Artykuły

Po prostu Maksim Woitiul

Musiałam policzyć aż dwa razy, bo wierzyć się nie chce. A jednak - w tym roku Maksim Woitiul, pierwszy solista Polskiego Baletu Narodowego obchodzi dwudziestolecie pracy artystycznej.

Szkołę baletową kończył w rodzinnym Mińsku, tam też rozpoczął karierę tancerza w sezonie 1996-7. Ale już w 1998 roku przyjechał do Warszawy (wcześniej był tu na występach gościnnych), zaprezentował się przed ówczesnym dyrektorem baletu Teatru Wielkiego - Opery Narodowej Emilem Wesołowskim i dostał angaż. Kiedy zasiadałam wtedy na widowni Teatru Wielkiego na spektaklach mojej ukochanej "Śpiącej królewny" w choreografii Grigorowicza i w bajecznej scenografii Ezio Frigerio i kostiumach Franki Squarciapino nie wiedziałam, że ten młodziutki tancerz, który pojawił się nagle w partii Błękitnego Ptaka, dosłownie kilka dni wcześniej został członkiem warszawskiego zespołu. Pamiętam tylko zachwyt i myśl: "Ale ten młody skacze!" oraz skojarzenia z biegnącym przez łąkę jelonkiem. Mam nadzieję, że wybitny artysta wybaczy mi dziś tamto wspomnienie: okazało się potem, że jestem niewiele starsza od niego, za to jego skoczność w połączeniu z niepowtarzalną i niepodrabialną lekkością i wdziękiem pozostała. Pamiętam także, że początkowo na wkładkach obsadowych Maks (bo pod takim imieniem funkcjonuje i wśród przyjaciół i znajomych, i wśród baletomanów) pojawiał się raz jako "Maksym", to znów jako "Maxime" - artysta nie mógł się zdecydować, jak w Polsce ma być pisane jego imię i nazwisko. Ostatecznie został Maksimem Wojtiulem, a od paru lat: Woitiulem. I żeby nie było tak idealnie dodam, że w tamtych zamierzchłych czasach, gdy nie był jeszcze pierwszym solistą, Maksim nie był np. doskonałym partnerem tancerek, ale szczegóły przemilczę.

A potem... potem to już było po prostu pięknie. Trudno wyliczyć wszystkie role, te pierwszoplanowe, w baletach klasycznych z żelaznego repertuaru i w tych współczesnych, a także genialne epizody, po których tak na prawdę poznaje się wielkiego tancerza, wielkiego artystę. Młody w "Cudownym Mandarynie" Wesołowskiego, młody Fefe w "La dolce vita" Rudnickiej, duet w "Coś jakby" Eka, Nasz Silny w "I przejdą deszcze..." Pastora, Modlitwa w "Kurcie Weillu" - to takie właśnie czystej wody diamenty, które po latach wracają we wspomnieniach, czasem nawet wyraźniej, niż główne popisowe partie, które tak lubił tańczyć Maks. Powtarzał: "dokąd ma człowiek siłę i możliwości powinien móc tańczyć klasykę. Wytańczyć się". Na szczęście Maksim miał tę okazję. Wprawdzie wiele baletów, w których tak pragnął zatańczyć, nie jest granych na naszych scenach, ale i tak stworzył wspaniałą plejadę znakomitych głównych ról. Był i Zygfrydem w "Jeziorze łabędzim" w opracowaniu Irka Muchamiedowa (może inscenizacja nie była zbyt udana, ale ja darzyłam ją olbrzymim sentymentem, ponieważ mogłam przyglądać się próbom, a byłam na zabój zakochana w Irku), i księciem Desire we wspomnianej "Śpiącej królewnie" (na zmianę z drugą obsadą, kiedy wykonywał popisową partię Błękitnego Ptaka), i Księcia/Dziadka do orzechów w obu wstawieniach bożonarodzeniowej baśni Czajkowskiego (choreografia Glegolskiego i obecna van Schayka i Eaglinga). Zwłaszcza w choreografii Glegolskiego, w klasycznym pas de deux poruszał cudowną uważnością wobec partnerki połączoną z książęcą elegancją i wdziękiem. A w momencie przemiany z Dziadka do orzechów w Księcia sprawiał (wraz ze swą ówczesną znakomita partnerka Izabelą Milewską), że miałam łzy wzruszenia w oczach...

Cofam się we wspomnieniach do nielicznych niestety na naszej scenie występów Maksa w roli Johna w "Greku Zorbie"... Wbrew niektórym opiniom ja ten balet ceniłam i cenię sobie nadal wysoko za radość tańca, radość sprawianą zespołowi i widzom, a przede wszystkim za rolę edukacyjną, jaką spełnił wśród warszawskiej publiczności. Znam wiele osób, które miłością do baletu zaraziło się właśnie dzięki "Grekowi Zorbie". Z równym sentymentem wspominam "Córkę źle strzeżoną", w której Maksim Woitiul był po prostu nadzwyczajny. Partia Colasa jest dosłownie dla niego stworzona: chłopięcy urok, rola żartobliwa, nie książę, tylko sprytny chłopak z fantazją. Choreografia Ashtona tchnęła radością i wesołością, ale i czułą miłością między Colasem i Lizą - wszystkie te niuanse Maksim oddawał znakomicie, a o technicznej jakości jego wykonania mogę się wypowiadać tylko w samych superlatywach. Na drugim biegunie - wspaniałe, mroczne i dynamiczne role "czarnych charakterów", przede wszystkim Alter Ego w "Czajkowskim" Ejfmana. To było coś, co się nazywa pełnokrwistą postacią, mimo, że Alter Ego to fantazmat, upostaciowiona druga strona osobowości kompozytora. Brak słów, jak on to tańczył - uwielbiałam wykonanie zespołu Ejfmana i jego solistów, ale warszawska obsada była równie dobra, a Maksim - na pewno lepszy, bardziej wyrazisty, absolutnie doskonały. Resztą - cóż to był wówczas za zestaw solistów! - Woitiul, Woźniak i Stasiewicz! To jak "Trzech Tenorów Tańca" - arcymistrze. Gdy jesteśmy przy "czarnych charakterach": Woitiul był obok Sławka Woźniaka najjaśniejszą gwiazdą niezbyt udanego "Spartakusa" Emila Wesołowskiego, gdzie wcielał się w postać Krassusa. Tylko Maks potrafił zatańczyć popisowe solo w ręczniku kąpielowym na biodrach i nie dość, że zrobić z tego prawdziwe cacko, to jeszcze ani przez moment nie wydać się śmiesznym. Pamiętam tę jego minę! Albo Cień - utaneczniona postać dodana przez Mariusza Trelińskiego, a zaanimowana przez Emila Wesołowskiego w operze "Król Roger". Tancerz był w tym tak nierzeczywisty, tak dynamiczny, że rzeczywiście aż przerażający!

A kreacje młodzieńców? Wesoły, delikatny, a w finale jakże dramatyczny Romeo u Wesołowskiego! W ostatniej scenie artysta tak zapalczywie wygrażał niebu nad ciałem Julii, że wbrew choreografii padał na kolana. Świetny był w partiach d'Artagnana, Aramisa i Buckinghama w balecie "Trzej muszkieterowie". A kto pamięta o świetnym kameralnym balecie "Tylko raz w życiu" Elwiry Piorun i Karola Urbańskiego, w którym wcielał się w poetę Siergieja Jesienina? Albo Leńskiego w "Onieginie" Cranki i jego ostatnie, przedśmiertne solo? Albo klasyka klasyki: Benno w "Jeziorze", który od pewnego momentu zaczął wykonywać wirtuozowski piruet nagradzany osobnymi oklaskami? No i dwie fantastyczne partie w "Bajaderze", która na szczęście wraca do naszego warszawskiego repertuaru: Solor i Złoty Bożek. Solor to oczywiście postać główna, to jego niewierność jest motorem wydarzeń, ma on też do zatańczenia dwa bardzo piękne pas de deux. Nasz pierwszy solista wykonuje tę partię brawurowo, przy tym wyraziście odgrywając swoją rolę, która nie ma w sobie nic z klasycznego, nieciekawego księcia. Ja jednak wspominam dwa występy Maksima w wariacji Złotego Bożka. Pierwszy to ten premierowy, gdy Solora tańczył Sławomir Woźniak. Nigdy potem nie widziałam, nie tylko u nas, ale także na nagraniach czy podczas transmisji tak znakomitego wykonania solówki Złotego Bożka. Stało się ono dla mnie swoistym wzorcem z Sevres, do którego porównuję inne... Drugie, które zapadło mi w pamięć to takie, kiedy Maksim pojawił się na warszawskiej scenie po jednym sezonie spędzonym w Kanadzie. Nigdy nie powiedziałam artyście, jak wielką stratą (ba, wtedy traktowaliśmy to w kategoriach tragedii) był dla nas - miłośników baletu w Warszawie, i dla mnie osobiście, jego wyjazd. No i wtedy ten powrót i ten Bożek - pamiętam, jak dziś, że poszłam gratulować Maksowi i przywitać się po tak długim czasie, a on tylko powiedział, że fajnie być tu znowu, ale od tej wariacji strasznie kolana bolą...

Kolana - nie zdradzę tu wielkiej tajemnicy, że nasz solista nie raz walczył z kontuzjami i przeżył przez nie sporo przykrych chwil. Gdy w ostatnich latach oglądam go na scenie w tak fantastycznych partiach jak Tristan, Książę i Błazen w "Kopciuszku", Syn marnotrawny, Demetriusz i Puk, Basilio, Branicki w "Casanovie" w Warszawie, czy ostatnio Petruchio w "Poskromieniu złośnicy" - to tym bardziej nie wierzę, że mimo wszystko nie dość, że tańczy tak wspaniale, to tańczy coraz lepiej, o ile to możliwe. Niczym stop-klatki widzę jego solo w "Artifact suite", solówki w "Pocałunkach", kapitalne solo w "Memoryhouse" podczas "Kreacji" w choreografii Eduarda Bablidze, gniew Tybalda w "Romeo i Julii" Pastora, morderczą partię Wybrańca w "Święcie wiosny" Bejarta. Wspominam "Petite Mort" Kyliana (niektórzy do dziś mają plakat z tego spektaklu na ścianie - i nie pisze tu o sobie), Diabła w "Panu Twardowskim" Zajączkowskiego, gościnie tańczonego po dwóch-trzech próbach w Bydgoszczy i Hopaka z "Tarasa" Bulby tańczonego na galach baletowych. Żałuję, że raz tylko miałam okazję widzieć "Grand pas classique" w wykonaniu Maksima i Aleksandry Liashenko, z którą w ostatnich latach stworzył znakomitą parę sceniczną.

Pewnie powinnam jakoś ten tekst podsumować, ale nie mam ochoty, ponieważ, po pierwsze - to wspomnienie, hołd, a nie podsumowanie, bo mam nadzieję jeszcze długo oglądać Maksima na scenie. Po drugie - tej miary artysta nie da się nazwać w kilku słowach. Niedawno Maksim o innym artyście, z którym tańczył powiedział, że był tak świetny, że nikt nie potrafi go opisać, wszyscy sięgają po te same słowa: "świetny", "znakomity", "wybitny", ale nie mówią nic konkretnego. Ja nie jestem w sprawie fenomenu Maksima mądrzejsza, więc mam nadzieję, że powyższy tekst mówi sam za siebie i żadnych podsumowań nie wymaga. W recenzjach muszę rozważać jego sztukę, jego wykonania na chłodno, tutaj na szczęście nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji