W Londynie miało to 800 przedstawień
Współczesna dramaturgia brytyjska przedstawiała się nam do tej pory z tyleż ambitnej, co posępnej strony. Osborne, Pinter, Wesker, Bond, Storey próbowali nam wmówić, że świat jest termitierą,po której błąkają się wściekłe mrówki, ich
egzystencją rządzi strach, a ich kondycje określa świadomość ogólnego bezsensu. Tłumacz,Kazimierz Piotrowski postanowił zaprzeczyć tej reputacji o totalnym katastrofizmie Anglosasów, prezentując komedię Allana Ayckbowrna, która w londyńskim teatrze Criterion przekroczyła już 800 przedstawień. Ostatni ten fakt zdaje się potwierdzać przysłowiowy pogląd, iż Anglicy cenią sobie twórczość rodzimą. Gdyby "Wesołych Świąt" napisał nadwiślański rodak, dopiero by zebrał cięgi od krytyki!!! Sztuka Ayckbowrna to właściwie zbiór półgodzinnych skeczy, z których pierwszy jest banalny, drugi niesłychanie śmieszny, a trzeci pożyczył sobie pointę z "Tanga" Mrożka. Za bohaterów autor obrał angielskich strasznych mieszczan, dworując sobie dość ironicznie z ich ograniczenia, karierowiczostwa, fobii i pijackich schizofrenii. Angielska krytyka zarzuciła Ayckbowrnowi radykalizm. Mój ty Boże! - w kraju, w którym coraz trudniej jest odróżnić konserwatystę od liberała, podobny zarzut może coś znaczy. Dla mnie radykalizm Ayckbowrna zdaje się równie niewinny, jak niemowlęce pigułki przeczyszczające. Przeczyszczanie śmiechem? - kuracji takiej nie wypada krytykować w tygodniach letniej kanikuły. Że lato się kończy? - cóż z tego, przecież chcemy, iż by jeszcze trwało. Więc?! Więc "Wesołych Świąt" warto zobaczyć dla tego drugiego aktu, który jest przykładem precyzyjnie nabudowanej groteski, warto zobaczyć dla aktorów. Z nich najbardziej mi utkwił w pamięci Marek Kondrat jako Sidney Hopcroft. Wiem, te to niezbyt pedagogicznie zaczynać pochwały od najmłodszego w obsadzie, cóż przecie poradzić, kiedy najmłodszy najpiękniej na pochwały zapracował: grał ze swadą, wdziękiem, finezją, umiał i zabawy przeskoczyć w ton groźny (finał!). Tadeusz Bartosik (Ronald Brewster-Wright) do kolekcji swych ról komediowych dodał jeszcze jedną - jak zawsze pełną prostoty i ciepła, obie zsumowały się w całość taką więcej niedźwiedziowatą. O to też w roli chodziło! Grażyna Staniszewska (Jane Hopcroft) sympatycznie partnerowała Kondratowi - Mirosława Krajewska (Ewa Jackson) próbowała przebić się przez ogólny ton wesołości, wzbogacając swą psychodeliczną bohaterkę o odruchy bardziej ludzkie, potrącające o tragizm, jakby broniąc prawa Ayckbowrna do tych zarzutów, że niby radykalny demaskator. Wojciech Pokora (Geoffrey Jackson) przeszedł - na mój gust - zbyt lekko przez to przedstawienie, Krystyna Kamieńska (Arrabela Brewster-Wright) zbyt ciężko. Martwię się Pokorą. Ten wybitnie utalentowany artysta sprawia od pewnego czasu wrażenie, jakby zetknięcie z nowymi rolami nie wyzwalało w nim energii twórczej: powtarza samego siebie, a kiedy mu materiał ze wspomnień do roli nie pasuje "markuje" całe partie dialogu.
Dekoracje Teresy Ponińskiej podobne do sztuki którą ozdabiały: w pierwszym akcie banalne, w drugim - bardzo śmieszne a w trzecim - coś przypominały. Reżyseria Ludwika René przypominała grę Wojciecha Pokory.