latach wojennych "Strzecha" była zajęta. I oto pewnego dnia chłopiec stał u drzwi niemieckiego teatru, który wystawiał sztukę pt. "Śpiąca królewna". Myślał, że może uda mu się dostać do środka. Ale miał także jeszcze inne, większe marzenia. Często śnił o tym, by stanąć raz na prawdziwej scenie, w prawdziwym teatrze - by zagrać.
Nagle drzwi teatru otworzyły się, stanął w nich gruby pan i skinął na niego palcem. Poprowadził za sobą przestraszonego malca poprzez długie korytarze, aż wreszcie weszli do pokoju, w którym było wielu dziwacznie poprzebieranych ludzi ze śmiesznie wymalowanymi twarzami. Byli to aktorzy. Nieznajomy powiedział chłopcu wskazując na przygotowany kostium: - Ubieraj się prędko. Będziesz paziem w sali królewskiej. Chłopiec ubrał się pośpiesznie. Wysłuchał pouczeń i znalazł się na scenie. Wokół wznosiły się jaskrawo pomalowane dekoracje, a z przodu wisiała kurtyna. Chłopiec wiedział: kiedy kurtyna pójdzie w górę, ukaże się za nią widownia pełna ludzi, a każdy z nich będzie w niego wpatrzony. Chłopiec struchlał, ale nie cofnąłby się za nic w świecie. Oto miały się spełnić jego marzenia. Miał zagrać.
Nagle na scenę wpadł gruby pan, który przyprowadził go z ulicy. Gwałtownie wypchnął chłopca ze sceny. Na korytarzu krzyknął: - Uciekaj! Szybko! Dlaczegoś nie powiedział od razu, że nie masz butów? Nie możemy przecież puścić na scenę bosego pazia!
Rzeczywiście - chłopiec był bez butów, a reżyser nie zauważył tego przedtem. Tak więc naszemu chłopcu nie udało się wtedy zobaczyć; jak to wygląda na scenie kiedy kurtyna się podnosi.
Zobaczył to później, w roku 1921. Chodził wtedy do szkoły, w której uczył pewien nauczyciel nazwiskiem Hoppe. Ów Hoppe był zaciętym wrogiem Polaków. Nasz znajomy chłopiec podrósł już wtedy i otrzymał pierwszą w życiu rolę w przedstawieniu amatorskim pt. "O królowej Basi". Miał tam grać króla. Próby odbywały się w mieszkaniu drogerzysty Gryglewicza. Na nieszczęście w tym samym domu mieszkał Hoppe. Dowiedziawszy się, że jego uczeń gra w polskim przedstawieniu, wpadł w straszny gniew. I odtąd zwracał się do niego w szkole; "ty polski królu". Chłopiec przeżył z tego powodu wiele ciężkich chwil.
Był już wtedy prawdziwym polskim działaczem. W czasie plebiscytu kolportował ulotki i gazety. Stale nosił biało-czerwony sztandar w czasie manifestacji. Zarobił wtedy niejednego guza.
Po skończeniu szkoły pracował przez pewien czas w drogerii, a potem zaczął się uczyć snycerstwa. Nadeszły ciężkie czasy - był kryzys. Robotnik zarabiał dziennie tyle, ile wynosiła cena bochenka chleba. Nasz chłopiec został bezrobotnym. Nie był już wtedy chłopcem, tylko panem Alojzym. Tak miał na imię, a na nazwisko Smolka.
Od czasu do czasu otrzymywał jakieś krótkotrwałe zajęcie. Pewnego razu został skierowany do pracy przy remoncie teatru. Z zachwytem oglądał urządzenia sceniczne - reflektory, kinkiety, zapadnię, wyciągi. Chciał wiedzieć więcej. Za butelkę piwa pracownicy teatru demonstrowali mu ich działanie. Patrzył jak się robi wiatr, deszcz i grzmoty.
Postanowił wtedy, że musi się zająć teatrem. Na Opolszczyźnie nie było jednak zawodowego teatru polskiego. Smolka skończył więc kurs dla aktywistów kulturalnych zorganizowany przez Związek Polaków w Niemczech i został opiekunem zespołów amatorskich na Opolszczyźnie. Praca trwała sześć miesięcy w roku: na jesieni i w zimie. Trzeba było dojeżdżać do pięciu zespołów dziennie. Zdarzało się, że trzeba było jechać w taki mróz, że przy rowerze zamarzała lampa karbidowa. Smolka był wtedy duszą polskich zespołów artystycznych na Opolszczyźnie. Robił wszystko: był dekoratorem, reżyserem, opracowywał kostiumy, instalował oświetlenie.
A w lecie? W lecie był nadal bezrobotnym albo chwytał się przeróżnych prac: był dozorcą zajazdu dla furmanek, obsługiwał stację benzynową, nosił worki ze sztucznym nawozem.
W roku 1929 przyjechał do Opola polski teatr z Katowic, by wystawić tu "Halkę". W czasie przedstawienia bojówkarze niemieccy obrzucili aktorów zgniłymi jajkami, a po przedstawieniu ciężko ich pobili. Odbył się potem proces w pruskim sądzie, a bandytów bronił młody, obiecujący adwokat, nadzieja pruskiej, a potem hitlerowskiej sprawiedliwości. Adwokat ten szczególnie interesował się sprawami polskimi, co w przyszłości bardzo mu się przydało. Nazywał się Hans Frank.
Później teatr z Katowic przyjechał jeszcze raz. Nie znalazł wolnej sali w Opolu i musiał grać w sąsiednich Gosławicach. Przez cały czas przedstawienia dom obstawiony był szpalerem policji, a jakiś cywil fotografował wszystkich wchodzących. A jednak sala była pełna.
Nadszedł rok 1937. Alojzy skończył kurs dla kierowników teatrów kukiełkowych i stworzył pierwszy polski zespół kukiełkowy na Opolszczyźnie. W ciągu dwóch lat teatr dał blisko dwieście przedstawień.
Z ostatniego przedstawienia cały zespół został zawieziony, do... obozów koncentracyjnych. Było to we wrześniu 1939 roku. Kierownika zespołu Smolkę wywieziono do Buchenwaldu, został tam oznaczony numerem 6074 i stał się jednym z wielu nieszczęsnych więźniów. Później wytoczono mu proces o zdradę państwa i skazano na 10 lat więzienia. Osadzono go w Brandenburgu.
W maju 1945 roku powrócił do Opola i pierwsze kroki skierował do teatru. Budynek był ogołocony, w jego wnętrzu koczowały gromady szabrowników, zdemobilizowani żołnierze i ludzie powracający z obozów. Smolka został mianowany zarządcą teatru. Jego obowiązki ograniczały się zrazu do codziennego zabijania drzwi teatru deskami, które w nocy były, znowu zrywane - i tak w kółko.
Po kilku jednak miesiącach teatr wznowił działalność, początkowo przy pomocy występów zespołu amatorskiego. Wkrótce potem teatr przejęło miasto i tak powstał w Opolu pierwszy polski teatr zawodowy. Kurtynę sporządzono z koców ofiarowanych przez radzieckiego komendanta wojennego, a zeszyto ją drutem, w całym bowiem mieście nie było nici. Kurtyna była cienka, tak że gdy była opuszczona, widownia oglądała prawdziwy teatr cieni.
Alojzy Smolka był w tym teatrze jednocześnie aktorem, kierownikiem administracji, inspicjentem i dekoratorem. Sam mówi dziś o tym: - Dobry ten teatr nie był. Był raczej bardzo zły. Dawaliśmy premierę co dwa tygodnie. Ale w każdym razie było to polskie słowo w Opolu, polska scena. Widzowie potrafili to ocenić.
Później pan Alojzy powrócił do idei teatru kukiełkowego. Nikt go początkowo nie zrozumiał, choć zwracał się do różnych władz. Zaczął więc szyć lalki w domu wraz z żoną i wystawiać je na prowizorycznej scenie skonstruowanej we własnym mieszkaniu. I tak wiercąc władzom dziurę w brzuchu dopiął swego i - przekonał je. W roku 1949 teatr kukiełkowy w Opolu otrzymał subwencję i zadebiutował "Kasią, co gąski zgubiła". Stało się to ku ogromnej radości opolskich dzieci.
Tysiączne przedstawienie teatru odbyło się na wsi. Była nim sztuka pt. "Wydra imć pana Paska". Dziś liczba tysiąca przedstawień jest już dawno przekroczona.
Alojzy Smolka jest szpakowatym, żywym, niesłychanie energicznym mężczyzną. Bardzo kocha dzieci, jest szczęśliwy, kiedy przedstawienie podoba się im.
Jest coś wzruszającego w tym, kiedy ten starszy człowiek - były więzień Buchenwaldu, snycerz, tragarz i bezrobotny, prześladowany w szkole "polski król", który w dzieciństwie wystawał bez butów pod teatrem - planuje coraz wspanialsze przedstawienia dla opolskich dzieci.
Kiedy wracaliśmy autobusem teatru z przedstawienia w Otmicach, minęły nas auta wiozące do Opola z wizytą premiera Grotewohla i delegację rządową NRD.
Wiele lat minęło, nim do polskiego Opola mógł zawitać premier ludowego rządu niemieckiego i nim "chłopiec bez butów" mógł stworzyć teatr, o którym marzył.