Artykuły

Tylko jeden wieczór

Stolica powinna mieć otwartą na przyjezdnych artystów scenę impresaryjną z prawdziwego zdarzenia. W tym celu jednak musiałaby mieć też urzędników od kultury albo z wizją, albo słuchających tego, co się do nich mówi - pisze Witold Mrozek.

Spektakl przyjechał do stolicy. Dobry. Z Kalisza, Bydgoszczy, czy Lublina. Spotykamy znajomych. Jest miło. Czasem. Na widok niektórych zaczynamy udawać, że rozmawiamy przez telefon. Większość ludzi na widowni znamy.

Artyści przyjmą od widzów oklaski, od dziewcząt z obsługi widowni kwiaty, wsiądą do busa, pst! - otworzą browary i będą kontemplować przyautostradowy krajobraz - reklama, karczma, stacja, reklama, reklama, reklama, karczma. Koniec wycieczki.

Wieczór, nie bójmy się tego słowa: magiczny, właśnie minął. Opowiadamy komuś: "było fajnie", "szkoda że cię nie było". Ale ludzie mają dzieci, kace, grypy, zmiany w pracy do 21:00 albo delegacje służbowe. Drugi raz się już ich nie zaprosi - przypomnijmy, artyści są w busie z "Kasztelanem" - a do, dajmy na to, przysłowiowego Wałbrzycha widzowie na spektakl nie pojadą, bo nie są krytykiem "Gazety Wyborczej" i nikt im na to nie da delegacji. Znów coś wydarzyło się dla stu czy dwustu osób.

Dlaczego nie można by przyjezdnego tytułu zagrać trzy, cztery, a może nawet pięć razy? Pozwolić, by ludzie nie musieli planować przyjścia do teatru z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Powiecie, drodzy sceptycy na stanowiskach - nie będzie widowni. Ale nie spróbowaliście, czy by nie przyszła. A na czym, jak na czym, ale na promocji to się znacie.

Stolica powinna mieć otwartą na przyjezdnych artystów scenę impresaryjną z prawdziwego zdarzenia. W tym celu jednak musiałaby mieć też urzędników od kultury albo z wizją, albo słuchających tego, co się do nich mówi.

Gdy Warlikowski czy Lupa jadą ze spektaklem do, dajmy na to, takiego Paryża, grają ciągiem. Wiele razy. O przedstawieniu może rozejść się fama, a jeżeli usłyszeliśmy o nim wcześniej - łatwiej wpisać je sobie w kalendarz.

Niby w Warszawie jest całkiem sporo okazji, by zobaczyć dobre spektakle z Polski. Jest przegląd "Nówka Sztuka", który prezentuje finalistów Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (uf, chyba udało się bez pomyłki przytoczyć w całości tę nazwę). Swój program performatywny, jak wieść niesie, przygotowuje też Narodowy Instytut Audiowizualny. Przyjezdne przedstawienia pokazują Zamek Ujazdowski, Teatr Powszechny, Instytut Teatralny. Tyle tylko, że prawie za każdym razem jest to jeden wieczór.

W szacownych teatralnych kręgach stolicy istnieje legenda Teatru Małego, prowadzonego przez Pawła Konica i ściągającego najlepsze przedstawienia z kraju. Co jakiś czas pada hasło, by do tej tradycji wrócić. Pada - i tyle. Nawiązuje do tej tradycji czasem Tomasz Karolak, który ramach całorocznego festiwalu "Polska w IMCE" sprowadza przedstawienia do swojego teatru Warszawy - chwała mu za to. Ale po pierwsze, sposób funkcjonowania przedsięwzięcia wymusza logikę myślenia gwiazdorskimi nazwiskami, po drugie - wiele ciekawych zjawisk polskiego teatru nie wydaje się ciekawe kuratorowi IMKI, Jackowi Cieślakowi. A po trzecie - to wciąż za mało!

Syndrom jednego wieczoru jeszcze boleśniej dotyka tańca współczesnego. Owszem, oferta taneczna warszawskich scen jakoś się rozwija. Od czasu do czasu coś dzieje się w Zamku Ujazdowskim, działo się w MSN, wydarza się w Komunie Warszawa. Jest wreszcie stały cykl Scena Tańca Studio, programowany od Sasa do Lasa - bardzo ekumeniczny, bo tzw. środowisko taneczne jest jeszcze bardziej zakompleksione, drażliwe i wietrzące spisek niż tzw. środowisko teatralne, więc jakakolwiek próba myśli kuratorskiej byłaby odebrana jako zamach na równe szanse artystów.

Ale nawet ekumeniczny program Teatru Studio jest oparty na jednorazowych prezentacjach, przez co skazuje się głównie na krąg najbardziej radykalnych entuzjastów. Właściwie jedynie Komuna Warszawa gra swoje produkcje taneczne trochę częściej, co - jak pokazują tłumy na "Zrób siebie" Marty Ziółek - świetnie sprawdza się frekwencyjnie.

Taneczny przykład jest o tyle znamienny, że panujący system projektowy generuje sporą ilość przedstawień, których popremierowy żywot trwa dwa-trzy występy. Idą na to publiczne pieniądze, i świetnie. Gorzej, że publiczność ma małą szansę przybyć na te projekty. To o to powinniśmy się martwić, a nie czy język sztuki jest "hermetyczny", "środowiskowy" czy "autotematyczny". Staje się taki automatycznie, gdy nie dajemy szansy skonfrontować się z publicznością szerszą niż chłopak choreografki i koledzy z roku.

Podobnie zresztą zaczyna dziać się w teatrze - najciekawsze ostatnio prace Weroniki Szczawińskiej ("Pornografia późnej polskości", "Ciotunia") czy Wiktora Rubina ("Kantor. Downtown" zrealizowany z Magdaleną Mosiewicz, Joanną Krakowską i Jolantą Janiczak), choć powstawały w instytucjach (odpowiednio: lubelskiej Galerii Labirynt, Instytucie Teatralnym czy Teatrze Polskim w Bydgoszczy) - to redefiniowały zarazem utarte sposoby pracy i hierarchie. Plusem w każdych z tych przypadków jest rewelacyjny teatralny produkt. Minusem - fakt, że trudno na ten produkt trafić.

Bardziej racjonalnie od ludzi teatru myślą muzycy. Festiwal Open'er będzie pokazywał spektakle Anny Karasińskiej i Radosława Rychcika po cztery razy. Dlaczego nie mogłoby się tak dziać na Nówce Sztuce, na festiwalu Miasto Szczęśliwe czy w ramach performatywnego programu Zamku? Wiem, zupełnie nie te kwoty.

Mój postulat wymaga pewnie zmian w myśleniu o budżetowaniu, również u organizatorów na szczeblu miejskim czy ministersialnym. Ale przecież sporą część kosztów, generowanych przez wyjazdowe przedstawienie, ponosi się raz, niezależnie od tego, ile pokazów się odbędzie. Honorarium za wyjazdową próbę wznowieniową dla reżysera, transport scenografii, podróże aktorów. Przede wszystkim jednak, trzeba chcieć. Drodzy dyrektorzy i kuratorki, menadżerki i programatorzy - zróbcie ten wysiłek. Niech wyjazdowe przedstawienia ma szansę zobaczyć szersza publiczność.

Możemy sobie w Warszawie przed wejściem do każdego teatru rozstawić tysiąc leżaków i dziesięć tysięcy donic z uprawianą w ramach urban gardening pozarządową obywatelską biomarchewką. Możemy zagrać na muzycznych przyteatralnych piknikach wszystkie kwartety Schuberta i zorganizować sześć kongresów o partycypacji. Ale dopóki to, co na polskich scenach najambitniejsze i najciekawsze, grane będzie głównie dla znajomych, trudno mówić w warszawskim (i nie tylko) teatrze o demokratyzacji.

--

Na zdjęciu: "Kantor. Downtown", Teatr Polski, Bydgoszcz

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji