Teatr Polski: "Śmierć w starych dekoracjach"
Opis tutaj prezentowany dotyczy scenicznej adaptacji opowiadania Tadeusza Różewicza "Śmierć w starych dekoracjach", zrealizowanej w Teatrze Polskim we Wrocławiu przez Jerzego Grzegorzewskiego - autora adaptacji, reżysera i scenografa spektaklu - z muzyką Stanisława Radwana. Prapremiera miała miejsce 19 czerwca 1978, przedstawień było dotychczas 61 (rzecz nie zeszła jeszcze definitywnie z afisza). Na XIX Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu (1978) spektakl uzyskał nagrody za inscenizację i muzykę; jest to istotnie najciekawsze bodaj przedstawienie Różewiczowskie w ostatnich latach. (Red.)
TEKST RÓŻEWICZA A SCENARIUSZ
Opowiadanie Tadeusza Różewicza "Śmierć w starych dekoracjach", które stało się materiałem teatralnej adaptacji Grzegorzewskiego, najlepiej charakteryzuje autorska przedmowa: "Bohater tego opowiadania dopiero w godzinie śmierci ma przeczucie, że prawie całe życie spędził wśród zakazów i nakazów, pojęć, idei i symbolów, które były atrapami. [...] Oto prawdziwe oblicze świata, w które spojrzał umierający. Ale nie jest to tylko spojrzenie na otaczającą rzeczywistość. Jest to także spojrzenie w oczy tajemnicy. W mistyczne oblicze naszego życia. Ten gipsowy sfinks to symbol mistyki i mistyfikacji, prawdziwe oblicze ostatniej tajemnicy, której spojrzał w oczy umierający. Koniec. Nie ma tajemnicy. "Śmierć w starych dekoracjach" jest opowiadaniem skierowanym przeciwko mistyce w życiu i przeciwko mistyce śmierci. [...] To opowiadanie mówi o życiu bez znaczenia, "o życiu anonimowego przechodnia. Jednak to życie unieważnia śmierć i ją zwycięża. Nie przez miłość, ale przez sam fakt istnienia."
Zastanówmy się najpierw, jak unieważnia Różewiczowski prostaczek mistyką w życiu. Całe opowiadanie - poza krótkim epizodem z Jadziakiem w samolocie, scenami w restauracjach włoskich i w hotelu - jest monologiem wewnętrznym bohatera. Ale monolog ten charakteryzuje rozbicie na dwa głosy: pierwszy powtarza slogany, ogólniki, strzępki wiedzy, przysłowia i reprodukuje wiernie stan przeciętnej świadomości człowieka dzisiejszej cywilizacji - tego ogrodu nieplewionego, w którym gazetowo-podręcznikowe sentencje wygłaszane są jak opinie osobiste. Głos drugi - to głos ironisty i czujnego obserwatora. Ironia płynie tu głównie z żywo odczuwanej przez bohatera biologiczności własnego istnienia. Samoobserwacja siebie biologicznego, przymusów i drobnych niewygód, obserwacja innych jako istot biologicznych (scenki w restauracji, żywa pupa przesłaniająca koneserowi "idealny kształt" Afrodyty w muzeum) są ironicznym komentarzem do głosu pierwszego. Tematowi idei - wzniosłej mistyfikacji - przeciwstawia się temat groteskowej prawdy ciała.
Bohater Różewicza sam mówi: "moja osoba jakby się podzieliła na dwie osoby". Ta dwoistość obejmuje także inne zakresy - w zasadzie dałoby się ją sprowadzić do opozycji kulturowej "wyższość - niższość". I tak podniosłej wielkiej sztuce z muzeów włoskich przeciwstawia Bohater przypomnienie własnej inicjacji artystycznej - domowe kiczowe oleodruki; wielkie żarcie niemieckiej rodziny odbywa się nad świątynią śmierci męczeńskiej - katakumbami; "wielka wiara" - Objawienie dopełnia się małą wiarą w... latające talerze i tak dalej. Wyższość i wszystkie wynikające z niej pojęcia ogólne: Piękna, Prawdy, Śmierci - w ogóle dla Różewiczowskiego bohatera nie mają sensu, dopóki nie przeniknie ich swoim zwykłym, własnym odczuwaniem, swoim życiem w chwili. To, co zwykliśmy uważać za Nieśmiertelne - a więc spuścizna wieków, dorobek ludzkiej cywilizacji, kultura, sztuka - wszystko to staje się śmietnikowym gadgetem wobec nogi piekącej w za ciasnych butach, wobec twarzy zakrytej gazetą przed upałem - i znika jak fantom po śmierci właściciela butów i gazety.
Nie przypadkowo dwukrotnie pojawia się w opowiadaniu motyw Diogenesa. To znowu odniesienie dla drugiego głosu monologu, dla zamkniętego w sobie życia Bohatera, unoszonego przez rzekę cywilizacyjnego śmietniska. Wartością najwyższą jest u Różewicza życie, "sam fakt istnienia".
Czy i jak scenariusz Grzegorzewskiego różni się od opowiadania? Z natury teatru monolog wewnętrzny musiał zostać rozbity na zdarzenia. W scenariuszu akcja rozpoczyna się - jak w opowiadaniu - w samolocie. Łańcuch skojarzeń Bohatera rozerwano na kwestie poszczególnych postaci, jak on anonimowych i przeciętnych, przypadkowych pasażerów samolotu. Zmieniła się w ten sposób sytuacja Bohatera, przynajmniej w pierwszej części scenariusza - do lądowania na lotnisku w Rzymie. (Grzegorzewski ze względu na jedność miejsca eliminuje międzylądowanie w Wiedniu.) Bohater jest milczącym obserwatorem, kimś obdarzonym wyższą świadomością niż pozostałe postaci, pozostaje na zewnątrz obserwowanego świata. Jedyna dłuższa jego kwestia w pierwszej części scenariusza, to wspomnienie bezsennej nocy przed podróżą. Z tego snu Bohater wychodzi jak fantom człowieka, nie jak żywy człowiek, we wspomnieniu snu zawiera się zapowiedź jego śmierci.
Monolog wewnętrzny, rozdzielony między postacie, eliminuje wszystkie - tak charakterystyczne dla Różewicza - trywializmy obserwacji, skłonność Bohatera do fizjologizmu, nurzania się w niezbyt podniosłej i wonnej strefie życia. Nawet dialog o chrapaniu w nocy przydzielony został Jadziakowi i jednemu z pasażerów. Towarzysze podróży - przez taki dobór tekstów - scharakteryzowani są jako postaci groteskowe. Tworzą świat istot wypowiadających sentencje banalne czy quasi-podniosłe, świat, do którego u Różewicza również Bohater - przynajmniej "cząstką swej duszy" - także należy. A więc w pierwszej części scenariusza Grzegorzewski nobilituje Bohatera i poniekąd likwiduje jego wewnętrzne rozdwojenie.
Część druga scenariusza, to jest od "wylądowania" na lotnisku w Rzymie, z trudem poddaje się porównaniom czysto literackiej natury. Te wątki, których w opowiadaniu Różewicza nie ma, Grzegorzewski wpisuje w bardzo określony układ przestrzenny - w tym, a nie innym układzie sceno-widowni znaczą to, co znaczą. Przeczytane w scenariuszu fragmenty poematu "Et in Arcadia ego" same w sobie nie komponują się w to znaczenie, jakiego nabierają w przestrzeni - mogą co najwyżej sprawiać wrażenie luźno rzucanych wspomnień, oderwanych asocjacji współpasażerów, gdy w istocie ich funkcja w przedstawieniu jest zgoła inna. Grzegorzewski-adaptator wprowadza w ten sposób temat śmierci, występujący w opowiadaniu, ale wprowadza go bezpośrednio w samą materię teatralności, dziania się, co więcej - w układ przestrzenny, skonstruowany jednorazowo dla tego przedstawienia, układ rozbijający sformalizowane funkcje sceno-widowni. Tutaj już porównania na płaszczyźnie tekstu przeprowadzić się nie da.
Podkreślić jednak trzeba, że sposób wprowadzenia tego tematu czyni zeń leitmotiv, oś kompozycyjną, której w amorficznym tekście Różewicza nie ma. Konsekwencją zarówno wyboru tematu, jak i jego scenicznej kompozycji, "frazowania", będzie jasność i muzyczna symetria, a także zmiana faktury znaczeń. W opowiadaniu, w rozmyślaniach Bohatera, podniosły temat śmierci na ogół kontrapunktowany jest tematem "niskim"- tuzinkową obserwacją, zwięzłą konstatacją, fizjologizmem (wielkie żarcie niemieckiej rodziny nad katakumbami). Raz jeden, kiedy Bohater odwiedza mauzoleum męczenników ostatniej wojny, nazwiska z płyt nagrobnych stają mu się cichą modlitwą za pomordowanych. I z tego właśnie obrazu, który szczegółowo omówię w opisie spektaklu - Grzegorzewski wyprowadza fakturę i tonację swego leitmotivu.
W części rzymskiej scenariusz eliminuje całą obyczajową warstwę narracji, peregrynacje Bohatera po Rzymie trwają w jednym, jakby zastygłym czasie, który jest równocześnie czasem przebywania w pokoju pensjonatowym, na ulicy, w małym kinie, wreszcie ostatniej wycieczki do term Karakalli. Efekt zastygłego czasu osiąga Grzegorzewski przez rozdwojenie Bohatera na "myśl" i "ciało". W istocie nie jest to zwiedzanie Rzymu, ale odkrywanie siebie.
W zasadzie u Różewicza jest tak samo. Ale jego Bohater pozostawia ostatecznie siebie do odgadnięcia czytelnikowi, sam odkrywa treść swego istnienia jakby mimochodem, w ciągłej konfrontacji własnych zamierzeń, postaw, myślowych projekcji - z komicznie, groteskowo doświadczaną teraźniejszością. Różewicza, co parokrotnie już tu podkreślałam, interesuje przede wszystkim egzystencjalny paradoks samego faktu istnienia ludzkiego, uchwytnego tylko przez śmierć. Grzegorzewski postępuje jak rasowy platonik - poszukuje idei istnienia i odnajduje ją - w nieśmiertelności. Bohater rozdwaja się Grzegorzewskiemu (grają go dwaj aktorzy) na "duszę" i "ciało", gdy u Różewicza jest żywym istnieniem, którego dwoistość wynika ze stawania się w czasie.
Bohater-dusza w scenariuszu Grzegorzewskiego wygłasza kwestie Bohatera-ciała, dzięki czemu dystansuje się niejako od biologii istnienia, co więcej - przenosi ją na inny poziom znaczeń - na poziom idei istnienia. Powszednie utarczki z właścicielem pensjonatu przydzielone zostały "cielesnej" postaci, ale śpiewak-transwestyta (swoiste przetworzenie Różewiczowskiego posągu hermafrodyty, na którym Bohater snuje refleksje w muzeum, a zarazem - metafora dwoistej natury sztuki) podejmując temat kłótni jako temat arii operowej - a więc przetwarzając go w temat groteskowy - podnosi go równocześnie ku światu nieśmiertelnej idei. Rozmyślania o Bogu, kończące, się poetyckim obrazem: "Mnie się zdaje, że Pan Jezus po prostu uciekł z wielkiego miasta. On był człowiekiem wsi. [...] Uciekł z Rzymu, Londynu, Moskwy, Pekinu i stu innych metropolii. Może ukrył się gdzieś na wsi. W Afryce albo koło Wielunia" - u Różewicza są cząstką rozważań Bohatera o utracie wiary, która nic nie zmienia w jego stosunku do Boga; u Grzegorzewskiego stają się franciszkańskim wyznaniem wiary Bohatera-duszy. Chociaż niewątpliwie jest w tym i wiernie przeniesiony Różewiczowski zamysł utożsamienia ludzkiego prostaczka z Boskim, kreowania małego człowieka XX wieku na cierpiącego Boga swoich czasów.
U Różewicza Bohater-prostaczek chodzi po Wiecznym Mieście jak po małym miasteczku czy wsi. Owszem, napompowano go, nafaszerowano ideami Wiecznego Miasta, Wielkiej Sztuki, czytał coś, słuchał, oglądał, ale jego żywot łazika w Rzymie nie jest afirmacją żadnej wartości - oprócz wartości najpierwotniejszej: samego życia. U Grzegorzewskiego inaczej - życie Bohatera jest afirmacją idei życia i "duszy" rzeczy. Ale o tym można mówić dopiero przy rekonstrukcji materii spektaklu.
SPEKTAKL
W Teatrze Polskim we Wrocławiu, w wielkiej sali o dwóch kondygnacjach balkonów, odwrócił Grzegorzewski-reżyser układ widowni i sceny. Widzów umieścił na scenie, akcja toczy się w przestrzeni całej widowni. W najogólniejszym planie zabieg ten określa typ teatru, jaki uprawia Grzegorzewski - teatru odcinającego się od iluzyjnej konwencji czwartej ściany, teatru, który ostentacyjnie ujawnia swoją teatralność. Równocześnie umieszczenie nas, widzów, na scenie włącza nas organicznie, jako aktorów niemych, w przebieg zdarzeń.
Mając przed sobą kopułę teatru, piętra balkonów, od początku znajdujemy się w miejscu, ku któremu Bohater zdąża w trakcie spektaklu. Jest to miejsce śmierci Bohatera - termy Karakalli. Ale jest to także znak, metaforyczna synteza Rzymu, miasta Koloseum i kopuły Bazyliki św. Piotra, miasta starych dekoracji europejskiej kultury, skamieniałego teatru życia, które przeminęło.
Nieme postacie widzów pogrążone są w tym samym bezczasowym trwaniu, co teatralna architektura. To, co się zdarza Bohaterowi, jest krótkim błyskiem istnienia wobec wiecznej ciszy i śmierci, jest skończonym spektaklem życia wobec nieskończoności śmierci. Losy Bohatera widzowie oglądają "z tamtej strony", Bohater żyje w spektaklu nie tylko ku własnej śmierci, ale i w obliczu cieni, które już przekroczyły jej granice.
1. Podróż i teatr, czyli tajemnica życia
Spektakl rozpoczyna się jak przygotowanie do wielkiego koncertu czy spektaklu: słychać (z kanału orkiestrowego) strojenie instrumentów, aktorzy-słuchacze wchodzą na widownię, zajmują miejsca. Są w teatrze i zarazem w samolocie - Grzegorzewski od pierwszej minuty spektaklu obnaża tę dwoistość realności scenicznej - zdarzenia przedstawiane są tu od razu zdarzeniami schwytanymi w "pułapkę teatru". Bileterka (Ewa Kamas) świecąc latarką pomaga aktorom odnaleźć miejsca, usadawiając ich tak, jak siedzą pasażerowie w samolocie - po pięciu jeden za drugim, w dwu sąsiadujących ze sobą rzędach foteli przy teatralnym przejściu (patrząc od sceny - zajęte są skrajne siedzenia rzędu lewego i skrajne siedzenia rzędu środkowego).
Bileterka jest zarazem stewardessą, aktorzy-"widzowie" - pasażerami. W skąpym, rozproszonym świetle widzowie prawdziwi, ci ze sceny, uczestniczą w osobliwym seansie: inicjacji w teatr, w jego stawanie się z materii tej powszedniości, na którą podczas "grande soiree" nikt nie zwraca uwagi. Strojenie instrumentów przechodzi z wolna w czysty motyw muzyczny (dominują smyczki). Nakłada się nań po chwili i zagłusza go muzyka z taśmy, naśladująca silnik startującego samolotu. Aktorzy zostają "wbici" w fotele przez start, nad teatralnymi wejściami zapalają się światła bezpieczeństwa. Muzyka wygasa. Stewardessa sprawdza i pomaga zapinać pasy, rozdaje cukierki. Szelest papierków, wspólny sali widowiskowej i wnętrzu samolotu, raz jeszcze podkreśla integralność dwój-jedności - "życia" i teatru.
Pada pierwsza kwestia: Jadziak (Zdzisław Kozień), siedzący w środkowym rzędzie foteli, poplątał coś z pasami, szarpie się z pasami Bohatera (Tadeusz Wojtych), siedzącego w rzędzie lewym: ,.Coś tu nie gra. Ale my się jeszcze nie znamy. Jadziak". Stewardessa pomaga rozplątać pasy, następnie cofa się ku wyjściu i na ruchomym wózku rozwozi tace. Pasażerowie podstawiają "kubeczki" na kawę i herbatę; są to, jak w szkolnej dziecinnej zabawie, złożone w "piekło-niebo" kawałki papieru. Samolot staje się teraz klasą podczas lekcji robót ręcznych, których dogląda skrupulatna Nauczycielka-Stewardessa. Jadziak, niesforny uczeń, "rozlewa" kawę, podrywa się gwałtownie z krzesła, ściąga spodnie, staje w przejściu, zasłaniając się teczką. Stewardessa-Nauczycielka podbiega do niego gwałtownie, jakby w zamiarze ukarania go, odbiera mu spodnie, wychodzi z nimi. Zażenowany jak uczniak Jadziak stojąc w przejściu tłumaczy się wobec pasażerów z celu i okoliczności swojej podróży: "Ja jadę służbowo i mam jutro spotkanie z naszym przedstawicielem handlowym. Jadę tylko na pięć dni i to akurat musiało mi się wydarzyć". Dalej zjawia się kwestia projektowanego kupna płaszcza ortalionowego, szczupłości diet - monolog kończy się informacją: "Jednak żywność zabrałem ze sobą".
W trakcie monologu Jadziak cofa się ku wyjściu, cały czas osłaniając się teczką. Przed kwestią "czuję, że nie ma nadziei..., wprawdzie spodnie już podeschły, ale będzie widać plamę" - wkłada spodnie, które podała mu Stewardessa, i siada na swoim miejscu. Starsza pani - prymuska klasowa (Jadwiga Skupnik) komentuje ze zgorszeniem zachowanie Jadziaka: "W samolocie można siedzieć normalnie i nie przybierać różnych figur [...] Człowiek w powietrzu pozostanie w sytuacji zawsze wyjątkowej. Są rzeczy, z którymi musimy się liczyć nawet my, ludzie XX wieku, jak to się u nas w gazetach pisze. Ludzie XX wieku". Na tę nadętą perorę wybucha kolejna wolta uczniacka - w jednym z ostatnich foteli ktoś z pasażerów (Andrzej Mrozek) jakby w ataku choroby powietrznej sięga po papierową torbę i... próbuje z niej wystrzelić. Pasażer-uczniak-terrorysta zostaje natychmiast spacyfikowany przez Stewardessę-Nauczycielkę: wyrzucany "za drzwi" klasy, wyprowadzony do samolotowego "WC" (to jest do hallu teatru), po chwili, już uspokojony, wraca na miejsce.
W sąsiednim rzędzie foteli, z tyłu, ktoś ubrany ze staroświecką elegancją (czarne ubranie i śnieżnobiała koszula z czarnym fularem), zachowujący się z godnością księdza czy Nauczyciela Starej Daty (Piotr Kurowski), wstaje z fotela i mówi z emfazą: ,Przeminęło imperium rzymskie, jak prze mija wiatr". Groteskowa w konfrontacji z atmosferą "niesfornej" klasy postać i jej kwestia wprowadzają równocześnie jeden z dwu głównych tematów partytury teatralnej Grzegorzewskiego - temat śmierci. Jadziak - uosobienie nieświadomego siebie, gorączkowego życia - natychmiast jednak podejmuje z milczącym Bohaterem swój "byznes", narzuca się z poradami praktycznymi: "Widzi pan, jest taka sprawa..." Ale szum w "klasie" nie ustał: w sąsiednim rzędzie pasażerowie-uczniowie podają kartkę koledze (Cezary Kussyk). Ten ją rozwija i, wpadając Jadziakowi w słowo, czyta ją jak "ściągawkę": "Rosjanie wypuścili, a raczej wystrzelili rakietę kosmiczną z pomieszczeniem dla człowieka. Rakieta ta przeleciała o świcie przeszło trzysta kilometrów górą nad Paryżem."
Niezrażony Jadziak kontynuuje monolog w sprawach bytowych: doradza Bohaterowi wspólne wynajęcie pokoju w tanim Pensione Eremo. Na kończące jego kwestię zdanie: "Bo ja się panu przyznam, że aczkolwiek kocham piękno, podziwiam zabytki sztuki starożytnej, to czas mi nie pozwala na zajmowanie się takimi luksusami" - nakładą się znów jednostajny, usypiający szum silników samolotowych (muzyka z taśmy). Pasażerowie rozluźniają się w fotelach, pogrążając się w półśnie. Oderwane strzępy zdań, niejasne zajścia. Nauczyciel Starej Daty (Kurowski) rozwija temat przemijania, wplatając weń groteskowo okruchy podręcznikowych stereotypów ("Przeminęło Imperium Rzymskie, jak przemija wiatr, a tylko krzyż nad kopułą Bazyliki Świętego Piotra świeci - tak zdaje się kończy Henryk Sienkiewicz powieść Quo Vadis?, za którą jako pierwszy Polak otrzymał nagrodę Nobla, fundacji szwedzkiego milionera, który wynalazł dynamit, ale całą swoją fortunę ofiarował dla dobra ludzkości. Wszystko przemija. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz".)
Na wcześniej już wprowadzonym przez tego samego aktora temacie śmierci rozwija się drugi temat - nieśmiertelności sztuki. Gdyby sięgnąć po porównanie do muzyki, do którego to przedstawienie nieustannie skłania - ów temat nieśmiertelności prowadzony jest w stylu groteskowym; harmonię obu osiąga Grzegorzewski przez zanurzenie ich w materii snu. Pasażerka-Gospodyni Domowa (Mirosława Lombardo), wypowiadająca teraz kwestię: "Nawet życie rodziny zmienia się w naszych czasach", gadatliwy Jadziak ("Człowiek goni, ledwo koniec z końcem może związać"), wciąż kierujący swe monologi do Bohatera - przekraczają granice powszedniożyciowego banału. Są po szekspirowsku "z tej samej, co i sny, materii", są żywymi symbolami przemijalności ludzkiego życia, a zarazem - lirycznym wspomnieniem o nim.
I jeszcze jeden motyw - młodzieńczych marzeń - wprowadza dyskretnie erotykę. Młody chłopiec w "panterce" (Bogdan Koca) po kwestii: "W pewnym okresie życie samurajów stało się dla mnie ideałem", wolno unosi się na rękach do "świecy" nad fotelem - skojarzenie młodzieńczych "snów o potędze" z Freudowskim symbolem erotycznego snu o lataniu. Z rzędu lewego podnosi się teraz Mężczyzna (Jerzy Fornal), podchodzi do Chłopca w "panterce", coś mu jakby szepce do ucha, zajście ma charakter niejasny, trochę dwuznaczny.
Nagle urywa się jednostajny "szum" silników w muzyce - następuje gwałtowne przebudzenie śniących. Aktorzy wracają na miejsca. Jadziak, chcąc zatrzeć wrażenie dwuznaczności sytuacji, wykrzykuje głośno: "Patrz pan, już szczyty widać przez chmury". Wszyscy aktorzy rzucają się do "okien" - przebiegają z rzędu środkowego do lewego i z powrotem.
Nauczyciel Starej Daty, niezmiennie uroczysty i groteskowy, na stojąco recytuje: "Jakiż wspaniały jest ten nasz świat i nasza ziemia. I tutaj stanęła niegdyś stopa Polaka, autora poematu Maria. To Malczewski zdobył przecież Mont Blanc. Tutaj w Alpach przebywali nasi najwięksi poeci. Tu Adam Mickiewicz napisał swój wiersz Do..." Podejmując zaznaczony wcześniej motyw erotyczny, Nauczyciel nadaje mu tonację wspomnienia, kamufluje literackim komentarzem. Milczący dotąd Bohater rzuca krótko: "Na Alpach w Splugen". I - jak wywoływane wspomnienie młodzieńczej miłości - w ostrym, pełnym świetle wydobywającym jej sylwetkę z głębi widowni (spod balkonów), płynąc jakby w smudze minionego czasu, Stewardessa - "Kochanka Pierwszych Dni", romantyczny anioł - recytuje strofę Mickiewiczowskiego wiersza: "Nigdy więc, nigdy z tobą rozstać się nie mogę! Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę .[...]" - aż do: "I postać twoją widzieć lękam się i żądam". Romantycznej zjawie towarzyszy cicha muzyka (z kanału orkiestrowego); delikatny motyw smyczkowy. Muzyka i światło wygasają - Stewardessa podchodzi do Bohatera i wcielona na powrót w swoją funkcję, zdaje się poprawiać mu fotel, ale gest ten ma w sobie coś z pieszczoty. Mężczyzna (Jerzy Racina), oglądając się za odchodzącą Stewardessą, komentuje: "Są sprężyste, żywe i uśmiechnięte, mieszkanki nieba i ziemi, nasze Anioły". Rubaszny, "życiowy" ton jego uwagi kontrapunktuje idealizm romantycznego marzenia miłosnego.
Nauczyciel Starej Daty z uporem nie chce jednak wracać na ziemię. Wydobywa z pamięci "wiersz naszej poetki - Królewicz maj!" ("Otwórz dziewczę, ktoś cię woła / to królewicz maj!..."). Wokół groteskowo-melodramatycznej postaci Nauczyciela skupiają się teraz w głębi widowni wszyscy pasażerowie (oprócz Bohatera i Jadziaka). Zbiorowa melorecytacja (do żywej muzyki) wiersza, którą dyryguje Nauczyciel, to znów klisza przeszłości - jakby wspomnienie młodzieńczej majówki czy zjazdu koleżeńskiego. Rozbijając ten idylliczny obraz z przeszłości, Jadziak przesiada się do rzędu Bohatera (siada za nim); peroruje o korzyściach wspólnego mieszkania w pensjonacie, zastrzegając się przy tym, że być może skorzysta z gościnności znajomego. Grupka w głębi podejmuje śpiew. Drugi interwał, drugi powrót do "teraźniejszości": od chóru odłącza się Mężczyzna (Jerzy Fornal), podchodzi ku proscenium, liczy głośno wydatki ("I wymieniłem tak: cztery i pół dolara na dwa tysiące sześćset siedemdziesiąt lirów, a pół dolara na dwanaście szylingów. Zostały mi jeszcze cztery szylingi") i na powrót włącza się do chóru. Chór znowu podejmuje śpiew.
Na pierwszym planie Jadziak (w tle melorecytacja) robi Bohaterowi wykład o kosztach pensjonatu. W trakcie jego gadaniny, która staje się coraz głośniejsza, na kwestii: "Z Włochami trzeba się targować" - śpiew się urywa. Jadziak, speszony, jakby przyłapany na nietakcie, aby zatrzeć złe wrażenie podchodzi do "chóru" i do niego kieruje dalszy wywód o zdzierstwie Włochów, obyczajach i cenach hotelowych na Zachodzie. Zamieniając się rolami z Nauczycielem Starej Daty, Jadziak staje się "nauczycielem życia". Ale to życie gromadki osób, dotychczas tak wyraźnie zrutynizowane, zaczyna się rozprzęgać, jakby nauki Jadziaka były początkiem końca spektaklu, w którym aktorzy uczestniczyli jako "widzowie" i tworzyli go zarazem. Grupka zaczyna się rozpraszać jak znużona publiczność czująca bliskość finału. Wchodzenie w życie, w przypadkowość - to koniec sztuki. Jeszcze jakaś wymiana kwestii między Jadziakiem a jednym z Pasażerów (Erwin Nowiaszak) o chrapaniu i aktorzy, rozproszeni między rzędami, zaczynają powoli opuszczać widownię prawym wyjściem; przy wyciemnionej widowni, muskające światło wydobywa tylko drogę ich wyjścia. Ostatnie słowo ("prozę życia") ma Kobieta-prymuska (Jadwiga Skupnik). Na kwestię Jadziaka: "Ideały się skończyły. Ja wierzyłem w ideały, a mój szef..." - replikuje groteskową, wyuczoną formułką zasadniczej starej panny: "Każdy ma swoją filozofię życia i postępuje albo według przykazań boskich, jeśli jest wierzący, albo wedle przykazań ludzkich, jeśli nie wierzy. A nad tym wszystkim, dzięki Bogu, czuwa policja, mówię: dzięki Bogu, bo policja czuwa dodatkowo nad naszą owczarnią. I dobrze, że ta policja czuwa, bo moglibyśmy mimo boskich i ludzkich przykazań pozabijać się i pozjadać".
Jadziak opuszcza widownię-samolot razem z innymi, pozostawiając na niej tylko samotnego Bohatera. Dwukrotnie jeszcze zawróci - raz, aby upewnić się, czy Bohater nie zdecydował się na wspólny pokój, drugi - aby opowiedzieć dwa stare szmoncesy. Bohater (Tadeusz Wojtych) siedzi teraz mniej więcej w centrum widowni. Nareszcie zostaje sam i pierwsza jego kwestia to wspomnienie ("A ja prawie przez całą noc nie zmrużyłem oka"), wspomnienie snu przed podróżą, w którym - jak w lustrze - odbija się rzeczywistość zdarzeń, mających nastąpić przed samą podróżą, a teraz należących już do przeszłości. Widownia nie jest już pokładem samolotu - ale jeszcze nie jest Rzymem. Jest miejscem bez czasu, miejscem, w którym przeszłość, przyszłość i teraźniejszość stapiają się w jedno - jest chwilą wspomnienia i chwila teatru. I teatr rozjaśnia się pełnym światłem jak bezczasowa Arkadia - świecą lampy balkonów, plafon.
Równocześnie na granicy dwu światów - między siedzącymi na scenie widzami (należącymi do świata śmierci - dla Bohatera, a zarazem uosobiającymi niesceniczne życie) i Bohaterem - na proscenium rozgrywa się scena o dramaturgii różnej dla widowni i dla aktora. Z dwu przeciwległych wejść prosceniowych wychodzą dwaj mężczyźni (Piotr Kurowski i Jerzy Racina) - ubrani z dziewiętnastowieczną elegancją na czarno, jeden ma w ręku laskę, drugi przeciera okulary. Gdy mijają się, Pan z Laską pyta tekstem poematu Et in Arcadia ego: "Opowiedz mi o włoskiej podróży"; Pan w Okularach odpowiada: "Nie wstydzę się, płakałem / Piękno dotknęło mnie / Byłem znów dzieckiem w łonie tego kraju / Nie wstydzę się, płakałem / Próbowałem wrócić do raju". Za nimi, także czarno ubrane, przejdą przez scenę cztery postacie - czwórka współpasażerów Bohatera: dwie kobiety (Ewa Kamas, Mirosława Lombardo) i dwaj mężczyźni (Andrzej Wilk, Andrzej Mrozek). Dla Bohatera jest to niejasny, jakby przez mgłę zmęczenia oglądany obraz niedawnej przeszłości "życiowej", wspomnienie o współtowarzyszach podróży, nakładające się na arkadyjski motyw artystyczny. Dla widowni - scena ta jest teatrem fantomów wyobraźni Bohatera. Ale publiczność ogląda ją z innej, teatralnie wykreowanej perspektywy, z martwego czasu, od strony śmierci - tak jak aktorzy Sartre'owskiego filmu "Kości rzucone" oglądali życie po swojej śmierci.
Po ostatnich słowach Pana w Okularach gwałtownie opada kurtyna, odcinając widzów od obrazu. Światło wygasa w całym teatrze. Graniczny dla obu światów punkt czasu - punkt śmierci. W ciemności słychać dwugłosowy, zrytmizowany szept, brzmi on jak litania czy modlitwa za umarłych: "Ta pieta / ta pieta /ta pieta / Czy ta pieta / To oryginał z oryginalnego marmuru / - Ależ naturalnie...". Kurtyna unosi się, wraca rozproszone światło; poza szeregiem nagrobków (ustawione na proscenium oparcia teatralnych foteli) leżą "martwe" postaci czterech współpasażerów Bohatera.
Na widowni, w przejściu między rzędami bocznymi i środkowymi, pojawia się tajemnicza, biało ubrana postać (Hanna Chombakow). Porusza się jak baletnica ćwicząca układ tańca czy jak dziewczynka grająca w "klasy", w takim skupieniu, że każdy krok staje się kluczem do wielkiej zagadki. Jest to Sfinks i Edyp Grzegorzewskiego w jednej osobie, a jego pytanie brzmiałoby zapewne tak: co to za istota, która żyjąc jest dla siebie zagadką, a rozwiązanie tej zagadki odnajduje się poza czasem jej śmiertelnego istnienia, w nieśmiertelności już jej niedostępnej, w nieśmiertelności sztuki?
W przedstawieniu nie ma przerwy,
ale ten żywy symbol to koda zamykająca część pierwszą. Zawierają się w tej kodzie główne motywy: młodości-niższości (dziewczynka "gra" w klasy, jak niesforni pasażerowie-uczniowie bawili się w szkołę), młodości czyli życia przeciwstawionego sztuce (dziewczynka jest baletnicą), życia przeciwstawionego śmierci (dziewczynka zjawia się jak anioł zagłady, po "śmierci" współpasażerów Bohatera na proscenium, jako figura ich losu). Symbol ten jest zarazem przejściem od wielowątkowego, wariacyjnego prowadzenia tematów w części pierwszej do zasadniczo "dwugłosowej", utrzymanej w surowości chorału, części drugiej.
2. Dialog o duszy i ciele
Jeśli w części pierwszej teatr stwarzał się wokół Bohatera, a zdarzenia opływały go jak milczącego świadka, w części drugiej - to jego życie stwarza teatr. Życie podzielone między "ciało" i "duszę", "naturę" i "kulturę".
Zejście z widowni Dziewczynki-Sfinksa, kiedy z wygaszanego wolno proscenium znikają także postaci "umarłych" - zamyka "martwy" dla Bohatera, przedmiotowy czas podróży, czas, który go niósł. Teraz Bohater staje się podmiotem czasu. Jesteśmy w Rzymie. Na obu piętrach balkonów i na parterze otwierają się drzwi - światło przenika do wnętrza sali z zewnątrz. Na drugim balkonie zjawia się sobowtór Bohatera, jego cielesność (Cezary Kussyk).
Zapala lampkę, w jej świetle widać ubogie sprzęty taniego pensione: miednicę na żelaznym stojaku i przejrzystą szklaną klatkę-lustro pokoiku, które tu jednak "więzi" w sobie ciało ludzkie, zamykając je ze wszystkich stron. Aktor rozbiera się, stawia walizkę, wchodzi do klatki-lustra -wtedy z parteru widowni Tadeusz Wojtych wypowiada myśl tej rozdwojonej istoty: "Jakie to dziwne uczucie. Pierwszy raz od wielu lat widzę w lustrze moje ciało. Całe ciało. To nic ciekawego dla osoby postronnej. Może nawet widok nieapetyczny i groteskowy. Stare ciało. W pokoju było bardzo gorąco i rozebrałem się do naga. Lustro wiszące nad łóżkami odbija" całą moją postać". (Zauważmy: myśl jest "późniejsza" niż istnienie w chwili, "myśl" powtarza temat "ciała" - jest jego spóźnionym refleksem, teatrem).
Po tej kwestii Bohater II wychodzi z lustra-klatki, pochyla się nad miednicą, myje twarz. Bohater I (Tadeusz Wojtych) mówi: "Tam, poza moim zamkniętym pokoikiem, żyje wielkie, cudowne miasto. Czuję przez ściany, jak ten milionowy organizm oddycha, odżywia się, trawi, kocha, rodzi, szumi. Podnoszę się z łóżka. Jeszcze jedno spojrzenie na własne ciało". Ostatnim słowom towarzyszy, dochodząca z foyer balkonu pierwszego piętra, muzyka smyczków - odbierając słowom ich realność, stwarza efekt dźwiękowego "lustra".
Od prawego wejścia, między rzędami foteli jak między rzędami grobów, przesuwają się i znikają po lewej stronie trzy, czarno ubrane, milczące postacie kobiece - trzy Parki (Mirosława Lombardo, Ewa Kamas, Jadwiga Skupnik). W skąpym świetle spod balkonu dochodzi głos Księdza (Bogdan Koca): odczytuje z nagrobków nazwiska, zawody, wiek zmarłych, jakby odmawiał litanię do Wszystkich Świętych: De Nicolo Gastone Di Anni 19 studente, Fresca Celestino Di Anni 33 muratore, Ignato... i tak dalej. Muzyka smyczkowa zanika, Ksiądz odchodzi. Bohater I komentuje z ironią (znów charakterystyczna retardacja) przejście Parek. Dla niego są to boginie życia, ściślej - płatnej miłości: "Te dziewczyny wszędzie się tu kręcą [...] Rzeka ludzkich twarzy. Nóg. Piersi. Pośladków. I te kobiety, które tu stoją. Które chodzą wolniej od innych". W tym momencie spośród nagrobków "cmentarza", wpółrozebrana przemyka chyłkiem ku prawemu wyjściu para młodych. Erotyzm w najściślejszej jedności ze śmiercią, życie szukające spełnienia w najbliższym sąsiedztwie grobów. Teatr "wiecznego miasta", odwieczne prawo teatru życia.
I już Bohater II, siedząc w fotelu, 4 w półśnie hotelowej klitki drugiego balkonu rozwija ten motyw tajemnicy przeciwieństw, dualizmu ludzkiego życia, przerzucając go w inny rejestr - opozycji między naturą a kulturą: "A ja? Jak to się stało, że jestem w Rzymie? Kto jestem, dokąd zdążam...? Tajemnic żadnych nie mam. Zobaczę tu największe dzieła ducha ludzkiego. Już jutro od rana". W głębi "pokoju", osłaniając się sukienką, pojawia się rozebrana Dziewczyna-Kusicielka (Mirosława Lombardo). Komentarz tego zajścia należy do Bohatera I, do teatru myśli: "Czegóż ta dziewczyna chce? Chce, żebym z nią spał za opłatą, nie zdaje sobie chyba sprawy z tego, że wolę spać sam [...]", aż do: "Te sprawy odeszły ode mnie, kobiety zostawiły mnie w spokoju".
Motywowi rezygnacji Bohatera I przeciwstawia się motyw dynamizmu, energii, witalności Bohatera II, znajdujący swe ujście w staccato frazowanej kłótni z wyimaginowanym właścicielem pensjonatu: "Tutto comforte - aqua calda e fredda" - unosi się świętym gniewem Cezary Kussyk. Jest to zarazem wyładowanie oburzenia na Dziewczynę, która przy tych słowach znika. Na pierwszym balkonie światło wydobywa postać śpiewaczki w fantastycznie kolorowym kimonie. Gwałtowne gesty, egzaltacja Bohatera II przeglądają się teraz w groteskowej ekspresji operowej arii (każdorazowo improwizowanej). Groteskowość obrazu, podkreśla muzyka z orkiestronu: na "wagnerowską" blachę nakłada się, punktując "wysokie C", zgrzyt piły.
Na dole, między rzędami widowni, robotnicy teatralni przygotowują dekorację: statuę wolności, maskę Sfinksa, kolumny i portyki z papier-mâché. Fałsz sztuki, jej podwójna natura - patos i groteska, nieszczerość i prawda. Wielka śpiewaczka (Erwin Nowiaszak) to egzaltowany transwestyta, istota skłamana, przebrana, istota, której udanie, nieszczerość sztuki odbierają "naturalne" ludzkie cechy, istota bez ciała i płci. Ale też jedyna, co dzięki upiększonemu kłamstwu staje się nieśmiertelnością brzydkiej, banalnej życiowej prawdy.
Śpiewaczka "umiera" wśród grzmotu blachy, Bohater II ("wylawszy" w trakcie kłótni wodę z miednicy przez balkon, na wyimaginowanego właściciela) uspokaja się, w ściszonym tonie kończy monolog: "A teraz chcę mówić tylko do siebie. Mówić ze sobą myślami, to taka rozmowa, która toczy się w mojej głowie, w całym moim ciele są te słowa. Nie mogłem zasnąć" - i gasi lampkę oświetlającą balkon drugiego piętra. W absolutnej ciemności, która zapadła teraz w całym teatrze, Bohater I na widowni parteru "mówi ze sobą myślami" o sprawach wiary: "Myślę o życiu w Bogu. Nie mogę już sobie przypomnieć, jaki byłem w tych czasach, kiedy Bóg był we mnie obecny. Kiedy wierzyłem, kiedy przestałem. [...] Czym zajmował się mój mały Bóg w granicach mojej osoby. Ale jak dziecko, młodzieniec, dorosły człowiek, starzec lepili posąg Wielkiego Pana Boga, a potem jak ręce młodzieńca potrzaskały ten posąg? Ta myśl prześladuje mnie od dawna. Mnie się zdaje, że Pan Jezus po prostu uciekł z wielkiego miasta. On był człowiekiem wsi. Polnych dróg, źródeł i jezior. Rybackich łodzi i małych warsztatów rzemieślniczych. Uciekł. Kochał ciszę. Uciekł z Rzymu, Londynu, Moskwy, Pekinu i stu innych metropolii. Może się ukrył gdzieś na wsi. W Afryce albo koło Wielunia?" I jakby te słowa niosły w sobie prawdę objawioną - sala teatralna wypełnia się jasnością - przez otwarte drzwi balkonów przebija światło foyer, przenika dwie szklane klatki drugiego piętra, światło z plafonu spływa jak od kopuły fantasmagoryjnej bazyliki.
Przestrzeń wypełnia (z taśmy) muzyka uroczystych dzwonów. Dzwonów Rzymu w samo południe, przed Bazyliką św. Piotra. Pełna iluzja Wiecznego Miasta - w wiecznym teatrze, creatio ex nihilo artysty, niemożliwe, które się stało, niematerialne, które jest. Sztuka jako niematerialny duch, idea życia i sztuka jako realność duszy świata.
Dzwony wybrzmiewają - jasność odpływa. W smużącym świetle na dwu przeciwległych krańcach balkonu siadają muzycy (po dwu wiolinistów z każdej strony). Melodia śpiewnej kantyleny towarzyszyć będzie ostatnim kwestiom Bohatera I i II. Kiedy cichnie muzyka dzwonów, Bohater II podchodzi do miednicy, zwilża twarz wodą. Bohater I: "Skąd te obrazy i myśli. Czasem chciałbym sobie oczy podeprzeć zapałkami i czuwać przez całą noc, bo to jest życie. Ale i sen to życie. Tajemnicze życie, które dzieje się całe w naszym mózgu. Choć biorą w nim udział realne osoby. [...] Ludzie mówią i poruszają się. Dotykają mnie. Kocham się fizycznie. Nie, nie zasnę".
Motyw snu - realności równie nierealnej jak teatr, jak wiara - zapowiada tu zgodnie ze starym toposem bliskość śmierci. W odpowiedzi na tę kwestię Bohater II (pokoik hotelowy staje się teraz salą małego kina, pada krótka uwaga o cenach biletów i upodobaniu do "niedorzecznych historii") pogrąża się w znużonym półśnie, zakrywając twarz gazetą. Światło schodzi z całej widowni. Tadeusz Wojtych rozpoczyna swój ostatni, finałowy monolog.
Jest to film obrazów z całej rzymskiej wędrówki, strzępy obrazów z przeszłości: samoloty przelatujące nad Wiecznym Miastem, kwiaty wśród antycznych ruin, kalejdoskop przedmiotów z wystaw sklepowych, plany najbliższych wycieczek, strzępy informacji politycznych. Siedząc w ciemności, w centralnym miejscu widowni, wśród złożonych tu wcześniej dekoracji teatralnych, zawieszony w półśnie Bohater przeżywa równocześnie przedśmiertny "film życia". Jesteśmy w termach Karakalli. Jesteśmy w teatrze. Usypiająca pamięć Bohatera tli się z rzadka, przy niektórych słowach ("arcydzieła malarstwa", "perfumy") żywiej, i wśród "starych dekoracji" pełgają płomyki ognia (poruszające się lekko nad fotelami, czerwono podświetlone strzępy delikatnej materii). To jedyne światło tej sceny. Trwa falująca wśród ruin, obumierająca świadomość.
Bohater dochodzi do końcowej sekwencji monologu: "Jak we śnie zobaczyłem odrapaną wymiętą twarz Sfinksa wyglądał jak zabawka pomazana przez dzieci. Teraz znów był podobny do wielkiego kota z wydartymi oczami. W tej gipsowej żółtej głowie tylko usta były kształtne i pięknie zarysowane, zamknięte czerwone wargi o tajemniczym kształcie uśmiechały się do mnie ten senny uśmiech wypełniony jak owoc rozkoszą płynął do mnie z gipsowego pyska pomalowanego potwora który leżał wśród papierowych głów nad płóciennym niebieskim jeziorem w ciemności w samym jej błękitnym środku zaśpiewał ptak i czarne wargi zaczęły się powoli rozchylać". Płomyków przybywa - teatralna "trawa" szumi bezgłośnym trenem, płonie gęstym światłem nagrobkowych zniczy. Urywa się skrzypcowa kołysanka - elegia. Wolno zapada kurtyna, odcinając postaci niemych świadków - widzów od Sfinksowej zagadki życia i sztuki.