Artykuły

Mazepa czyli czterech na jedną

Najgorsza jest scenografia. Ani to styl, ani pomysł, raczej karykatura jed­nego i drugiego. Proszę sobie wyobrazić czarną salę kolumnową, gdzie kolumny ktoś potraktował siekierą niczym drzewa przeznaczone na ścięcie. Z kilku kolumn zostały same kikuty, inne przecięto na różnej wysokości, a jeszcze inne tylko napoczął ostrym narzędziem jakiś mania­kalny drwal. W dodatku miejsca nacięć i przecięć pomalowano na złoto. Ki czort? Jakaś piekielna zaiste metafora w tym jest ukryta, której rozgryźć do dziś nie mogę. Skutek taki, że styl przedstawienia za­wieszony jest poza czasem i przestrzenią. Ni to wiek XVII (czas akcji "Mazepy"), ni XIX (czas powstania dramatu), ni wresz­cie XX, kiedy rzecz wystawiono. Nie upie­ram się, żeby zaraz wszystko przygważdżać do kalendarza. Jeśli jednak w dodat­ku ta ponad- czy pozaczasowa metafora lasu-pałacu jest mętna jak Wisła pod Wa­welem, to doprawdy czegoś tu nadużyto. Ja wiem, że scenografowie mają ambicje umysłowo-artystyczne, ale czy reżyser musiał tak łatwo dać sobie wmówić ten nader średni pomysł? Już doprawdy lepiej byłoby wyrąbać do końca te kolumny i zostawić pustą scenę, jak w szekspirow­skim dramacie czystych namiętności. Wy­starczyłyby kostiumy, jakie są, w sam raz dyskretne i wskazujące na historyczność tekstu.

"Mazepa" jest utworem co najmniej niepokojącym i wcale się nie dziwię Gus­tawowi Holoubkowi, że od lat doń wraca, już to jako reżyser, już to jako aktor. I że tę właśnie sztukę wybrał na własny jubi­leusz 45-lecia pracy scenicznej. "Mazepa" układa mi się gdzieś obok "Fantazego", te same w nim polskie jady i szaleństwa, tyle że ułożone w inne opozycje pojęć. W "Fantazym" pokazał Słowacki głupstwo i hero­izm romantyzmu. W "Mazepie" śmier­telne starcie narodowej tradycji z kulturą europejską. Albo lepiej: zaściankowego fanatyzmu z europejskim blichtrem.

"Mazepowy" król Jan Kazimierz nie ma w sobie nic z bohaterskiej postaci od­malowanej przez Sienkiewicza w "Poto­pie", wręcz przeciwnie. Jest znacznie bliż­szy choćby swoim konterfektom z epoki, na których widać człeka o sporym nosie, znamionującym namiętność seksualną, i wydatnych wargach sybaryty. Bujna pe­ruka czyni z niego modelowy niemal okaz z satyrycznego zwierzyńca; mógłby w któ­rejś z bajek Trembeckiego wystąpić jako pudel. Zresztą i sama historia przedstawi­ła go jako aroganckiego podrywacza, wielce niechętnego polskiemu sposobowi ży­cia.

Jan Kazimierz Holoubka nie jest ani wstrętny, ani arogancki, a tylko obłudny i trochę obleśny; bliżej mu do bohaterów Moliera niż herosów romantyzmu. Kiedy drżącą dłonią podnieconego starucha ścis­ka rękę zażenowanej Amelii, gest ten więcej mówi o przenikliwości reżysera i aktora zarazem, niż wiele scen opowiada­jących wprost o przyczynach dramatu w zamku Wojewody. Do tego libertyńskiego, europejskiego dworu należy oczywiś­cie Mazepa. Na tym dworze wręcz ucho­dziło uganiać się za panienkami i prze­chwalać sukcesami w ich zaliczaniu.

Gdyby Wojewoda był jedynie Prawdziwym Polakiem, strzegącym cnót i narodo­wych obyczajów, nie byłoby tragedii, a tylko dramat dydaktyczny z jedną tezą i jedną racją. Więc Wojewoda musi być, dla równowagi, tępym fanatykiem o spaczonej wyobraźni, ślepym na prawdę i nieuf­nym do granic głupoty. Obrona narodo­wych obyczajów w jego wydaniu jest w tym samym stopniu małostkowo zaścian­kowa, w jakim żałosna jest królewska europejskość, umiejscowiona w nocnych podchodach pod sypialnie dam.

Naprzeciwko obleśnej i dwuznacznej amoralności króla stanie więc zajadły i wściekły strażnik cnót tyleż wzniosłych, co prowincjonalnych, czyniących z praw­dziwych uczuć karykatury Bożego ładu. Kostyczną i fanatyczną postać Wojewody Piotr Fronczewski obdarzył ponadto wła­sną, charakterystyczną aktorską ironią, przez co nabrała głębi i "przestrzeni", urosła jakby w swoim złowrogim szaleń­stwie.

Ten barokowy pojedynek dwóch sprze­cznych porządków, "zachodniego" libertynizmu (liberalizmu?) i prowincjonalne­go doktrynalizmu, przetworzony przez Słowackiego na użytek XIX-wiecznych sporów o moralny kształt polskiej duszy narodowej, dziś ma swoje niewątpliwe przedłużenia. Może istotniejsze właśnie w latach dziewięćdziesiątych niż wówczas, przed laty, gdy Holoubek podejmował pierwsze próby interpretacyjne "Maze­py". Nie wiem, czy reżyserując obecne przedstawienie chciał to właśnie specjal­nie podkreślić; przyjąłbym wersję rów­nież i taką, że zależało mu przede wszyst­kim na wyostrzeniu mrocznych, szeks­pirowskich zgoła wątków poplątanych uczuć, czyniących z "Mazepy" wariant nie­omal "Otella". Skoro jednak nigdy wcześ­niej dramat ów nie układał mi się tak wyraźnie w elementarną opozycję Dworu króla i Zamku wojewody... Zasługa to tylko naszych czasów czy i twórcy spektaklu?

W takim ujęciu oczywista staje się wina Mazepy, i należy rozumieć racje Wojewo­dy, który do końca, z uporem godnym lepszej sprawy, domaga się wydania mu w ręce lekkomyślnego dworaka. Bo nie o to chodzi, uwiódł Wojewodzinę czy nie. Mazepa swoim lekkim, rutynowym niemal gestem dworskiego uwodziciela zburzył po prostu cały pracowicie budowany i przez lata kultywowany surowy polski etos obyczajowy. Wojewoda mógłby zo­stać bohaterem z prawdziwego zdarzenia pozytywnym, gdyby na przykład aktor dał mu zwariować: z bólu, rozpaczy. Fron­czewski jest tyleż bezlitosny, co ironiczny i do końca złośliwy.

Dlatego racja zostanie po stronie nie­winnej Amelii i niewinnego Zbigniewa, beznadziejnie zakochanych. Ten motyw ukaranej niewinności jest z ducha roman­tyczny i tylko geniuszowi Słowackiego należy zawdzięczać, że nie jest sentymen­talny. No i aktorom. Holoubek zaryzyko­wał obsadzenie w roli pięknej Amelii, studentki PWST, Magdaleny Wójcik. Nie miałem do niej przekonania przez pół pierwszego aktu. Potem nabrałem. Jest miejscami jeszcze nieporadna, ale protekcjonalizmem niegodnym tej poważnej już aktorki byłoby tuszować niedoskonałości roli argumentami o "świeżej urodzie i naturalnym wdzięku".

Zełgałbym jak pies, twierdząc, że mam bogaty materiał porównawczy, jeśli cho­dzi o ostatnie lata teatralne Krzysztofa Kolbergera. Tradycyjnie kłopotliwą ak­torsko postać Zbigniewa obdarzył jednak takim temperamentem i temperaturą uczuć, że stał się pełnoprawnym partnerem i rywalem samego pana Figara Mazepy, czyli Marka Kondrata. Którego talent w odtwarzaniu skomplikowanych duchowo młodzieńców wciąż jeszcze nie przeszedł w rutynę, choć miałby święte prawo.

Tak zwane porządne przedstawienie. A jednak jest w nim coś, co mnie nie całkiem uszczęśliwia, i nie jest to jedynie owa idiotyczna scenografia, choć ona między innymi stanowi jedno z ziaren goryczy. Może to widoczny wysiłek reżysera, żeby zrobić przedstawienie jednocześnie aka­demickie i romantyczne, powściągliwie konwencjonalne i pełne porywów du­cha. Czasem to się mści, niestety.

Patrząc na Fronczewskiego przypom­niałem sobie jego wspaniałego Cyrana de Bergerac z dawnego telewizyjnego spek­taklu Krzysztofa Zaleskiego i po cichu żałowałem tamtych czasów, kiedy mówił jeszcze całą skalą swego niebywałego gło­su, zaiste daru niebios, a nie huczał prze­ciągle na niskich tonach.

Ale najbardziej zrobiło mi się nieswojo, kiedy w finalnym, słynnym dialogu imć Mazepa zwraca się do Wojewody równie słynnymi słowy: "Starcze wściekły, siwy!" Uprzytomniłem sobie po prostu, że Piotr Fronczewski jest moim rówieśnikiem. A jeszcze tak niedawno...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji