Artykuły

Strażnik Fredry

- Przyszłość Fredry widzę czarno. Fredro nie jest dziś popularny, bo reżyser nie bardzo może przy nim popisać się "pomysłami", aktorzy o nim nie marzą, pewnie więc umrze śmiercią naturalną - mówi ANDRZEJ ŁAPICKI, aktor i reżyser.

Krzysztof Lubczyński: Panie Profesorze, w szkicu "Mój Fredro" wspomina Pan o "Zemście" i "Panu Jowialskim" z udziałem m.in. Ludwika Solskiego, pierwszych spektaklach fredrowskich, które oglądał Pan w Teatrze Narodowym w latach 30. jako gimnazjalista. Dziś mówi się o Panu jako o strażnku Fredry, fredrowskim aktorze i reżyserze, twórcy Domu Fredry w Teatrze Polskim. A przecież Pana pierwsza prawdziwa rola fredrowska przypadła dopiero na rok 1963. Był to Leon Birbancki w słynnej inscenizacji "Dożywocia" w reżyserii Jerzego Kreczmara w Teatrze Współczesnym ze słynnymi kreacjami Tadeusza Łomnickiego w roli Łatki i Tadeusza Fijewskiego w roli Twardosza. Kolejna, aż o dziesięć lat późniejsza, to Major w "Trzy po trzy". Czyli ta Pana droga do Fredry była długa...

Andrzej Łapicki: - To się wiązało oczywiście, jak to zwykle bywa u aktorów i reżyserów, z możliwościami tego teatru, w którym się jest. Tak się złożyło, że ja długo, za długo byłem u Erwina Axera we Współczesnym. Axer nie lubił Fredry i pozwolił Jurkowi Kreczmarowi zrobić, w drodze wyjątku, wspomniane przez pana "Dożywocie" tylko dlatego, że ten się o to silnie dopominał. Axer zatem obsadzał mnie w tym, co jego interesowało, więc siłą rzeczy i ja się wokół tego koncentrowałem nawet nie próbując mu wspominać o Fredrze. We Fredrę wprowadził mnie natomiast dyrektor Teatru Polskiego Radia Michał Melina, który wyreżyserował tam "Dożywocie", sam zagrał Łatkę, a mnie powierzył rolę Birbanckiego. Chyba nawet lepiej zagrałem tego Birbanckiego w radiu niż później w teatrze. W 1963 roku wyreżyserowałem w Teatrze Telewizji "Pierwszą lepszą", a potem rzeczywiście ten mój kontakt z Fredrą jakoś się urwał. Nie miałem też możliwości grania Fredry w Dramatycznym.W ogóle, w odróżnieniu od obecnych czasów, gdy wszyscy grają wszystko, była wtedy większa specjalizacja aktorów. Powróciłem do Fredry dopiero w 1973 roku w Teatrze Narodowym, jako że przewędrowałem prawie wszystkie teatry warszawskie, u Adama Hanuszkiewicza w "Trzy po trzy". Był to spektakl sklejony z fragmentów różnych sztuczek, gdzie pojawiłem się w kilkunastu rolach i wiązałem to jakby konferansjerką opartą na "Trzy po trzy", wspomnieniach Fredry, czyli niejako grałem jego samego. Spektakl miał wielkie powodzenie, ale największy sukces aktorski odniosłem z tym przedstawieniem, o dziwo!, w Moskwie, jeszcze w Związku Radzieckim. I choć publiczność moskiewska słuchała tłumaczenia tekstu po rosyjsku przez słuchawki, to trafił mi się bardzo dobry tłumacz, radziecki student. Widownia moskiewska, zawsze bardzo wdzięczna, rzucała mi na scenę kwiaty, co jest w tamtejszym zwyczaju. Wspominam to jak złoty sen, bo to był mój największy sukces aktorski, jeżeli chodzi o odbiór publiczności. Aż dziwne i dziś nie do wyobrażenia. Przy czym oni doskonale zrozumieli ten spektakl, w którym występowałem w mundurze huzara, zwłaszcza że epoka napoleońska jest Rosjanom bardzo bliska.

Wiem, że to niemodne, co mówię, ale mówię tak jak było, a publiczność rosyjską wspominam bardzo dobrze. Polski teatr na całym świecie był wtedy bardzo szanowany, w odróżnieniu od czasów obecnych, gdy w ogóle nie jest szanowany i słusznie, bo nic ciekawego nie ma do pokazania. Zachodowi nie możemy zaimponować niczym, a Wschodowi tym bardziej. To bardzo zły okres dla teatru w Polsce.

Ja nawet mam intuicyjną hipotezę, że udział w "Trzy po trzy" był momentem przełomowym, Pana ostatecznym przejściem "na stronę Fredry"...

- Zgodziłbym się z tą pana teorią, bo chyba właśnie wtedy w pełni zrozumiałem jego charakter, motywy postępowania w życiu, poniekąd utożsamiłem się z nim. Na pewno do Fredry długo dojrzewałem. To nie jest miłość z lat młodzieńczych, to późna miłość. Wcześniej interesowałem się bardziej repertuarem współczesnym, w tym amerykańskim.

Trzydzieści lat wcześniej był Pana Fredro okupacyjny, w czasach studiów w podziemnym PIST.

- Mój ówczesny debiut był w tym gorszym Fredrze, synu, młodszym, mniej zdolnym, w jego "Posażnej jedynaczce", utworku lichym. Wystawiono to na Kolonii Staszica zapraszając i mnie, choć nie byłem jeszcze studentem PIST. Reżyserowała to córka Zelwerowicza, która na moje nieszczęście coś tam we mnie zobaczyła i zachęciła do przystąpienia do egzaminu. Gdyby nie ona pewnie nie zostałbym aktorem, więc całe moje życie to jej wina.

Przemawia do wyobraźni taki obraz - tu Fredro, jaki by nie był, w jakimś pokoju czy salonie, a za oknem okupacyjna groza.

- Rzeczywiście w salonie, bo za okupacji były jeszcze salony, a nastrój z powodów, o których pan wspomina, był dość dziwny. Poza tym nieprawdziwym Fredrą zrobiłem też, pod kierownictwem profesora Stanisława Daczyńskiego, aktora i reżysera, który nas uczył Fredry, kawałek "Dożywocia" i Gustawa w "Ślubach panieńskich". Było to przy ulicy Raszyńskiej na warszawskiej Ochocie, niedaleko dzisiejszego pomnika Lotnika. Nie za bardzo mi ten Gustaw wyszedł, nie przyłożyłem się. Kochałem się wtedy, więc miałem ważniejsze sprawy na głowie.

Jednak dopiero Kazimierz Dejmek, do którego do Teatru Polskiego zaangażował się Pan w 1983 roku, dał Panu szansę na rozwinięcie fredrowskich skrzydeł.

- Tak, Dejmek niejako złapał mnie na tego Fredrę mówiąc, że powinienem go robić. Kolejno zrobiłem więc "Śluby panieńskie" z fenomenalną Joanną Szczepkowską i Jankiem Englertem, a potem "Damy i huzary". Choć w telewizji udało mi się to wcześniej, bo tam zrobiłem chyba siedem mało znanych jednoaktówek Fredry. Po tych bardzo udanych "Ślubach" zrozumiałem, że powinienem robić Fredrę, bo on jest mi najbliższy. Robiłem te "Śluby" kilka razy, nie tylko w Warszawie, sam czasem grywając Radosta. Tym sposobem stałem się chyba rekordzistą, jeśli chodzi o ilość realizacji Fredry.

Z punktu widzenia aktorskiego - dla kogo jest Fredro wdzięczniejszym autorem: dla młodych aktorów grających młode postacie, czy też dla dojrzałych, a nawet starszych grających postacie starsze metrykalnie? Pan, tak ostatecznie, przeszedł "na stronę Fredry" już jako człowiek dojrzały, a role dojrzałych postaci wydają się ciekawsze.

- Ale co pan powie o "Ślubach...", których bez młodych aktorów się przecież nie zrobi? Nie mniej jednak oczywiście role bogatsze, z którymi się przechodzi do historii, takie jak Cześnik czy Łatka, to role postaci dojrzałych, starszych. Sam jednak Fredro nie pisał lepiej, gdy był starszy. Jego późniejsze sztuki, pisane do szuflady, były słabsze.

Porozmawiawiajmy o wartości Fredry oraz o jego roli i znaczeniu w polskiej literaturze. Domyślam się, że Erwin Axer nie lubił Fredry, bo uważał go za autora błahego...

- Tak, Axer wartość intelektualną tekstu uważał za najważniejszą. Z drugiej strony, błąd robią ci, którzy doszukują się u Fredry walorów egzystencjalnych czy intelektualnych. On to przecież robił dla zabawy. Lubił ludzi, których przedstawiał, choć widział wszystkie polskie wady i je wyśmiewał. Nie szarpał sumieniami i nie miał zamiaru naprawiać Rzeczypospolitej. Ten, kto zabiera się do Fredry od strony egzystencjalnej czy intelektualnej, ten leży, bo to jest bardzo dobra, polska zabawa. We Fredrze znajduje satysfakcję także ten, kto jest wyczulony na piękno polskiego języka. Forma, język, zwłaszcza wiersz i dystans do postaci - oto walory Fredry. Tego nie można traktować zbyt serio, co nie znaczy, że Fredro jest głupi, błahy, czy powierzchowny. To jest taka obserwacja świata jak bajki Krasickiego, a nie taka jak w "Trenach" Kochanowskiego, czy w dramacie romantycznym. Nie szarpał kajdanów jak Mickiewicz, siedział na wsi i denerwował się tylko, jak miał złe recenzje.

Czy jednak gdyby Fredro był autorem tak dalekim od walorów intelektualnych czy egzystencjalnych, to czy nie byłby dziś autorem...

- ... takim jak Bałucki, chce pan powiedzieć?

Albo jak Perzyński, czy Bliziński, lub ktoś inny podobnej rangi. Może jednak tajemnica wielkości Fredry polega na, skrytej pod lekką formą, głębokiej prawdzie o ludzkiej egzystencji? Tadeusz Boy-Żeleński w słynnych "Obrachunkach fredrowskich" ukazał Fredrę jako autora wnikliwego i głębokiego. - Przede wszystkim na prawdzie o naszym narodzie. On genialnie opisał charaktery narodowe, stworzył niedoścignione portrety Polaków i - co znamienne - to bardzo dobrze koresponduje z naszym dzisiejszym charakterem. Nie chciałbym zobaczyć "Zemsty" jako sztuki o sporach polityków, ale te zajazdy, podjazdy, chytrości, którymi jedna partia chce przegonić drugą, to przecież Fredro. Historia z panią Zytą Gilowską to przecież - wypisz, wymaluj - historia z Podstoliną. Rejent zabrał Podstolinę Cześnikowi, ten się wścieka, a pani Gilowska, jak Podstolina, uśmiecha się zalotnie.

Łatkowie też się zdarzają...

- Tak, choć to u Fredry kolor rzadko spotykany, drapieżny, trochę jak z rysunków Daumiera, z prozy Balzaca, bo w "Dożywociu" agresywnie wchodzi pieniądz. Fredro pokazuje tam początki polskiego kapitalizmu, gdy pojawiają się lichwiarze, sprzedają jakieś akcje i robią jakieś przekręty. W sztuczce, którą ostatnio odkopałem, "Z Przemyśla do Przeszowy", wystawionej w Teatrze Polskim jako "Euro City", też pokazuję, jak zmienia się cywilizacja pod wpływem nowinek technicznych, telefonów komórkowych, laptopów i tak dalej, bo one przecież mają wpływ na nasze działania, charaktery, obyczaje, a nawet na życie uczuciowe. Fredro był genialnym obserwatorem nie tylko charakterów, ale także przemian życia.

Ustalił Pan kiedyś swoją hierarchię dzieł Fredry jako największe cztery wymieniając "Śluby panieńskie", "Zemstę", "Dożywocie" oraz "Męża i żonę". A jak Pan widzi miejsce takiej komedii jak "Pan Geldhab", rzadziej wystawianej?

- Robiłem ją kiedyś w telewizji. Jest jednak znacznie słabsza, także w jakości wiersza, i cenna tylko ze względu na ciekawą postać tytułową rozpanoszonego przybysza. Kogo miał Fredro na myśli, dokładnie nie wiem, w każdym razie chodziło o kogoś obcego, który tu przybywa i robi pieniądze. "Pan Geldhab" to temat wczesnokapitalistyczny, gorsze wydanie "Dożywocia".

W swej prywatnej hierarchii "Śluby panieńskie" stawia Pan nawet przed "Zemstą", głównie z uwagi na ich wspaniałe walory formalne, językowe, nieskazitelną konstrukcję. Nazwał Pan je "utworem-koncertem". Co jednak jest ich największą wartością poza formą?

- To jest wielka poezja. Tak jak Gustaw mówi o miłości, czy jak budzącą się miłość pokazuje Aniela, tego w innych utworach Fredry się nie spotyka, tam on sprawy romansowe załatwia pobieżnie, a role amantów nie są zbyt frapujące. W "Ślubach..." romans, miłość, uczucia są głównym tematem, a nad tym wszystkim unosi się amorek z łukiem i strzałą. W "Ślubach..." jest jakaś taka polska atmosfera, że to rzeczywiście mogło się dziać gdzieś w dworku pod Lublinem, jak napisał Fredro, choć schemat sztuki wziął być może, z jakiejś francuskiej komedii.

Dlaczego Fredro niektóre utwory, jak "Zemstę", pisał wierszem, a inne, jak "Damy i huzary", prozą?

- Myślę, że prozą pisał z nonszalancji, z lenistwa, bo był dość leniwy, mimo że sporo pisał, a wiersz wymaga ogromnej pracy. Zaczynał wierszem, ale jakoś mu się rym nie składał, więc pewnie pomyślał: "A co mi tam, palnę prozą". Istnieje wersja "Dam i huzarów", niestety tylko akt pierwszy, wierszem. Mam zajęcia z wiersza fredrowskiego ze studentami Akademii Teatralnej i pokazałem im to zwracając uwagę, że choć Fredro od drugiego aktu porzucił wiersz, to w dalszej części napisanej prozą zostały jednak ślady tego poetyckiego rytmu.

Czy Fredro z tym polskim klimatem jest przyswajalny przez cudzoziemców? Na przykład jak zabrzmiałby w paryskiej Comedie Francaise w wykonaniu francuskich aktorów?

- Raczej słabo. Jest przypisany do Polski i bardzo dobrze. Przecież "Dziadów" czy "Wesela" też cudzoziemcy nie zrozumieją. Nie widzę nic złego w tym, że polski teatr jest trochę hermetyczny, tylko dla polskiej publiczności. Dla Francuzów byłby to ktoś między Molierem a Mussetem, przy czym "Dożywocie" byłoby z Moliera, a "Śluby..." z Musseta. Polskich skojarzeń by im zabrakło, a poza tym Fredro jest nieprzetłumaczalny obyczajowo.

Jest Pan optymistą czy pesymistą co do przyszłości Fredry na polskich scenach? Wśród młodego pokolenia aktorskiego brakuje typów fredrowskich.

- Bo wszystko zszarzało, ludzie się do siebie upodobnili. Nie ma takich kolorowych typów także w teatrze. Przyszłość Fredry widzę czarno. Fredro nie jest dziś popularny, bo reżyser nie bardzo może przy nim popisać się "pomysłami", aktorzy o nim nie marzą, pewnie więc umrze śmiercią naturalną. Trzeba go bowiem wystawiać albo tak, jak Jarzyna wystawił "Śluby panieńskie", uczciwie nazwane "Magnetyzmem serca", czyli daleko od Fredry, choć przedstawienie mi się podobało, albo bardzo wiernie. Poza tym w ogóle zszarzał świat, nie tylko teatr i nie tylko w Polsce. Wszystko się zrobiło globalne, takie same i nawet ulica paryska coraz mniej różni się od warszawskiej. Byłem niedawno w Paryżu, w Comedie Francaise na "Cydzie". Aktorzy grali okropnie. Nie dziwię się więc niektórym sukcesom, bo tam jest łatwo wyskoczyć nad poziomy, zwłaszcza jak się traktuje poważnie ten zawód. Wtedy o trzy klasy można przeskoczyć tych, którzy grają tam główne role. Prawdę mówiąc z aktorstwem zawsze było w Comedie Francaise kiepsko. Przypomina mi się taka anegdota a propos "Cyda". Otóż w 1954 przyjechali do Polski z "Cydem" Jean Vilar i Gerard Phillipe, ówczesne bożyszcze aktorskie. Przedstawienie było świetne, Gerard Phillipe bardzo dobry, naturalny. W przerwie podszedł do mnie wybitny aktor Jerzy Leszczyński i zapytał mnie, jak mi się przedstawienie podoba. Odpowiedziałem, że jestem zachwycony, a Leszczyński spojrzał na mnie z politowaniem i powiedział: "Panie, nie widział pan w tym Józka?", a miał na myśli Węgrzyna. Brzmiało to w stylu: "Kiedyś to było!", dlatego i ja nie chciałbym wyjść na takiego, co na wszystko narzeka.

Powiedział Pan niedawno, że "Fredro nie lubi filmu". Rzeczywiście, obie ekranizacje "Zemsty", Antoniego Bohdziewicza z 1955 i Andrzeja Wajdy z 2002, nie były porywające. Dlaczego?

- Bo siła Fredry tkwi w wierszu a nie w dekoracji i scenerii. Aktor ma stać i dobrze mówić wiersz, czego w obu filmach nie było. Poza tym, aby grać komedię trzeba to lubić, trzeba być w dobrym humorze, mieć w sobie słońce, a Wajda zrobił ponurą, zimową scenerię, bo piekielnym pomysłem była "Zemsta" w zimie. Aż trząsłem się z zimna na widowni. Poza tym w "Zemście" musi być dobry Papkin, a w filmie Polański coś tam mamrotał pod nosem. Natomiast Gajos był bliski Fredry ze swoim Cześnikiem, miał kilka dobrych scen.

Pana ostatnia, pożegnalna reżyserska realizacja Fredry to wspomniana już "Z Przemyśla do Przeszowy", wystawiana jako "Euro City". Jak znalazł Pan ten tekst?

- Pewien absolwent teatrologii z Nowego Targu napisał o nim artykuł w "Dialogu". Przeczytałem i zadałem sobie pytanie, dlaczego nie pamiętam tego tekstu. Czyżby aż tak był słaby? Raczej tak. To utwór bez konstrukcji, są tam jakby skecze, kawałki z innych sztuk, ale zainteresował mnie, bo to takie trochę jakby amerykańskie kino drogi. Ludzie do pociągu wsiadają i wysiadają. Dałem do tego muzykę jazzową Glenna Millera. Kostiumy są przeglądem strojów od Fredry do naszych czasów, choć ja chciałem, żeby kostium z Fredry miał tylko Gamciewicz, który nie akceptuje nowych czasów, a reszta żeby była współczesna, ale scenograf postawił na swoim. Sztuczka jest taka sobie, ale ludzie na to chodzą i bawią się.

"Zemsta" to komedia polskich charakterów, "Śluby..." to czysta miłość, "Dożywocie" to pieniądz. A "Mąż i żona"?

- To rzecz o miłości fizycznej i o zepsuciu, sztuka cyniczna, takie cyniczne "Śluby panieńskie". Długo jej nie grano ze względów obyczajowych, bo tam wszyscy ze wszystkimi spółkują. Dlatego taką rewelacją było przedstawienie powojenne Bohdana Korzeniewskiego, gdzie to wszystko zostało wypunktowane. Hanuszkiewicz zrobił takie przedstawienie tej sztuki, w którym najpierw był fragment ze "Ślubów...", a potem dopiero "Mąż i żona", czyli te same postacie dwadzieścia lat później, po przejściu różnych kombinacji męsko-damskich, znudzeni sobą, już bez czci i wiary. Dlatego "Mąż i żona" są utworem jakby bardziej francuskim z ducha, podczas gdy "Śluby..." są bardzo polskie. Jest to też satyra na wyższe towarzystwo.

Ani razu nie przywołaliśmy w naszej rozmowie "Pana Jowialskiego". Natknąłem się kiedyś na opinię, że to największe i najgłębsze dzieło Fredry. Pisano o nim jako o satyrze na głupotę narodową, a w postaci pana Jowialskiego ktoś upatrywał nawet wcielenie skretynienia szlachty. Stanisław Pigoń napisał wnikliwy esej o filozofii tego utworu i określił go jako "wysoką komedię". Pan tej komedii nie ceni?

- Ja jej za bardzo nie lubię. Jest w niej jakieś pęknięcie, poza tym jest dość smutna. Nie lubię w niej tych przebieranek, wziętych może z molierowskiego "Mieszczanina szlachcicem". Jest tam na pewno jakiś krytyczny obraz tego społeczeństwa. Tadeusz Bradecki zrobił kiedyś gorzkie przedstawienie tej komedii. Były w nim nawet gruszki na wierzbie, co mi przypomniało pewnego polityka. Te motywy trzeba jednak wyciągać za uszy, a ja na to jestem zbyt leniwy. Można drążyć we Fredrze, tyle tylko że jest groźba, że można się przewiercić na wylot, bo to nie jest aż tak głębokie, jak się może wydawać. Typy w "Panu Jowialskim" są zabawne, ale do pewnych granic. Znałem wybitnych aktorów, którzy się niemiłosiernie zgrywali w roli Szambelana, zwłaszcza z tym jego struganiem patyczka i układaniem sentencji. W ogóle nie radziłbym doszukiwać się we Fredrze głębi na siłę. Był wspaniałym poetą, znał życie i cenił jego uroki, o czym świadczą także jego obscena, choćby XIII księga "Pana Tadeusza".

Dziękuję Panu Profesorowi za rozmowę i mimo wszystko, mimo Pana deklaracji, wyrażam nadzieję, że to jednak nie było Pana ostateczne pożegnanie z Fredrą na scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji