Artykuły

Marek Fiedor: Robię teatr niekoniunkturalny

- "Współczesny" znaczy i znaczyć będzie "współcześnie napisany". Nie chcę sięgać do klasyki, by w ekwilibrystycznej pozie naginać ją do narracji o naszych czasach - z Markiem Fiedorem, dyrektorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego, rozmawia Dorota Oczak-Stach w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Dorota Oczak-Stach: Zadomowił się pan już we Wrocławiu?

Marek Fiedor: Niezależnie od tego, jak długo będę pracować w Teatrze Współczesnym, zdecydowałem się zamieszkać tu na stałe, więcej się nie przenosić. To dla mnie istotne, bo całe moje życie przypomina cygański tabor. Kilkanaście lat mieszkałem w Krakowie, potem kilka w Poznaniu i Warszawie, przez długie okresy przemieszkiwałem w Opolu, Toruniu i Łodzi. Wiem, jak się żyje i pracuje w tych miastach. I nie mam wątpliwości - Wrocław jest najciekawszym miastem do życia.

Dlaczego?

- Jest zarazem swojski i europejski, ma wielkomiejski rozmach i jednocześnie jakąś swobodę, luz, bezpretensjonalność. Wiele się tu dzieje, zwłaszcza w sferze kultury. Czasem trudno mi zrozumieć niechęć części wrocławian do Wrocławia.

To znaczy?

- Mam wrażenie, że jest tu spora liczba osób (przynajmniej w lokalnych mediach), których jedyną racją bytu jest udowodnienie sobie i innym, że żyją w najgorszym mieście na świecie.

Może chodzi o krytykę, która ma na celu pobudzenie zmian na lepsze?

- Zawsze może być lepiej i na pewno Wrocław boryka się z poważnymi problemami, nie idealizuję tego miasta. Ale jest taki moment, kiedy krytyka staje się obsesją. Albo strategią.

Planuje pan remont teatru.

- Kilkanaście lat temu budynek przy Rzeźniczej przeszedł remont, przebudowane zostały sale i wnętrza, natomiast cała infrastruktura - dźwięk, światło, klimatyzacja, urządzenia sceny czy system ochrony - są w bardzo złym stanie. Pracujemy w trudnych warunkach, narażeni na częste awarie sprzętu. Ten remont to paląca potrzeba. Chcemy go przeprowadzić przy wsparciu z funduszy unijnych - chodzi o kwoty rzędu kilkunastu milionów złotych. Obecnie finalizujemy działania związane ze składaniem wniosku. Oczywiście w przypadku otrzymania środków modernizację scen będziemy starali się przeprowadzić tak, by w jak najmniejszym stopniu zakłócała bieżącą działalność teatru.

Do tego czasu czeka nas finał "Stref kontaktu 2016". Co pan przygotował?

- Projekt poświęcony jest współczesnej polskiej dramaturgii oraz trzem dramatopisarzom: Tymoteuszowi Karpowiczowi, Helmutowi Kajzarowi i Tadeuszowi Różewiczowi. Twórczość każdego z nich była określana mianem: eksperymentalnej, awangardowej, poszukującej Dlatego uczyniliśmy ich patronami całego projektu, a mottem konkursu dramaturgicznego słowa Różewicza: "Twórca zaangażowany to twórca zaangażowany w walkę o nową formę". Projekt "Strefy kontaktu 2016" składa się z trzech etapów. W pierwszym, w najbliższy weekend 4 i 5 czerwca, odbędą się performatywne czytania sztuk napisanych na konkurs dramaturgiczny. Na początku października, w czasie "Dni Patronów", pokażemy dwie nowe premiery. Paweł Miśkiewicz zrealizuje swój własny scenariusz według Różewicza, pod roboczym tytułem "Próba rekonstrukcji". Pokażemy też "Gwiazdę" Kajzara w reżyserii Krzysztofa Czeczota, aktora i reżysera radiowego. Wykorzysta on oryginalną ścieżkę dźwiękową ze słuchowiska radiowego Zdzisława Wardejna z 1977 r. z udziałem Tadeusza Łomnickiego. Skonfrontuje się z nim główny bohater, grany przez Macieja Tomaszewskiego. Czeczot w swoich słuchowiskach radiowych eksperymentuje z dźwiękiem - niewykluczone, że i u nas widzowie będą oglądać spektakl ze słuchawkami na uszach. Ja przygotuję czytanie jednego z dramatów Karpowicza. Pokażemy też "Kartotekę" Teatru Ludowego z Nowej Huty w reżyserii Marcina Kalisza. Trzeci etap projektu "Strefy kontaktu 2016" odbędzie się w grudniu i będzie to festiwal polskiej dramaturgii współczesnej. Pokażemy wrocławskiej publiczności, myślę, że najciekawsze realizacje sceniczne nowych polskich dramatów z ostatniego roku. Atrakcją będzie na pewno spektakl z Teatru Narodowego z Bukaresztu "Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej. Festiwal będzie zwieńczeniem całego projektu i jego chyba najważniejszym elementem, choć gdy zaczynaliśmy realizować "Strefy kontaktu 2016", akcenty były rozłożone trochę inaczej - więcej uwagi poświęcaliśmy naszym Patronom niż nowej dramaturgii.

Dlaczego?

- Na początku ważne było dla mnie, by budować programową tożsamość WTW przez odwołanie się do jego tradycji, przez wskazanie na artystyczną, ideową ciągłość tego miejsca. Pewnie to jakoś przeniknęło do projektu w pierwszej fazie jego realizacji. Ale dynamika każdego otwartego projektu jest taka, że coś może pchnąć go w różne strony. I tak się stało. Konkurs dramaturgiczny przyniósł większe efekty niż konkurs na koprodukcje realizacji utworów naszych Patronów. Nie spodziewaliśmy się aż tylu interesujących tekstów. Okazało się, że strategia twórcza zawarta w tekstach naszych Patronów ma w sobie ciągle moc inspiracji. Polega ona na niezamykaniu się na otaczającą rzeczywistość, ale zarazem na próbie uchwycenia jej kształtu i sensu w indywidualnym, niepowtarzalnym języku, w nowej formie. Strategia ryzyka - nawet za cenę odrzucenia. Nie bez znaczenia jest też fakt, że konkurs dramaturgiczny stał się stałą imprezą miasta organizowaną co dwa lata. Rozesłaliśmy właśnie zaproszenia do około 40 autorów do kolejnej edycji.

Czym ten konkurs różni się od innych?

- Zazwyczaj po przyznaniu nagród następuje cisza. Teksty wpadają w niebyt albo długo czekają na realizację. My organizujemy konkurs, by z jego efektów korzystać. By te teksty wystawiać, by stały się "paliwem" dla naszego teatru. Również po to, by do teatru przyciągać nowych autorów. Nasz konkurs jest zamknięty. Do udziału zapraszamy konkretne osoby - w dużej mierze są to pisarze, którzy wcześniej dla teatru nie pisali: prozaicy, poeci, reporterzy, reżyserzy, scenarzyści filmowi, performerzy, aktorzy Zapraszamy ich, by wnosili do dramatu inne spojrzenie, wyobraźnię, wrażliwość, inny język.

Ta "dynamika projektu", o której wspomniałem, wpłynęła też na programowe oblicze WTW. W jakiś naturalny sposób ukierunkowała główny nurt repertuarowy teatru. "Współczesny" znaczy i znaczyć będzie "współcześnie napisany". Cztery lata temu myślałem również o utworach klasycznych, którymi możemy opisać otaczający nas świat. Teraz nie chcę już do tego wracać. Nie chcę sięgać do klasyki, by w ekwilibrystycznej pozie naginać ją do narracji o naszych czasach. Niech o współczesności mówią współczesne teksty.

A co z adaptacjami prozy i reportażu? Czy będzie więcej Tokarczuk, Krajewskiego, Aleksijewicz i innych autorów?

- Adaptacja reportażu Aleksijewicz powstała w ramach cyklu "Prosta historia", który jest i będzie nadal realizowany. Jesienią rozpoczną się próby do tekstu Szymona Bogacza o wrocławskim (i nie tylko) Szaberplacu, w reżyserii Tanji Miletić. Pojawienie się w repertuarze WTW nowych dramatów nie oznacza rezygnacji z adaptowania polskiej prozy, po prostu te dwa rodzaje będą się nawzajem uzupełniać.

Wystawianie nowych tekstów wiąże się też z ryzykiem, że widz odejdzie - wybierze kolejną adaptację Szekspira zamiast nieznanego tekstu mało popularnego autora.

Oczywiście jestem świadomy tego ryzyka. Ale nigdy nie deklarowałem, że będę realizował programowo model jakiejś równowagi w repertuarze w myśl zasady "dla każdego coś miłego". Pewna "niekoniunkturalność" była i jest wpisana w moje myślenie o teatrze. Konieczność ryzyka i programowej konsekwencji także. I jeżeli nawet był czas, że mieliśmy w teatrze trochę mniej widzów, to raporty z ostatnich miesięcy wskazują 98-procentową frekwencję. Myślę, że WTW ma swój wizerunek rozpoznawany przez coraz większą liczbę widzów, którzy chcą do nas przychodzić i uczestniczyć w spektaklach niekoniecznie "łatwych".

Jaki to wizerunek?

- O wielu jego aspektach już mówiliśmy. Myślę, że częścią tego wizerunku jest także rodzaj repertuaru. Prezentujemy teksty, których autorzy nie są grywani zbyt często albo wcale. Oprócz wspomnianych już Karpowicza i Kajzara to Baczak, Żulczyk czy Krajewski. Odmienność wizerunku może też tworzyć tematyka naszych spektakli, np. "Kotlina" według Olgi Tokarczuk czy "Nie trzeba" Asji Wołoszyny - pierwszy o relacji ludzi i zwierząt, drugi o Grigoriju Perelmanie. Jeden i drugi aspekt wizerunku nazwałbym programową "nieoczywistością" teatru. Może warto byłoby do tego dodać jego "wrocławskość". A jest to Teatr Wrocławski nie tylko z racji miejsca, w którym się znajduje, ale przede wszystkim za sprawą autorów. Na deskach naszego teatru pojawiły się utwory aż czterech pisarzy wrocławskich, a piąty pojawi się jesienią. Do tego trzeba by dodać realizacje wrocławskich autorów nieżyjących - naszych Patronów. Drugi aspekt "wrocławskości" to fenomen Wrocławia jako temat prezentowanych sztuk. I nie chodzi w tych spektaklach o narracje prezentujące lokalną specyfikę, ale o ukazywanie historii i współczesności wyjątkowego miasta, w którym jak w soczewce skupiają się wielkie problemy epoki, dylematy i sprzeczności świata.

Tak pan widzi Wrocław?

- Na ile to jest mit, a na ile rzeczywistość, to jest sprawa otwarta. I właśnie materiał dla teatru. Ale sprzeczność tego miasta, zwłaszcza w ostatnim czasie, jest wyraźnie dostrzegalna. Zagnieździł się tu już nawet nie nacjonalizm, ale po prostu faszyzm. Jednocześnie funkcjonuje silne środowisko ludzi o poglądach liberalnych, proeuropejskich. Wracając jeszcze do sprawy wizerunku WTW, chciałbym podkreślić, że bardzo ważne dla mnie jest, by teatr realizował swój program nie od święta, ale na co dzień. Irytuje mnie tworzenie spektakli - użyjmy tego skrótu myślowego - ambitnych na pokaz i jednocześnie granie przez trzy czwarte miesiąca przedstawień, powiedzmy, komercyjnych. Istotne jest, z czym wychodzimy do widza każdego wieczoru, a nie tylko w dniu premiery. W tej kwestii czuję się trochę jak pozytywista, przekonany o potrzebie codziennej pracy u podstaw. Misja teatru spełnia się dopiero wtedy, gdy nasze aspiracje są codziennością, gdy zaszczepiamy je wszystkim widzom, gdy w ten sposób chcemy budować i poszerzać krąg odbiorców.

W ten sposób chce pan rywalizować o widza z Teatrem Polskim?

- Nie rywalizuję z nikim. Zresztą mówienie o rywalizacji nie ma tu wielkiego sensu. Widz, który złapie bakcyla w jednym teatrze, pójdzie i do innego. Taki "zdeklarowany elektorat" danego teatru to raczej niewielki procent ogólnej liczby widzów. Problemem jest raczej ciągle bardzo niewielki udział ludzi w wydarzeniach kulturalnych, poniżej 10 proc.

To jak chce pan przyciągać widzów, zwłaszcza tych, którzy w teatrze jeszcze nie byli lub bywają rzadko?

- Rozwijamy i wprowadzamy nowe formy promocji i reklamy, prowadzimy warsztaty i organizujemy imprezy towarzyszące, ale ciągle mamy poczucie, że to za mało. Ciągle staje przed nami pytanie: co zrobić, by dla większej liczby mieszkańców miasta stało się oczywiste, że wyjście do teatru, filharmonii czy muzeum też jest dla nich. Mam nadzieję, że wydarzenia ESK 2016 i liczny w nich udział widzów zaowocują w przyszłości.

***

Marek Fiedor - reżyser teatralny; absolwent Wydziału Teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Wydziału Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Debiutował w 1990 r. reżyserią "Apokryfu wigilijnego" według własnego scenariusza w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Otrzymał Nagrodę im. Konrada Swinarskiego za reżyserię spektaklu "Matka Joanna od Aniołów" w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Od 2012 r. dyrektor Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji