Nocne Metro
W piątkową noc na stadionie "Lublinianki" około 6 tysięcy widzów obejrzało najsławniejszy polski musical ostatnich lat - "Metro" w reżyserii Janusza Józefowicza.
Widowisko rozpoczął sam reżyser chwaląc niegdyś swój Lublin. To piękne miasto - powiedział. I zaapelował o pomoc dla szpitala ginekologicznego, na rzecz którego zbierano datki do puszek.
Metro ruszyło z opóźnieniem. Nie nowy pomysł z wpuszczaniem widzów na stadion jednym tylko wejściem okazał się, jak zwykle, niewypałem. Najpierw wchodziły swetry i marynarki, potem ich właściciele. Albo odwrotnie. Wrota na stadion i płot w pobliżu wyginały się niebezpiecznie, tłum przed bramką piszczał, po jej przekroczeniu ocierał pot, poszukiwał zaginionych i złorzeczył.
Gdzieś zgubiła się ośmioletnia Agnieszka, ktoś stracił klucze, bramkarze dzielnie podpierali bramkę, obok tęgi mężczyzna serwował serdelki z rusztu - a wszystkiemu przyglądała się policja.
Poza tym było właściwie spokojnie. Blisko godziny 22. otworzono inne wejścia i zaraz potem okazało się, że przedstawienie zdobyło pierwszy punkt: nie było wolnych miejsc
Musical opowiada
życiowo-banalną historyjkę o młodych i biednych, a marzących o sławie i pieniądzach. Bogaty, estradowy wyjadacz pragnie z młodzieńczych marzeń skonstruować musical, lecz w młodych i biednych nie widzi talentów. Więc ci, zamiast na wielkiej scenie grają w metrze, gdzie programowo skrywa się Jan, dobry muzyk, brat wyjadacza. W metrze odnoszą sukces robiąc przedstawienie o pieniądzach. Przedstawienie kupuje wyjadacz, aby zrobić na nim pieniądze. W metrze pozostaje tylko jego brat, opuszczony nawet przez Ankę, dziewczynę, której, jak innym, marzy się wielka scena, sława..
Chociaż na "Lubliniance" nie było możliwości zainstalowania obrotowej sceny, tak jak w warszawskim Teatrze Dramatycznym, publiczność i tak wpatrywała się w piętrową budowlę na murawie z uwagą i jakimś spokojnym zauroczeniem. Kiedy orkiestra zagrała głośniej, z korony stadionu doleciały pierwsze brawa.
Na scenie barwny potok ludzkich ciał w dynamicznym tańcu mógł zadziwić żywiołowością układów choreograficznych. Okazało się, że człowiek może być skakanką, wskazówkami zegara i może biegać po ścianach. A z parasoli można zrobić choinkę.
Tak bardzo reklamowane efekty laserowe wypadły na stadionie wspaniale. Na mrocznym niebie, nad głowami widzów wykwitały niesamowite projekcje holograficzne - chmury, tunele, napisy. Publiczność śmiała się i klaskała. Nie reagowała na okrzyki kilku więcej niż podchmielonych osobników. Podobnie jak policja. Kiedy śpiewając kolędę aktorzy zapalili ogniki, światełkami odpowiedzieli widzowie. Nawet pogoda sprzyjała grającemu stadionowi, łaskawie oszczędzała z wiatrem. Spadła tylko jedna kropla deszczu, z czego poza widzami nr pewno zadowolony był dyrygent orkiestry. Jak przystało, dyrygent był we fraku, orkiestra w dżinsach. Mistrz
Józefowicz czuwał nad wszystkim nerwowo żując gumę. Rozluźnił się na koniec, wcześniej omal nie linczując naszego fotoreportera za to, że robił zdjęcia. Były bisy. Mistrz jeszcze raz powiedział, że Lublin to kochane miasto.
Zapytani przez "Gazetę" o lubelską publiczność i atmosferę na stadionie podczas przedstawienia Robert Janowski (Jan) i Edyta Górniak (Anka) powiedzieli: Robert - Dziękuję Wam za ten niepowtarzalny wieczór, który utwierdził mnie w przekonaniu, że publiczność polska jest najcieplejsza i najwspanialsza na świecie.
Edyta - Wszystkim, którzy byli na spektaklu, dziękuję za wspaniałą atmosferę i cudowną energię.
Natomiast pytana przez "Gazetę" publiczność mówiła, że raczej jest zadowolona, a malkontenci - że spodziewali się czegoś więcej.