Wodewil czy komedia
KAROL HUBERT ROSTWOROWSKI pisał sztuki, powstałe w kręgu młodopolskiej inspiracji, lecz zabarwione niechęcią do postępu i rewolucji. Niewiele z nich dziś zostało, to już raczej smutny dokument epoki, historia literatury. Uważał się za następcę Wyspiańskiego, a był tylko jego epigonem. A jednak w jego twórczości dochodził czasem do głosu rzetelny zmysł obserwacji i prawdziwy talent dramatopisarza. Tak było w wypadku trzech sztuk z życia galicyjskiej wsi i znanego mu tak dobrze Krakowa, gdzie rozgrywa się akcja związanych ze sobą tematycznie dramatów : "Niespodzianka", "Przeprowadzka" i "U mety" zresztą też nie wolnych od ograniczeń. "Niespodziankę" grywano nieraz, i to z powodzeniem, Ta tragedia z życia wsi, ukazująca do czego może doprowadzić nędza, miała nawet pewną wymowę społeczną. W wypadku "U mety" orzech jest trudniejszy do zgryzienia. Nic dziwnego, że jak dotąd reżyserzy nie kwapili się do tego. Ludwik René spróbował i znalazł, jak się wydaje, ciekawy klucz do tej sztuki. Postanowił mianowicie potraktować Rostworowskiego jako kontynuatora... twórczości Bałuckiego. Jest więc w tym przedstawieniu znacznie więcej z atmosfery "Radców pana radcy" i "Domu otwartego", niż z "Wesela" czy "Klątwy".
Początkowo eksperyment udaje się w pełni. Sceny w kawiarni Noworolskiego (pomyślane ironicznie przez Rostworowskiego) są bardzo zabawne i śmieszne. René cofnął jakby akcję w czasie, zlecając scenografce Irenie Burkę zaprojektowanie wnętrza i strojów, przylegających raczej do początku naszego stulecia, niż do przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy rozgrywa się akcja "U mety". Jesteśmy więc jeszcze bliżej czasów Bałuckiego. Bardzo zabawne jest też przyjęcie weselne u państwa Cimkiewiczów (alias Cimków), bogatych snobów, którzy pragną zabłysnąć, zapraszając do siebie całą krakowską prominencję. Dopiero w czwartym akcie coś się psuje. Tu sztuka Rostworowskiego nie chce się nagiąć do zabiegów inscenizatora i staje wyraźnie dęba. I tu zamysł ironicznego potraktowania tragedii profesora Szywalskiego po prostu się nie sprawdza. Pomimo tego spektakl ogląda się z zainteresowaniem, tym bardziej, że kilka ról granych jest bardzo dobrze. Szczególnie Danuta Szaflarska, Mirosława Krajewska, Zygmunt Kęstowicz i Bolesław Płotnicki stwarzają postacie żywe i prawdziwe, rodem z komedii, a nie z farsy, czy groteski. Dobrze wywiązuje się z funkcji komentatora zdarzeń Witold Skaruch, trafiając w ton przedstawienia. Na granicy groteski i komedii utrzymali się aktorzy, którzy stworzyli galerię krakowskich typów i typków: Marek Obertyn w roli starego prof. Słupińskiego. Stanisław Gawlik, Zbigniew Koczanowicz i Czesław Lasota. Natomiast przedobrzyli karykaturę: Stefan Sródka (Kanonik), Karolina Borchardt (Głucha Pani), Halina Jasnorzewska (Salonowa Intelektualistka) i Helena Bystrzanowska (żona Leonarda). Prawdziwą Damą była w tym towarzystwie tylko Elżbieta Osterwianka.
I tu jeden zarzut pod adresem reżysera. Wprowadził on do przedstawienia "U mety" piosenki i postacie z "Królowej przedmieścia" Krumłowskiego, a także wystylizował niektórych bohaterów "U mety" w taki sposób, jakby byli z wodewilu, a nie z komedii. Dotyczy to szczególnie Felka i Zosi. Jolanta Fijałkowska broni się przed tym, nawiązując raczej do "W sieci" Kisielewskiego, niż do "Królowej przedmieścia", lecz trudno jej rozegrać tak tę rolę, skoro Felek jest warszawskim cwaniakiem, plebejskim arywistą, a nie chłopcem "o złotym sercu", jak go sobie pomyślał Rostworowski. Ale po to, by uniknąć tych błędów, trzeba lepiej znać Kraków i odczuwać subtelne różnice pomiędzy Zwierzyńcem, Oleandrami, Krowodrzą i Rynkiem wraz z przyległościami, oraz narożnikiem Garncarskiej i Krupniczej, gdzie mieszkali państwo Cimkiewiczowie z "U mety", gdzie gnieździła się bohema i dokąd chadzali profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie dziś mieści się dom Związku Literatów. To jedno proroctwo spełniło się Rostworowskiemu...