Metro po raz 1200
Teatr Dramatyczny w Warszawie. Tu po raz pierwszy reżyser Janusz Józefowicz i kompozytor Janusz Stokłosa pokazali swój musical "Metro". Nie dość, że pierwszy polski, to jeszcze zrobiony za prywatne pieniądze (wyłożył je biznesmen Wiktor Kubiak) musical wystawiono 30 stycznia 1991 r.
Nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że spektakl stanie się legendą. Że nie zejdzie z afiszy przez 13 lat, że obejrzy go aż 1, 2 mln widzów, a muzyka Stokłosy dostanie nominacje do Tony Awards, nagrody Ligi Amerykańskich Teatrów i Producentów dla najlepszego przedstawienia sezonu na Broadwayu. No i oczywiście tego, że będzie aż 1200 przedstawień "Metra"! To rekord. Większą liczbą może się pochwalić jedynie operowa "Halka" Stanisława Moniuszki - była grana ok. 1500 razy, ale przez ponad 150 lat!
Fabuła "Metra" jest prosta - musical opowiada o młodych, pełnych pasji i rozterek ludziach, którzy na peronach metra wystawiają spektakl dla pasażerów. Chwyciło. Po premierze polska publiczność oszalała. Do kas Dramatycznego ustawiały się gigantyczne kolejki, uczniowie i studenci bili się o wejściówki. Wszystkim teatrom - w których wystawiano "Metro", musical zapewniał komplet na widowni.
Tajemnica sukcesu? Świetna muzyka, piosenki z dobrym tekstem. Efekty sceniczne - to właśnie w "Metrze" po raz pierwszy w Polsce wprowadzono lasery i ruchomą scenę. Świetna obsada - młodym śpiewakom, takim jak Edyta Górniak, Katarzyna Groniec czy Robert Janowski, "Metro" otworzyło drogę do kariery. Jest w tym spektaklu historia miłości i zdrady, jest dylemat wyboru "być czy mieć" (wybrać pracę w komercyjnym teatrze pod dyktando innych czy nadal grać dla ludzi za darmo, ale zachowując wolność), są marzenia, jest sztuka i droga do kariery. Świetna muzyka, doskonała obsada, profesjonalizm i odpowiedni moment w historii (na początku lat 90. nikt w Polsce nie robił przedstawień z takim rozmachem). To wszystko sprawiło, że "Metro" stało się hitem. I nawet dziś, po polskich premierach "Miss Sajgon", "Kotów" i "Chicago", wierni fani uważają że "Metru" i tak nic nie dorówna.
Jubileuszowe "Metro" dziś o 19. w Studio Buffo.
MARTA KĄDZIELA, LAT 24, FANKA "METRA", WIDZIAŁA SPEKTAKL KILKASET RAZY:
- Miałam 13 lat, chodziłam na "Metro" sporadycznie. Sporadycznie aż do chwili, gdy spotkałam dziewczyny, fanki "Metra". Wszystkie miały autografy Roberta Janowskiego, w którym oczywiście wszystkie się kochałyśmy. Pomyślałam - też chcę mieć jego autograf. Tak się zaczęło. Szybko nawiązałyśmy kontakt z zespołem, w końcu sam zespół był niewiele starszy od nas. Pomagałam w teatrze przy promocji spektakli, później sprzedawałam kasety, bilety, w końcu wylądowałam w rekwizytorni. Całe liceum spędziłam w teatrze. Ciężko było nam oddzielić to, co się działo na scenie, od życia poza nią. Pamiętam, że "Józef" (Janusz Józefowicz) miał miły zwyczaj i okazji urodzin pozwalał nam występować w scenach zbiorowych. Wystąpiłam w spektaklu na 15. urodziny "Metra". Moja mama była wzruszona i dumna.
JANUSZ JÓZEFOWICZ, WSPÓŁTWÓRCA "METRA":
- Moje emocje związane z tym spektaklem są takie same jak 14 lat temu. Kiedy zaczynaliśmy, wszyscy wątpili w to, co robimy. Wiktor Kubiak odegrał rolę dobrej wróżki, która pozwoliła nam i wielu młodym ludziom spełnić marzenia. Jednak myślę, że udało nam się zrobić coś, co przeszło do historii teatru polskiego. "Metro" jest rodzajem uniwersytetu. Kolejne pokolenia na materiale "Metra" próbują zgłębić tajniki zawodu. To spektakl dla młodzieży, a takich niewiele się robi w naszym kraju. Po-
tam, jak kiedyś zamiast Lubaszenki na scenie pojawił się Maciek Robakiewicz, który zapomniał tekstu. Publiczność chóralnie mu podpowiedziała, a on uświadomił sobie, że gra w kultowym spektaklu.
JANUSZ STOKŁOSA, WSPÓŁTWÓRCA "METRA":
- Przedstawienie rodziło się w dziwny sposób. Adaptację tekstu sióstr Miklaszewskich zaproponowała Józefowiczowi Zuzanna OIbrychska. Janusz powiedział, że podejmie się reżyserii, pod warunkiem że muzykę napisze Stokłosa. Na horyzoncie pojawił się Wiktor Kubiak i namówił nas, żebyśmy ten spektakl robili z rozmachem. Powiedział, że jest w stanie wyłożyć na to 50 tys. dolarów. Na castingi przychodziło 200-300 osób, ale gdy stawali na scenie, nie byli w stanie otworzyć ust. Jeśli ktoś zaśpiewał chociaż "Lulajże, Jezuniu", uważaliśmy to za sukces, wybraliśmy 60 osób, z którymi ćwiczyliśmy na AWF-ie. Przynosiłem kolejne piosenki i sprawdzałem, jak oni na nie reagują. Powstała między nami silna więź. Spektakl nie umarł przez kilkanaście lat dlatego, że stał się fenomenem socjologicznym. Napisałem wiele utworów, ale gdy słucham "Metra" po latach, wciąż uważam, że nie ma się czego wstydzić.
OLAF LUBASZENKO:
- Kiedy zaczęło się "Metro", byłem bezrobotnym aktorem. Pracowałem jako sekretarka w Fundacji Batorego. W kawiarni Niespodzianka spotkałem się z Bogusiem Lindą, który spytał mnie, co robię wieczorem. Tak trafiłem na próbę "Metra" w Dramatycznym. W spektaklu gram od 13 lat. Wokół niego dzieje się nadal bardzo dużo - powstają rodziny, rodzą się dzieci. I anegdoty. Kiedy graliśmy w Lublinie, wszyscy mieli mikroporty, ale mój oczywiście musiał się zepsuć. Postanowiłem zagrać to, co miałem powiedzieć. W scenie, gdzie mamy poważną rozmowę z Robertem Janowskim, mnie nie słychać, jedynie widać po twarzy, że jestem zdenerwowany. I w pewnym momencie słyszę z trybun: "Kroll, nie pękaj, przyp... mu!".