Bardzo smutny musical Metro
Publiczność, która zjawiła się w krakowskiej hali "Wisły", aby podziwiać perfekcyjnie wykonane układy choreograficzne, efekty laserowe i melodyjne piosenki z pewnością wyszła ze spektaklu "Metra'' Janusza Józefowicza zadowolona. Jednocześnie nie da się ukryć, że wszystko to służyło uatrakcyjnieniu bardzo stereotypowej i wątłej - nawet jak na widowisko muzyczne - historyjki.
Najsłabszą stroną polskiego musicalu "Metro" jest niewątpliwie scenariusz. Tajemnicą twórców spektaklu pozostanie bowiem dlaczego bohaterowie - wykazujący się podczas eliminacji wyjątkowym wręcz beztalenciem - z chwilą wejścia do metra zaczynają tańczyć i śpiewać prawie jak Madonna i Michael Jackson razem wzięci. Załóżmy jednak, że musical rządzi się własnymi prawami i logika następujących po sobie zdarzeń nie jest sprawą najistotniejszą. Wykonawcom przedstawienia należą się spore brawa za dopracowanie skomplikowanych układów akrobatyczno-choreograficznych. W poszczególnych songach możemy usłyszeć kilka bardzo dobrych głosów. O wiele gorzej jest jednak ze zdolnościami aktorskimi - nieudolność w prowadzeniu scenicznego dialogu cechuje niemal wszystkich bohaterów musicalu. Dlatego też obfitująca w niezbyt błyskotliwie napisane sceny "mówione" pierwsza część (ponadgodzinna) razi pretensjonalnością. Wyraźnie zabrakło tu reżyserii. Obronną ręką wychodzą jedynie posiadający odpowiednie doświadczenia OLAF LUBASZENKO (w roli reżysera) oraz dziecinnie-dziewczęcy wdzięk odtwórczyni roli Anki- EDYTY GÓRNIAK. Idol nastolatek - DARIUSZ KORDEK - wydaje się jednak, o wiele mniej przekonujący - zwłaszcza gdy wybierając niezależność artystyczną pozostaje w metrze niwecząc nadzieje widzów na happy end.
Pomijając mankamenty aktorskiego warsztatu, trzeba przyznać, że atutem spektaklu są interesujące rozwiązania choreograficzne (na przykład fosforyzująca tarcza zegara, którą tworzą przybrani w odpowiednie kostiumy tancerze). Rzadko - zwłaszcza w tej skali - spotykane na naszych scenach zabawy ze światłem laserowym, muszą oczywiście robić wrażenie. Nie wdając się w oceny, czy "Metro" jest musicalem w stylu lat 90. czy 70., należy stwierdzić, że podstawowym jego mankamentem są nużące dłużyzny następujące nieuchronnie w momencie, gdy kończą się efektowne sceny tańczone i śpiewane. Musical to bardzo trudny gatunek sceniczny, wymagający od aktorów wielkich umiejętności tanecznych, wokalnych i aktorskich. Tych ostatnich niestety zabrakło - stąd końcowy efekt widowiska, musiał być połowiczny.