Artykuły

Pożegnanie z Operą Bałtycką

- Wiem, że rozsmakowanie się w muzyce i teatrze operowym wymaga czasu. O ileż łatwiej jest popularyzować proste rytmy, melodie i teksty, niż "Czarną maskę" Pendereckiego - mówi reżyser Marek Weiss.

Przemysław Gulda: OD 31 sierpnia nie kieruje pan już Operą Bałtycką. Jakie to były dla pana lata?

Marek Weiss: To najważniejszy i najpiękniejszy okres w mojej działalności artystycznej i w życiu osobistym. Wspaniałe lata we wspaniałym mieście.

Co uważa pan za największy sukces swój i Opery Bałtyckiej w tym czasie?

- Największym sukcesem, który zostanie doceniony dopiero po jakimś czasie, było utrzymanie przez osiem lat bezkompromisowej artystycznie instytucji, odpornej na zalew komercyjnej szmiry, w świecie rządzonym przez kryteria ilościowe, dzięki którym gust i poziom intelektualny "większości" decyduje o popycie i podaży spektakli, koncertów i doborze wykonawców. Udało nam się zgromadzić wokół teatru wspaniałą publiczność, która uznała nasze wartości za swoje i przeżywała nasze propozycje teatralne bardzo emocjonalnie. Emocjonalnie reagowała również owa "większość" i w końcu to ona doprowadziła do zakończenia naszej działalności. Ale tak to zawsze bywa i nie mam o to do nikogo pretensji.

A co się podczas pana dyrektorowania najbardziej nie udało i dlaczego tak się stało?

- Nie mam poczucia, że coś się nie udało. Jak już wspomniałem, to były wspaniałe lata. Zrealizowałem swoje marzenia o tym, jak powinien wyglądać teatr w służbie muzyki poważnej. Jeżeli coś się nie udało, to przekonanie do mojego teatru ludzi, którzy - tak jak pan - uparcie do opery nie chodzą. Żałuję, że nie zdążyłem pana i panu podobnych nakłonić do częstszych odwiedzin. Wiem, że rozsmakowanie się w muzyce i teatrze operowym wymaga czasu. O ileż łatwiej jest popularyzować proste rytmy, melodie i teksty niż "Czarną maskę" Pendereckiego.

Co okazało się najtrudniejsze w kierowaniu taką instytucją jak opera?

- Największe trudności generuje bieda. Opera jest bardzo kosztownym gatunkiem sztuki, a instytucje kultury są permanentnie niedoinwestowane. Jest z tym coraz gorzej, bo coraz więcej środków idzie na festiwale i eventy - tak bliskie sercom decydentów, a z coraz większą niechęcią traktuje się potrzeby etatowych zespołów i regularnej działalności repertuarowej, która wymaga stabilnych funduszy zaplanowanych na kilka lat. Mówiłem o tym wielokrotnie i wielu mądrych ludzi zgadzało się ze mną, ale kiedy dochodzi do szukania oszczędności, zwykle sięga się do rocznych budżetów instytucji, a nie likwiduje szmirowate festiwale i podobne im wydarzenia. Nie spodziewałem się, że ta tendencja stanie się tak dominująca.

Jak się panu układała współpraca z lokalnymi władzami, organizatorami instytucji kultury, jaką jest opera?

- Przez osiem lat miałem w organizatorach mojej instytucji wspaniałych i mądrych partnerów. Darzyli mnie zaufaniem i dali całkowitą swobodę w podejmowaniu decyzji artystycznych. Ponosiliśmy wspólnie konsekwencje ogólnych tendencji, o których wspomniałem, i wspólnie klepaliśmy biedę, jaka jest udziałem teatrów w Polsce. To, że nasza Opera Bałtycka była od zawsze jedną z najbiedniejszych w kraju, bardzo trudno nadrobić i nie jest niczyją winą, że zwiększanie dotacji, która w 2011 roku osiągnęła zadowalający poziom, straciło potem dynamikę i ośrodki w innych miastach szybko odzyskały przewagę. Nasz samorząd wojewódzki, przy pomocy miejskiego, starał się wspierać moje starania wywindowania Opery Bałtyckiej na pozycję jednego z najciekawszych teatrów w kraju, ale zbyt elitarny repertuar nie sprzyjał zrozumieniu tej pozycji w opinii większości radnych. Dalej jesteśmy na szarym końcu krajowej listy w wielkości budżetu. Teraz, kiedy odchodzę, pojawiła się tendencja, żeby winą za to obarczać moją politykę artystyczną. Rozumiem tę potrzebę zrzucenia odpowiedzialności, ale wydaje mi się to nie fair. Czas pokaże, czy się myliłem.

W trakcie pana kadencji opera nie doczekała się nie tylko szans na budowę nowej siedziby, ale nawet - bardzo potrzebnego - poważniejszego remontu. Dlaczego?

- Obejmując Operę Bałtycką, wyraziłem obawę, czy jej gmach wytrzyma do 2016 roku. Wiele niezbędnych remontów, angażujących poważne środki przyznawane nam bez zastrzeżeń, wykonaliśmy tak, że ta żywotność została przedłużona o kilka lat. Jednak nowa siedziba jest niezbędna i jestem przekonany, że Trójmiasto się jej doczeka. Obecna nie spełnia wymogów nowoczesnego teatru muzycznego i choćby się ją remontowało w nieskończoność, jej czas dobiega końca. Powstał społeczny komitet budowy nowej siedziby opery. Zasiada w nim wielu znakomitych obywateli Trójmiasta, ale ich starania ponoszą chwilowo fiasko w związku z poważnymi inwestycjami kulturalnymi w województwie, wykorzystującymi środki unijne. Uznano, że są potrzebniejsze niż nowa opera.

Gdyby miał pan spróbować zrobić swego rodzaju "bilans zamknięcia" - to co się na trwałe zmieniło w operze za sprawą pana pomysłów?

- Żadna zmiana nie jest trwała. Nawet moje patio, z którego jestem dumny, można zagospodarować inaczej. System angażowania solistów z castingów do każdej partii, dzięki czemu jest taki wysoki poziom wokalny, można zastąpić powrotem do etatowego zespołu. Oprawa plastyczna promocji, tak powszechnie ceniona - plakaty, programy, banery i zdjęcia - zostaną zastąpione inną estetyką. O repertuarze nie wspomnę, bo tu zmiany będą zasadnicze. System wynagradzania, który był jednym z najważniejszych moich osiągnięć, będzie inny, bo norma "zero", niezrozumiana i irytująca w swej nazwie, zostanie odwołana [w skrócie: pracownicy opery dostawali co miesiąc stałe kwoty "bazowe", reszta była uzależniona od liczby spektakli, w których brali udział]. Zmiany kadrowe na szczęście nie mogą być zbyt głębokie, bo fachowców teatralnych jest niewielu, a dobrych muzyków jeszcze mniej, ale i tu nikt nie jest świętą krową. Nowy dyrektor ma prawo dobrać sobie takich pracowników, jakich uzna za właściwych. Trzeba pamiętać, że nowa dyrekcja w każdym teatrze to przede wszystkim nowa hierarchia wartości. Ona zawsze zależy od decyzji jednego człowieka, który bierze na siebie odpowiedzialność za publiczne pieniądze, jakie zostają mu przyznane. Te decyzje przeważnie nie mają charakteru obiektywnego. Są podejmowane zgodnie z wiarą w taki, a nie inny kształt sztuki operowej. Zmieniłem w Operze Bałtyckiej prawie wszystko. Teraz mój następca zrobi bez wahania to samo. To boli, ale taka jest istota naszej pracy i ten ból musi być wkalkulowany w jej koszty.

W jakiej kondycji finansowej, artystycznej, organizacyjnej zostawia pan operę?

- Stojąc po raz ostatni na scenie Opery Bałtyckiej, wygłosiłem publicznie pod adresem mojego następcy [Warcisław Kunc] takie zdanie: "Pozostawiam ci tę znakomitą orkiestrę, ten obdarzony wieloma talentami, pięknie brzmiący chór, moich ukochanych solistów wybranych z całej Polski, unikalny teatr tańca, który budzi zachwyt wszędzie, gdzie się pojawi na świecie, najlepszy zespół techniczny z jakim pracowałem w swoim długim życiu, i cały ten biedny, ale zadbany teatr, którego kondycja finansowa jest lepsza niż wielu innych, bogatszych - proszę cię, nie schrzań tego". Ale oczywiście był to tekst żartobliwy, bo nowy dyrektor będzie patrzył na to, co pozostawiłem, swoim krytycznym okiem i doczekam się jeszcze wielu miażdżących ocen w jego wypowiedziach, jak ta, że tymczasem nie ma zamiaru grać mojego "Strasznego dworu", bo mazur jest nie do przyjęcia. Ten mazur, który nagradzano owacją na stojąco i który uważałem za jedno z najbardziej wzruszających osiągnięć moich artystów w czasie tych ośmiu z połową lat!

Podczas pana kadencji wybuchały głośne spory z zespołem. Jakie były ich przyczyny i czy wpływały na pracę opery?

- Ja mam poczucie, że współpraca z zespołami układała się znakomicie. To, o co pan pyta, to jeden spektakularny spór zbiorowy, w którym "Solidarność" pozostaje do tej pory. Dotyczy słusznego w moim przekonaniu żądania podwyżki płacy zasadniczej. Wynagrodzenia z roku na rok były coraz wyższe, ale działo się tak dzięki systemowi "nadnormówek", jaki wprowadziłem. Liczba norm spektaklowych była systematycznie zmniejszana. Kiedy doszliśmy w tym sezonie do wspomnianej już normy "zero", sam przyznałem w rozmowach ze związkami, że czas na podwyżkę płacy zasadniczej, która w operze jest drastycznie niska. Planując budżet na 2016 rok, poprosiłem przełożonych o zwiększenie dotacji o 1,5 mln zł, co było niezbędne do podwyższenia każdemu pensji o 200 zł. Niestety, budżetu województwa nie stać było na taki krok, ogłosiłem więc, że zapowiedzianej podwyżki nie będzie. Związkowcy uznali, że trzeba zorganizować protest tam, gdzie dotacje się przyznaje, czyli pod urzędem marszałkowskim. Kilka osób urządziło kilkugodzinną głodówkę, a media starannie nagłośniły tę akcję. W rezultacie upojeni popularnością związkowcy nie tylko nie wywalczyli podwyżek, ale spowodowali pośrednio utratę wsparcia finansowego Lotosu dla opery. Dało to dziurę w budżecie, którą musiałem łatać, odwołując majowe spektakle. Efekt był taki, że pracownicy zarobili jeszcze mniej, a urząd marszałkowski wycofał się z popierania mojej osoby na stanowisku dyrektora, tym bardziej że otrzymał list orkiestry, która wyraziła wobec mnie wotum nieufności, rozżalona moim zaangażowaniem w działalność Bałtyckiego Teatru Tańca.

Jak pan dziś ocenia pomysł powstania Bałtyckiego Teatru Tańca, nietypowej alternatywy wobec zespołu baletowego?

- BTT to największy sukces Opery Bałtyckiej za mojej dyrekcji. Poświadczają to nie tylko nagrody, zaproszenia na światowe festiwale, recenzje krajowe i zagraniczne, ale również gorące przyjmowanie jego niezwykłych spektakli przez publiczność Trójmiasta. Izadora Weiss stworzyła ten wybitny zespół w bardzo trudnych warunkach dobierania tancerzy z całego świata - wobec niechęci lokalnych środowisk tanecznych, których artyści czuli się niedoceniani. Szczególnie kiedy nie przebijali się przez międzynarodowe castingi lub musieli opuścić zespół, bo na ich miejsce czekali lepsi z innych miast, krajów i kontynentów. Ta niechęć zawsze objawiała się w mediach w formie ataków na mój nepotyzm i lansowanie żony. Dodatkowym problemem był fakt, że jej niezwykle precyzyjne choreografie mogły być układane tylko do nagrań, bo na żywo żaden dyrygent nie mógł zapewnić muzycznej niezawodności, więc orkiestra była do jej działalności wrogo nastawiona, nie mogąc brać w tych spektaklach udziału. Teraz, kiedy nowy dyrektor chce powrotu klasyki i zespołu, który będzie służebny wobec opery, jak w większości teatrów, BTT zakończył swoją działalność w Gdańsku.

Czy ma pan już konkretne plany zawodowe? Myśli pan o tym, żeby zostać w Trójmieście?

- Będę pracował nad uratowaniem zespołu Izadory Weiss i kontynuacją jego działalności w Warszawie, gdzie mieszkamy na stałe. Mam też szansę przyjmowania propozycji reżyserskich w innych teatrach, co przy poświęceniu się działalności artystycznej w Operze Bałtyckiej było bardzo trudne. Będę jednak przede wszystkim zajmował się pracą pisarską i może zdążę wydać jeszcze te książki, które sobie zaplanowałem. Moja ostatnia powieść "Brat Bies" wywołuje częste komentarze, że właśnie na tym powinienem się skupić. Do Trójmiasta będę dalej przyjeżdżał na wakacje, bo - po pierwsze - robię tak od dziecka, a po drugie - to najpiękniejsze miejsce w Polsce.

***

Marek Weiss-Grzesiński

Reżyser operowy i teatralny. Urodził się w Chorzowie, w Warszawie studiował filologię polską i reżyserię. Jako reżyser debiutował w 1978 roku, wystawiając na deskach Teatru Narodowego w Warszawie "Troilusa i Kressydę". Na przełomie lat 70. i 80. był dyrektorem Teatru Muzycznego w Słupsku, potem - głównym reżyserem Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie skupił się na przedstawieniach operowych. Krytycy zgodnie twierdzili, że jest jednym z najważniejszych odnowicieli konwencji operowej w Polsce. Na przełomie wieków był dyrektorem Teatru Wielkiego w Poznaniu, a od 2008 roku kierował gdańską Operą Bałtycką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji