Metro legenda i ekstaza
Siedemset. Absolutny rekord w dziejach polskiego teatru, niewyobrażalny sukces komercyjny: siedemset przedstawień przy ogłuszającym aplauzie młodej publiczności, z tasiemcowymi kolejkami pod kasą warszawskiego Teatru Dramatycznego, listami zapisów na wejściówki.
- Do zobaczenia na tysięcznym! - krzyknął ze sceny Józefowicz, kiedy kurtyna nie chciała opadać, a widownia umilknąć. Rozentuzjazmowani, wprawieni w pulsujący rytm przez finałowy hit "klaskaniem mając obrzękłe prawice", a tupaniem rozgrzane stopy, nie chcieliśmy wyjść z kręgu magii i szamaństwa teatru. Może nawet z czegoś więcej: z nowej Krainy Nigdy-Nigdy pełnej dobrych fluidów, energii, wyobraźni i miłości.
Fenomen "Metra" trwa.
I mają rację ci, którzy powiadają, że ta nowoczesna wersja ,,love story", dziejąca się w gronie kontestujących dzieci ustabilizowanych rodziców, musi budzić wzruszenia, odruch identyfikacji, a może nawet aurę zadośćuczynienia. To proste: ci na scenie są tymi z widowni. A przecież mogłoby być na odwrót - tamci, ze swoimi teatralnymi problemami zamieniliby miejsca z tymi, którzy identyczne przygody z życiem mają na jawie. Czyż nie tak narodził się ten zespół? Przecież zjawili się znikąd, ze studiów, szkół, zakamarków ulic, z amatorskich przesłuchań. I ciągle przychodzą nowi, wypatrzeni gdzieś w Warszawie, Moskwie, Pradze.
Ma też rację Janusz Stokłosa (kompozytor), kiedy przypomina, że "Metro" jest opowieścią o wspólnocie, o przezwyciężeniu barier, o murach, które na naszych oczach upadły i ukazały wyłom, wiodący w nowy bezmiar.
No właśnie. Aż dziwne, że nie powstała jeszcze socjologiczna i psychologiczna analiza zjawiska "Metra". Szkoda. Przecież coś w tym jest, że dziewczyna z zaprzyjaźnionego, artystycznego domu przyznała, że właśnie ogląda przedstawienie dwunasty już raz i wcale nie jest rekordzistką.
Siedemsetny. Tropikalna aura na sali. Kamery, kwiaty i ta sama, co zawsze, historia: na stacji metra On i Ona znajdują muzykę duszy, znajdują siebie. Naiwnie idealistyczni przez co piękni, nie chcą zaakceptować łatwych sposobów na życie. Wolą szukać wolności w nie kończących się korytarzach podziemnej kolejki. Nawet jeśli z góry lecą pieniądze...
Historia banalna, jak to w musicalach bywa, a częściej jeszcze w życiu. Nie trzeba szukać daleko. Jeden z idoli i duchowych wodzirejów "Metra", odtwórca głównej roli Jana, Robert Janowski, rzeczywiście śpiewał w metrze, żeby zarobić na bilet do Polski. Prawdziwe życie nie znosi udawania...
Robert na scenie obok Kasi Groniec, zagubionej Ani, dziewczyny o gołębim sercu. Każde wejście aktorów wydobywa z widowni pomruk zachwytu o sile stu decybeli. Strzelają światła laserowe, pierwsze, przypomnijmy, w polskim teatrze, co już opisywała nawet zachodnia prasa, chwaląc maestrię operatorów. Robert - niegdyś lekarz weterynarii, teraz poeta, aktor szekspirowski i bard jest symbolicznym Everymanem pokolenia przełomu, wiecznym wędrowcem, może nawet guru, za którym warto by pójść nie tylko w teatrze. A Kasia? Zdążyła już założyć rodzinę z Olafem Lubaszenko - dziś są razem na scenie, a publiczność sekundująca losom scenicznym i prywatnym swoich idoli, pocałunek Kasi i Roberta stawia wyżej niż słynną scenę z "Przeminęło z wiatrem" (bo Olaf patrzy!)
Pisk zachwytu - bo przemknął gdzieś w tle inny idol. Darek Kordek. Wrzask - bo wbiegła Denisa Geislerova, dziś już na afiszu trzech warszawskich teatrów, aktorka wszechstronna, wypatrzona przez Józefowicza i Stokłosę w Pradze. Entuzjazm - wkracza Mariusz Czajka "Donald" - i przezabawny w minutowej roli pedla. Szaleństwo muzyki i szaleństwo tańca. Rzeczywiście. Jak napisał to ktoś gdzieś w Nowym Jorku: największe wrażenie w przedstawieniu robi entuzjazm i powszechny zapał w demonstrowaniu wszystkiego, co się wie i co się umie. Tak, byli na Broadwayu, mieli podbić Amerykę, wrócili na tarczy. Było o tym głośno (nie bez złośliwości zawistnych). Ale i tak zostali zapisani w musicalowej jaskini świata: muzyka Stokłosy była nominowana do prestiżowej nagrody Tony Award, odpowiednika filmowych Oscarów.
Orkiestrę na siedemsetnym prowadzi Zygmunt Kukla (poprzednio Rzeszów, obecnie Wiedeń) i ci muzycy w finale wychodzą z kanału na scenę - miła rodzinna scenka. Stokłosa wparowuje w wir tańczących jako przypadkowy akordeonista, wyczyniając zabawne baletowe pas. Sporo tych odświętnych gagów. - Spaceruje aktorska dzieciarnia, krąży widmo Manna i Materny, żeby przypominać o najnowszym sukcesie Józefowicza i Stokłosy, już w Studio Buffo ("Do grającej szafy grosik wrzuć"). Zjawia się Piotruś Pan, ten z Krainy Nigdy-Nigdy, żebyśmy nie zapomnieli, że w Buffo już się kroi musical z tej uroczej bajki. W ten oto sposób robi się cudowny bałagan jubileuszowy, świat "Metra" zdąża w stronę szlachetnej clownady, scena nabiera metaforycznego blasku, być może na arenie cyrku życia zjawi się za chwilę Gelsomina... Naprawdę tak mi się wydawało - ckliwość została przełamana przypadkowym surrealizmem. Dobrze - myślę - "Metro" szlachetnieje.
Wszystko zaczęło się trzy lata temu. Potem premiera (31.01.91) odbywała się w niedobrej atmosferze, przy niefortunnych poczynaniach producenta, z wdziękiem słonia poruszającego się w składzie porcelany. Słynny "dramat Dramatycznego" tu miał swoje korzenie. Było - minęło. A "Metro" to już nie sukces, to triumf.
Czy to dziwne? Ile teatrów muzycznych w Europie ma taką gwiazdę, jak Edyta Górniak, obdarzona nieziemskim głosem dziewczyna, dziś Whitney Houston, jutro Ella Fitzgerald (gdyby zechciała uprawiać jazz). Ile - takiego choreografa jak ten zwariowany, wszechstronny Janusz Józefowicz? Ilu jest Stokłosów, ilu...
Siedemsetne szaleństwo. Wszyscy w amoku. Jest tak, jakbyśmy znaleźli się na krawędzi wulkanu. A potem porywa nas lawa. Jeszcze raz okazało się, że sztuka to emocje.