Artykuły

Pan Tadeusz

Gdy teraźniejszość skrzeczy i czai się do skoku, Janusz Korwin-Mikke wieszczy III wojnę światową, a znajomi co chwila ogłaszają chęć zaszycia się w Bieszczadach przed tymi "strasznymi czasami" (ostrzegam: spieszcie się, bo w tych Bieszczadach niedługo miejsca zabraknie), dobrze jest spojrzeć w przeszłość - pisze w nowym felietonie Dariusz Kosiński.

Nie dla ucieczki, bo tej nie ma, ale dla złapania równowagi i zapewniającego ją dystansu. Stosowałem tę terapię przed laty, gdy pracując nad książkami o sztuce aktorskiej XIX wieku, czytałem rozsypujące się dzienniki w zakurzonej i hałaśliwej, ale przez to jakoś nieakademicko rzeczywistej czytelni czasopism zniszczonych Biblioteki Jagiellońskiej. Szukałem recenzji i tekstów o teatrze, lecz wzrok błądzący po długaśnych kolumnach ześlizgiwał się też na kroniki codzienne, zapisy przerażających wypadków i prognozy pogody. Potem uspokajałem moich przejętych bliskich i znajomych, że okropne zbrodnie przed ponad stu laty były równie okropne, a dziwnie ciepłe zimy i śniegi majowe wcale nie są apokaliptycznymi znakami początku nowego tysiąclecia.

Z tych samych rozsypujących się kart czerpię też powtarzane do dziś przekonanie, że współczesne ataki medialne, czy złośliwości w telewizyjnych debatach, to przy wielu XIX-wiecznych sporach i personalnych wycieczkach wciąż jeszcze salonowe igraszki. Jednym słowem: spojrzenie w przeszłość może pomóc, przynosząc paradoksalne i może niezbyt optymistyczne (ale też i dlatego odpowiadające mojemu charakterowi) pocieszenie: dawniej też nie było lepiej.

Tak się składa, że teatralnie i pogodowo gorący wrzesień (tak, panie Januszu: "a lato było piękne tego roku") wypełniło mi częściowo redagowanie materiałów z konferencji o Tadeuszu Pawlikowskim, jaką rok temu zorganizowaliśmy w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa przy współpracy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pawlikowski zmarł dokładnie 28 IX 1915 roku, jak głosi legenda: nad egzemplarzem "Troilusa i Kressydy" Szekspira, przygotowywanego na potrzeby premiery w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie, którym kierował wówczas po raz drugi. W stulecie tej śmierci, a przy tym w Roku Teatru Publicznego w Polsce (pamiętacie jeszcze, że był taki rok? a pamiętacie, że jest taki teatr?) Muzeum Historyczne przygotowało świetną wystawę, wydało wspaniale nowoczesną, choć niby skromną (nie)monografię Pawlikowskiego pióra profesora Jana Michalika, a wreszcie zorganizowało jubileuszową, bardzo udaną konferencję. Zgodnie z polskim rytmem życia naukowego i jego finansowania, rok później pokonferencyjny tom jest przygotowywany do druku, więc czytam ponownie, co Koleżanki i Koledzy o Pawlikowskim mieli do powiedzenia.

A są to rzeczy ciekawe nie tylko dla tych nielicznych, którzy jeszcze gotowi są spierać się z Schillerem (jak zawsze wojującym, więc stronniczym) o rolę Pawlikowskiego w teatrze polskim, czy też wspierać Trzcińskiego w podważaniu tez, że legendarny dyrektor nie cenił Wyspiańskiego. Ja do tego grona należę - Tadeusz Pawlikowski jest mi jakoś po ludzku bliski, podobnie jak wielu z jego współpracowników, z kochaną panią Wandą na czele. Ale wiem, ilu nas jest, więc nie o tym teraz, ale o Pawlikowskim - dyrektorze teatru, bo wszak dyrektorzy teatrów interesują dziś nawet tych, którzy o teatrze wiedzą tyle, że to ten duży budynek mijany w drodze do pracy.

Wygląda na to, że dyrektorem Pawlikowski był fatalnym. Już jego neurastenicza, depresyjna i egotyczna osobowość, sprawiała, że bywał bardzo nieprzyjemny i złośliwy. Zrażał do siebie ludzi, od których był zależny nie jego osobisty los, ale los i pozycja instytucji. Kompletnie nie dbał o public relations i miał w nosie to, że jego własne wypowiedzi, a co gorsza - życiowe decyzje - zagrażają bytowi zespołu. Omal go nie rozwalił, gdy związał się z własną aktorką, Konstancją Bednarzewską i porzucił dla niej żonę, a zarazem siostrę swojego głównego reżysera. Skandal w Krakowie był potworny: wyższe sfery bojkotowały teatr, domagano się oczywiście interwencji władz i odejścia dyrektora. Pawlikowski przetrwał (jego burzliwy związek z Bednarzewską też), ale zapaszek obyczajowego skandalu ciągnął się za nim długo.

Skandal to jedno, ale naprawdę beznadziejny był z Pawlikowskiego menadżer. Ileż on na tym teatrze stracił! Historia jego finansów byłaby epicka, gdyby nie to, że jest nudna w swej powtarzalności: nierozsądne wydatki na artystyczne ekscesy, które nie mogły się zwrócić, więc kredyty, więc odsetki, więc spłacanie z własnego majątku i błaganie o pożyczki u krewnych i przyjaciół. Trzeba pamiętać, że w tych dziwnych czasach dyrektor był prywatnym przedsiębiorcą dzierżawiącym teatr i prowadzącym go na własne ryzyko finansowe. Niekiedy (bardzo rzadko) dawało się na tym przedsiębiorstwie nawet zarobić, jeśli zręcznie balansowało się między "misyjnymi" działaniami subwencjonowanymi przez władze miejskie lub regionalne ("krajowe" jak wtedy mówiono w Galicji), a czysto komercyjnym zaspokajaniem masowych gustów. Pawlikowski tego jednak zupełnie nie potrafił.

Gorzej: wydawał też pieniądze na przedstawienia, które ani nie zadowalały władzy, ani nie cieszyły się poparciem "czołowych grup społeczeństwa polskiego". Ba, czasem wręcz zdawał się lekceważyć a nawet prowokować własną publiczność. Mimo ostrzeżeń i oburzenia "prawdziwych Polaków" wystawił "filosemicki" dyptyk Gabrieli Zapolskiej ("Małka Szwarcenkopf" i "Jojne Firułkes") a także - o zgrozo! - syjonistyczno-socjalistyczne "Nowe ghetto" Theodora Herzla. To ostatnie ochraniać musiała policja, ale i tak po drugim przedstawieniu doszło do ulicznych demonstracji obrońców "Narodowej sztuki", którzy szukali po mieście Pawlikowskiego i - dowodząc swego klasycznego wykształcenia - domagali się po łacinie jego śmierci.

Po tym wszystkim, cieszący się do dziś wielka estymą konserwatystów Feliks Koneczny, fantastyczny rzeczywiście krytyk teatralny, napisał w "Przeglądzie Polskim" (cytuję za prof. Anną Kuligowską-Korzeniowską, która całą tę historię w Krakowie przypomniała):

I po co tego wszystkiego teatrowi?! Ale trzeba być barbarzyńcą, żeby do przybytku sztuki wprowadzać brutalne sprawy polityczne, socjalne itp. Bierzmy udział w życiu publicznym poważnie, ale nie teatralnie, bo to arlekinada! Wszystkich autorów, ośmielających się wprowadzać na deski aktualne kwestie polityczne, należałoby skazać na banicję, jako publicznych trucicieli. Nie dość roznamiętniania na zebraniach, w gazetach, w parlamentach - już świat naukowy zaczyna iść tym samym torem - mamyż molochowi polityki poświęcić jeszcze sztukę? To - nowy wandalizm, takie burzenie jedynej jeszcze pozostałej przystani jakiejś harmonii.

Tak chyba myślała większość widzów teatralnych, także tych wcale nie popierających narodowej prawicy. Publiczność Pawlikowskiego serio traktowała teatr jako "przybytek sztuki" i chodziła do niego po "wyższe", a więc oderwane od codziennej rzeczywistości "przeżycia artystyczne". Oczywiście chodziła także po rozrywkę, atrakcje widowiskowe i towarzyskie, zawsze jednak okraszone poczuciem "magii" i "dobrego smaku". Jednym słowem: chodziła, by bez zbytniego wysiłku przeżyć kulturalny wieczór i nacieszyć się odpowiednio "uniwersalnymi i ponadczasowymi" wartościami. Te jej oczekiwania także wyrażał Koneczny, tym razem cytowany za prof. Marią Prussak. Mowa o "Lelewelu" Stanisława Wyspiańskiego:

Widz teatralny zaś, gdy słucha tych dialogów, obracających się ciągle koło pojęć trudnych, bardzo złożonych i abstrakcyjnych, powie autorowi: to filozofia, a nie teatr!. Autor dramatyczny powinien pisać dla widza średniej inteligencji, który tekstu ani poprzednio ni czytał, ani potem do niego nie zajrzy, a na widowisku będzie tylko raz. Taki widz nie może zrozumieć treści "Lelewela" [...] Autor dramatyczny nie ma prawa wymagać, żeby w teatrze myślano i zastanawiano się należycie, bo na to w teatrze nie ma czasu

Pawlikowski tych argumentów nie przyjmował. Jego teatr jeszcze nie raz wywoływał zamieszki (największe może po lwowskiej premierze "Tkaczy" Gerharta Hauptmanna, 21 IX 1904), nie raz też był oskarżany o stawianie widzom zbyt dużych wymagań myślowych. W świetle kryteriów, jakimi ocenia się dziś zarządzających (a taką ocenę przeprowadziła w swoim wystąpieniu krakowskim dr Alicja Kędziora), narażał się w ten sposób wszystkim swoim "interesariuszom" i wystawiał prowadzoną przez siebie instytucję na bardzo poważne niebezpieczeństwa. Racjonalnie a nie "dekadencko" rzecz ujmując, powiedzieć by trzeba, że jego krytyczny stosunek do otoczenia, narzekania na nieprzychylność władz i społeczeństwa, niezrozumienie sztuki, fatalność "stosunków miejscowych" i wszystko inne, co zmuszało go, by "chcąc być kimś, nie mógł być sobą", to tylko projekcje człowieka, który nie chce przyznać, że nie nadaje się na dyrektora instytucji i na przedsiębiorcę.

Wszystko to może i prawda, a przecież po stu latach od jego śmierci zebraliśmy się w Krakowie i nawet jeśli kwestionowaliśmy elementy jego legendy, to nikomu nie przyszłoby do głowy, by zakwestionować to, że "teatr Tadeusza Pawlikowskiego" jako całość był i jest jednym z najważniejszych fenomenów kulturowych jubileuszowego 250-lecia. Bo przecież "prowadzenie teatru nie ogranicza się tylko do zarządzania instytucją, a ma charakter kulturotwórczy". Wypada się tylko cieszyć, że przypomniała to nam wszystkim najmłodsza uczestniczka konferencji, nasza krakowska studentka Julia Lizurek.

Tak: czasem warto spojrzeć z dystansu i pomyśleć o całości. Powiedziałbym nawet, że to jest zasadnicza lekcja teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji