Artykuły

"Wesołych świąt" i nie tylko świąt

"Wesołych świąt" to polski ty­tuł angielskiej komedii Alana Ayckborna, którą gra Teatr Dra­matyczny. Rozpoczęła ona całą serię komedii, które na początku tegorocznego sezonu niespodzie­wanie wystrzeliły w kilku tea­trach warszawskich. Wystrzeliły, co nie znaczy, że nie spudłowały, choć publiczność tak jest spra­gniona śmiechu w teatrze, że wszystko z tego gatunku może li­czyć na powodzenie. Gdy się nie ma, co się lubi... Nic banalniejszego niż stwier­dzenie, że komedia musi być śmieszna. Może być filozoficzna, intelektualna, obyczajowa, saty­ryczna, psychologiczna, absurdal­na, groteskowa czy też po prostu czysto zabawowa, ale musi śmie­szyć. Śmieszy zaś, kiedy trafia do mniej więcej jednolitej widow­ni o podobnym zasobie pojęć, po­czuciu humoru i wyczuciu dowcipu. Dziś widownia jest bardzo zróżnicowana, dlatego trudno zna­leźć uniwersalną receptę na ko­medię. Klient "Syreny" z trudem będzie trawił Mrożka, entuzjasta żoliborskiej "Komedii" opornie zareaguje na dowcip satyryczny rodem z dawnego STS. Kome­dia musi też dotykać realiów bliskich widzom w danym kraju i w danym czasie. Nie mówię tu o tzw. wielkiej komedii z klasyki światowej o wiecznych warto­ściach, choć o aktualne wydoby­cie tych wartości teatr każdora­zowo powinien zadbać, ale o pro­dukcję potoczną, średniego lotu. nazwijmy ją nawet obelżywym mianem komercyjnej. Produkcję zwykle u nas pogardzaną, a tak bardzo potrzebną publiczności i teatrowi. Otóż sięganie w tej dziedzinie do źródeł obcych - w braku obiektów rodzimych - bar­dzo często zawodzi.

Na przykład "Wesołych świąt". Ta komedia miała ogromne po­wodzenie w prasie i u publicz­ności w Londynie i Nowym Jor­ku. Opiera się na zabawnym po­myśle: trzy wieczory wigilijne spę­dzone razem przez trzy pary mał­żeńskie w trzech kolejnych latach w trzech kuchniach ich mieszkań. Dość zręcznie napisana, humor swój wywodzi z realiów obycza­jowych angielskiej średniej klasy, ociera się o tamtejsze nastroje kryzysowe. Naszej widowni trud­no jest znaleźć z tym bliższy kontakt. Jeszcze drugi akt jest najśmieszniejszy, bo działa tam raczej humor absurdalny. Wyo­braźmy sobie jednak, że z tym samym pomysłem i tą samą zręcznością polski autor napisałby komedię, wyzyskując realia na­szego życia. Zabawa z pewnością byłaby wyborna. W dodatku Teatr Dramatyczny zbyt serio potraktował rzekome elementy fi­lozoficzne tej sztuczki. Tyle, że przedstawienie dało szersze pole teatralne dla ujawnienia zdolnoś­ci młodego Marka Kondrata, któ­ry tymczasem robi już karierę w filmie, w "Zaklętych rewirach" Worcella-Majewskiego i w przy­gotowywanej "Smudze cienia" Conrada-Wajdy. "Wesołych świąt" ma pewne ambicje intelektualne, ale i farsy o niczym, całkowicie bezpreten­sjonalne inaczej działają w zależ­ności od miejsca i czasu. Humor się starzeje. Co bawiło naszych dziadków czy nawet ojców, prze­chodzi potem zwykle bez wraże­nia. Na przykład tzw. teatr bul­warowy. Niegdyś złota żyła hu­moru, sztuki korzystające z kilku ustalonych schematów, ale jak znakomicie napisane, z jaką umiejętnością rzemiosła, z jakim wyczuciem teatru i ról dla akto­rów. Boy z tych komedyjek wy­wodził w recenzjach całe eseje obyczajowe. Dziś to już czas przeszły czy nawet zaprzeszły. Ga­tunek ten, a raczej jego niedo­bitki, trwają jeszcze uporczywie w Paryżu. Ma tam swoją szcząt­kową publiczność. Nie zmieni to jednak jego jałowości, która szczególnie jaskrawo występuje na innym gruncie. Z tego gatun­ku możemy obecnie zobaczyć "Pepsie" w Teatrze Kwadrat, któ­ry specjalizuje się w lekkiej ko­medii. Autorka, pani Pierrette Bruno, jest aktorką, napisała sztu­kę, aby mieć w niej efektowną rolę dla siebie. Nie przypuszcza­ła, że ta rola w "Kwadracie" stanie się okazją do bardzo błyskotli­wego debiutu Gabrieli Kownac­kiej, która zachwyciła publicz­ność temperamentem scenicznym, wdziękiem i swobodą. Poza tym jednak "Pepsie", choć urodziła się dziesięć lat temu, wygląda jakby miała lat pięćdziesiąt. Ani lepsza, ani gorsza od innych współczesnych komedii bulwarowych, kontynuujących dzieło daw­nych mistrzów bez osiągania po­ziomu ich umiejętności. Dziś śmie­szy tylko z rzadka, nie spełnia więc podstawowego zadania ko­medii. Trudna sprawa z tą komedią. Może ktoś powie, że stawia się jej za duże wymagania. Czy nie wystarczy, żeby była tylko rozrywką? Wszystko w teatrze jest przede wszystkim rozryw­ką - obojętne, tragedia czy komedia. Przez śmiech czy wzruszenie widz z czegoś się wyzwala, coś przeżywa. Komedia może być nie przede wszyst­kim, ale wyłącznie rozrywką. Są ta­cy, którzy uważają, że taka rozrywka bezpretensjonalna teatrowi nie przy­stoi w obecnej jego sytuacji. Jeśli ko­media, to nie tylko śmieszna, ale też zjadliwa, problemowa, jeśli śmiech, to inteligentny. Teatr z racji swych treś­ci i zasięgu działania jest rozrywką dla węższych kręgów publiczności o pewnym przygotowaniu intelektual­nym. "Łatwy teatr" dla najszerszych mas niech przeskoczy do masowych środków przekazu, do telewizji. Sta­nowisko takie ma swoje racje warte rozważenia. Niemniej rzeczywistość Jest taka, że ogromna część publicz­ności szuka w teatrze lekkiej, beztro­skiej rozrywki i teatr musi odpowie­dzieć na to zapotrzebowanie. I to bez wstydu. Utarło się przekonanie (tak­że w krytyce), że farsa w teatrze to coś pośledniego, niegodnego jego wy­sokich zadań, w najlepszym razie zło konieczne dla podreperowania kasy. Tymczasem tak nie jest. To Brecht powiedział: "Teatr, w którym nie po­winno być śmiechu, jest teatrem, z którego powinniśmy się śmiać. Ludzie pozbawieni humoru są śmieszni". Dawno też zauważono, że zabawa, czysta, bezinteresowna zabawa jest jednym z podstawowych czynników rozwoju kultury. A więc także zaba­wa w teatrze. Ba, ale jaka? Czy za jej sprawą teatr rzeczywiście służy kulturze, czy też raczej jej szkodzi, psując smak i obniżając poziom gu­stów publiczności? Zależy to zarów­no od repertuaru jak i od wyko­nawstwa. I z jednym i z drugim nie jest u nas dobrze w tej dziedzinie. Pogardliwy czy w najlepszym razie lekceważący stosunek do komedii i farsy miał swo­je konsekwencje w praktyce. Nikt - czy prawie nikt - nie kwapił się do ich pisania, ostatni był chyba Zdzi­sław Skowroński, a i te rezultaty nie zachwycały. Bo to bardzo trudny, może najtrudniejszy gatunek teatral­ny. Komedia wymaga niesłychanej precyzji w konstrukcji, niemal mate­matycznego układu, ostrości obser­wacji, rzetelnej roboty bez braków, jasności pomysłu bez gubienia się we wzniosłym, ale nieporadnym mętniactwie. Przy niedostatku jednego z tych czynników cala budowla zaczyna się chwiać. Wobec braku nowych rodzi­mych pozycji, sięgamy do zagranicy. Tu też niewiele znajdujemy. Oczywi­ście, mówię tu o tzw. łatwym teatrze, dającym okazję do przyjemnego spę­dzenia wieczoru (to też dużo!), bez głębszych pretensji poznawczych, bez drapieżności satyrycznej, psycholo­gicznej czy politycznej. Bo z tych in­nych rodzajów komedii można by po­dać niejeden udany przykład. Powraca więc uporczywa myśl, czy w ogóle współczesna farsa w dawnym stylu jest możliwa, czy nie powstanie - a może już po­wstaje - w jej miejsce coś in­nego, coś, co bardziej odpowiada dzisiejszemu poczuciu humoru i dzisiejszym wartościom teatral­nym. Sprawa wykonawstwa! Nie ma­my aktorów (a także reżyserów) komediowych. A raczej mamy ich, ale bardzo niewielu. Na dobrą sprawę, aby wystawić odpowied­nio jakąś komedię, trzeba by było ściągnąć do jednego teatru po­szczególnych aktorów ze wszyst­kich scen warszawskich. Młode pokolenie aktorów nie umie grać komedii. Nikt ich tego nie nau­czył, bo komedię lekceważono także w szkołach teatralnych, a sami nie oglądali dobrych wzo­rów tego rodzaju na scenie. Mie­liśmy zaś pod tym względem świetne tradycje w teatrze, się­gające jeszcze ubiegłego wieku, a prosperujące także w okresie międzywojennym. Dzięki wielkim aktorom nieraz z błahych sztu­czek robiono kapitalne przed­stawienia. Dziś na odwrót, nawet z klasycznych, niezawodnych fars powstają nieraz spektakle-potworki, na których raczej płakać niż śmiać się chce. W tej pogar­dzanej i lekceważonej farsie ma­my też klasykę i do niej chętnie sięgamy, także z konieczności, bo nie ma współczesnych obiektów z tej dziedziny. Takim klasykiem francuskiego teatru jest na przy­kład farsopisarz Georges Feydeau. Znalazł się on w żelaznym repertuarze szacownej Komedii Francuskiej, ciągle gra się go nie tylko w jego ojczyźnie, ale i w innych krajach i nikt nie pod­daje w wątpliwość mistrzostwa konstrukcji i śmieszności tych fars, mimo używania ogranych chwytów, sytuacji, mimo pustej treści. Do klasycznych fars można za­liczyć popularne "Porwanie Sabinek" czy nawet osławioną, idio­tyczną "Ciotkę Karola". Tylko to wszystko musi być odpowiednio zagrane. W szybkim tempie, z błyskotliwym prowadzeniem dia­logu, bez grubego ośmieszania ale i bez psychologizowania, lek­ko i naturalnie, na serio ale z po­czuciem humoru. Są to umiejęt­ności trudne i - jak powiadam - w naszym młodym pokoleniu ak­torskim bardzo rzadko występu­ją. Bez nich farsy te na scenie wydają się beznadziejnym wy­głupem i śmiech, który budzą na widowni, nie jest najlepszego po­chodzenia. Oto "Zajmij się Ame­lią" Feydeau (tłumaczenie - Han­na Pieczarkowska) w Teatrze Rozmaitości w reżyserii Józefa Słotwińskiego. Aktorzy - z nie­licznymi wyjątkami - nie umieli sobie poradzić ze swoimi rolami, powstało widowisko dość żałos­ne. A daję słowo, że z farsy tej można zrobić przepyszną zabawę. Widziałem takie przedstawienie w Paryżu, utrzymane znakomicie w stylu epoki i puszczone w za­wrotnym ruchu absurdalnego me­chanizmu. Można było spaść z krzesła ze śmiechu. W naszej literaturze mamy też pewien - choć nie za wielki - zapas fars. Tuwim czerpał z niego w swych wybornych przeróbkach. Farsopisarzem jest Michał Bałuc­ki. Niegdyś jego komedie kłuły łagodną satyrą mieszczuchów kra­kowskich, dziś pozostała w nich - przynajmniej niektórych - dobra zabawa. Trzeba ją tylko wydobyć w teatrze. Mieliśmy po wojnie kilka takich udanych przypomnień Bałuckiego. "Gru­be ryby" w reżyserii Mariana Wyrzykowskiego w Teatrze Naro­dowym, tamże "Ciężkie czasy" w reżyserii Kazimierza Dejmka. Je­rzy Kreczmar odniósł duże suk­cesy "Domem otwartym" w Kra­kowie i Gdańsku. Teraz żoliborska "Komedia" wystawiła "Klub kawalerów" w reżyserii Ireny Górskiej. Przedstawienie pomyś­lane jako komedia muzyczna. Sam pomysł bardzo trafny. Musical oparty na dawnych utworach ma dziś ogromne powodzenie, można zanotować wiele wybitnych osiągnięć na świecie w tym ga­tunku. Być może nawet jest to obecnie najpopularniejsza forma teatru rozrywkowego. Tylko że "Komedia" znowu okazała bez­radność aktorstwa, nie przystoso­wanego ani do operetki, ani do j musicalu, ani do Bałuckiego, z którego zresztą pozostało tu tyl­ko naiwne libretto.

Kiedyś Beaumarchais głosił ha­sło: "Śmiejmy się, bo kto wie czy świat potrwa dwa tygodnie". Dziś możemy powiedzieć: "Śmiejmy się, bo zapewne świat potrwa dłużej niż dwa tygodnie". Dlatego trzeba nam życzyć wesołych nie tylko świąt, ale i dni powszednich w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji