Metro w budowie
Przepis na udany musical wydaje się prosty. Wystarczy wziąć parę miłych piosenek, w tym co najmniej jedną, która nadaje się do nucenia - na przebój. Doprawić prostą acz wzruszającą historyjką oraz kilkoma efektownymi scenami z udziałem całego zespołu (śpiew, taniec, stepowanie, bratanie się). Całość pitrasić w sosie z młodości, zapału, ruchu, ruchu, świateł. Do smaku doprawić ewentualnie kilkoma gagami. A później spokojne czekać na sukces.
CZY SUKCESEM stanie się takze "Metro"? O przygotowaniach w warszawskim Teatrze Dramatycznym tego musicalu już od paru miesięcy krążą legendy. O morderczej pracy całego zespołu. O amerykańskich metodach przygotowań. O rozmachu reżyserskim. O szokujących efektach specjalnych. O cudownych efektach. Emocje zaś wzniecały wieści o kłodach, jakie reżyserowi, producentowi i całemu zespołowi rzucali pod nogi przeróżni zawistni. No i mieliśmy wreszcie okazję skonfrontowania opowieści z rzeczywistością.
"Metro", to nieskomplikowana historyjka o grupie młodych ludzi, marzących o scenicznej karierze. Spotykają się na przesłuchaniach w jednym ze stołecznych teatrów. Odrzuceni przez zblazowanego, zakompleksionego i zrutynizowanego reżysera (Bogusław Linda), ze wspólnoty porażki tworzą na stacji metra własny zespół. Przewodzi im niejaki Jan - peronowy bard, pokoleniowy potomek hippisów. I oto stają się znani, pisze o nich prasa. Odnoszą sukces. Dodatkowo Jan ma się ku Ance, a ona ku niemu. I wówczas do akcji ponownie wkracza zimny drań - reżyser. Skruszeni atrakcyjną ofertą, młodzi, marzący o karierze, odchodzą od prawdziwego teatru. W podziemiach pozostaje samotny Jan. Odchodzi nawet Anka, by z czasem zrobić wielką karierę i w snach z tkliwością wspominać wielkiego mistrza życia, którego poznała na peronie. Słowem stary, sprawdzony już nie raz pomysł, oparty na słynnym frommowskim dylemacie "mieć" czy "byś". Tu "mieć" wygrywa, ale "być" triumfuje.
Twórcy "Metra" zdawali się ściśle trzymać przepisu na musicalowy sukces. W ofiarowanym nam scenicznym daniu nie zabrakło żadnego ze składników. A jednak nie mogę napisać, że po "Hair", "Cats" czy "Skrzypku na dachu" byliśmy świadkami narodzin kolejnego arcydzieła. Nie chciałbym wikłać się w porównania, ale wydaje mi się, że nawet "Zła zachowanie" - rodzima niespodzianka sprzed lat - świetnie wytrzymałoby tę konkurencję. Być może "Metro" przez długie miesiące przyciągać będzie tłumy (jeśli nie odstraszy cena biletu, ustalona podobno na 120 tys. zł), ale - umówmy się - w rodzimej konkurencji to jeszcze o niczym nie świadczy.
Podstawowy zarzut, jaki mam wobec tego musicalu, to fakt, że ani nie zachwyca, ani nie wzrusza. Dlaczego? Reżyser Janusz Józefowicz do końca chyba nie mógł zdecydować się, czy ma to być chwytająca za serce historia przyjaźni Jana i Anki z zespołem w tle, czy raczej efektowna scenicznie opowieść z tzw. bohaterem zbiorowym - trupą młodych artystów. Konsekwentnie poprowadzony romans dwudziestolatków pozwoliłby nam się wzruszyć, zaś permanentny zbiorowy popis całego zespołu - zachwycić.
W ogóle wydaje się, że zadanie nieco przerosło reżysera. Rażą dłużyzny. Z blisko 3,5-godzinnego spektaklu, bez większej filozofii i żadnej straty dla przebiegu akcji i artystycznych walorów, udałoby się wyciąć dobre 40 minut. A równocześnie wiele scen-samograjów (np. scena przesłuchań w teatrze) zostało z widowiskowego punktu widzenia całkowicie niewykorzystanych.
Największym atutem "Metra" mieli być artyści. Jak podano w drukowanym programie, Józefowicz dobierał ich starannie w trakcie licznych przesłuchać w kraju i za granicą. Cóż, gdyby nazywał się Bob Fosse i mógł przemierzyć Stany Zjednoczone, wybierając czterdziestu pośród czterystu tysięcy, to końcowy efekt byłby zapewne lepszy. W tym wypadku każdy z wykonawców jest w czymś dobry, ale to nie wystarcza. Reżyser dobierał bowiem z tzw. klucza: doskonały basista, bardzo uzdolnione baletnice, mistrzowie break-dance, boogie, zdolni piosenkarze itd. Niestety, mimo katorżniczych prób w aktorów nie udało się ich przerobić. Stąd te części musicalu, które wymagają zdolności aktorskich (głównie dialogi) przypominają amatorski teatrzyk szkolny, a wyznania wiary, radości, trwogi czy smutku rażą tanim sentymentalizmem.
Czyż nie jest dziwnym paradoksem, że najlepszym i najcieplej odbieranym aktorem w tym polskim musicalu jest Marc Thomas... amerykański Murzyn i z zawodu menager.
Zastrzeżenia można by mnożyć. Nawet specjalne efekty laserowe fundowane przez "największą w świecie firmę", z której "usług korzystają światowej sławy artyści i zespoły" - poza dwoma scenami - rozczarowują.
Zapytać można, po co zatem strzępię pióro na omawianie spektaklu, któremu do arcydzieła wiele brakuje. Otóż z paru powodów premiera "Metra" jest niewątpliwie wydarzeniem nietuzinkowym i godnym uwagi. Przede wszystkim jako rzadki na naszych scenach wyraz triumfu młodości. Życie artystyczne w kraju przyzwyczaiło nas do rutyny, beznamiętnego profesjonalizmu i oglądania zastępów zniechęconych wszystkim "gwiazd". Stąd takim odkryciem dla publiczności okazało się niegdyś "Złe zachowanie". Ten musical, to także jedna wielka erupcja żywiołowości, spontaniczności, zaangażowania, ambicji. To, że aktorom bardzo chce się grać, że mocno przeżywają swoje role, że ćwiczyli je przez parę miesięcy, codziennie do siódmych potów - co na świecie często spotykane - u nas czaruje odbiorców jak nowy egzotyczny kwiat. Za mało to, rzecz jasna, by podbić Europę, ale wystarczająco dużo, by zaintrygować i ucieszyć rodzimego widza.
Mimo wszelkich zastrzeżeń, które poczyniłem, muszę przyznać, że udało się Józefowiczowi z gromadki przypadkowych pół-, ćwierć, i pełnych amatorów stworzyć zgrany i dobrze rozumiejący się zespół. Nie działa on jeszcze jak szwajcarski zegarek, ale perspektywy są bardzo optymistyczne. Efekty tej wspólnej pracy chyba najlepiej widać w brawurowo wykonanej i z choreograficznego punktu widzenia najciekawszej scenie "Metra" zatytułowanej "Pieniądze". Niewątpliwym odkryciem wokalnym wydają się także główni bohaterowie "Metra" - Katarzyna Groniec (18 lat!) i Robert Janowski. Na miejscu dyrektora artystycznego "Polskich Nagrań" przyjrzałbym się im uważnie.
Jednak tym, co przeniesie "Metro" - niezależnie od jego dalszych artystycznych losów - do historii polskiego teatru jest to, w jaki sposób powstało. Mamy bowiem do czynienia z produkcją całkowicie prywatną. Realizację musicalu w całości - od początku do końca - finansował bowiem jeden człowiek: Wiktor Kubiak, szaf przedsiębiorstwa zagranicznego "Batax". A koszty były ogromne: wynajęcie teatru, scenografia, najlepszy sprzęt akustyczny i oświetleniowy, doskonali fachowcy. A przede wszystkim utrzymanie przez wiele miesięcy 48-osobowego zespołu aktorskiego - jak zapewniają w programie - w warunkach, dzięki którym "mogli skupić się wyłącznie na jednym - na pracy". Można tylko westchnąć: ech, żeby tak każdy teatr, filharmonia i muzeum w Polsce doczekały się swego Kubiaka.
Wychodząc z "Metra" zastanawiałem się, do jakiej publiczności jest adresowane, Józefowicz przyznaje, że miał to być musical "o tematyce dotyczącej łudzi jego pokolenia", czyli zapewne około trzydziestki. Jeśli chodzi o przesłanie, wszystko się zgadza. Dylematy typu "kariera - przyjaciele", "autonomia - zaprzedanie się", "wolność_ - pieniądze" najczęściej dopadają inteligentów z paroletnim stażem pracy. Gdyby jednak sądzić po ogólnym "image" artystów, to jest to raczej opowieść o i dla dwudziestolatków. Kostium - tzw. luźny, choreografia - swobodny "zwisowy" krok, opowieści o "gigancie" itp. Z kolei popisy w stylu Julinek i dyskotekowe światła z pewnością najbardziej ucieszyłyby mego 5-letniego syna. Tymczasem muzyka Janusza Stokłosy (trzeba przyznać bardzo dobra i niezwykle starannie zaaranżowana, choć chyba bez wielkiego przeboju) najbardziej musi przypaść do gustu czterdziestolatkom. Przy większości piosenek skojarzenie było jedno: Krystyna Prońko. I tylko finałowy "Sen" (to było pełne zaskoczenie: jednoosobowy finał w musicalu!) przywodził raczej na myśl Irenę Santor. Słowem, dla każdego coś miłego - od nastolatka do dziadka. Może to słabość spektaklu, a może i jego siła.
W Warszawie budują metro. Przypuszczam, że kiedy dotrze wreszcie w okolice Teatru Dramatycznego "Metro" spowszednieje, młodzi aktorzy wytracą zapał, a sława zblazuje ich jak reżysera ze sztuki. Staną się Aktorami. I tak sobie myślę, że może kolejne pokolenie, pod bokiem, na nowiutkiej stacji podziemnej kolejki wystawi nowe, własne, młodzieńcze przedstawienie. To by dopiero była pointa.