Warszawskie metro
Dla obserwatora z zagranicy sensacja, jaka towarzyszy premierze musicalu "Metro", może wydawać się zupełnie niezrozumiała. Wystawiono po prostu musical, a wokół trzęsienie ziemi jakby zadrżały posady i zasady naszej kultury narodowej.
Rzecz stała się na scenie Teatru Dramatycznego w warszawskim Pałacu Kultury. Agata i Maryna Miklaszewskie napisały scenariusz i piosenki do widowiska opartego na schemacie znanym ze słynnego amerykańskiego musicalu "A Chorus Line". Czyli historię grupy młodych artystów-debiutantów, którzy zostają zaangażowani do występów w teatrze muzycznym. Akcja dzieje się w paryskim metrze, gdzie, jak wiadomo, produkują się, zbierając datki do kapelusza, dziesiątki młodych talentów. Akcja zresztą jest trudna do uchwycenia, bo dramaturgia scenariusza zupełnie się rozłazi w opowieściach i wyznaniach młodych artystów, które w broadwayowskim pierwowzorze były fascynujące, a tu są nijakie. Sprowadzają się do marzeń o karierze i pieniądzach. Pozostają piosenki. I tańce. Właśnie. Janusz Józefowicz zrobił z tego materiału przede wszystkim znakomity chwilami - spektakl baletowy, oparty na muzyce Janusza Stokłosy, który prowadzi orkiestrę i nawet sam, z akordeonem, pojawia się na scenie. Józefowicz dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że prawdziwej tradycji musicalowej w ogóle u nas nie ma, że nie ma wykonawców ani środków technicznych, głównie aparatury oświetleniowej, koniecznej do tego typu widowisk. Wiedział też, że do wystawienia porządnego musicalu potrzebne są duże pieniądze. Sponsora znalazł w osobie biznesmena, Wiktora Kubiaka. Scenariusz wziął słaby, ale słusznie, że polski, i zaczął szukać, a potem szkolić wykonawców. Są to w dziewięćdziesięciu procentach zupełni amatorzy o przeciętnej wieku 22 lata. Mają za to znakomite przygotowanie ruchowe (AWF, akrobatyka). Prowadzeni przez Józefowicza, czasami tańczą jak w dyskotece, ale szczególnie w drugiej części "Metra" pokazują się jako nowoczesny zespół baletowy. Najgorzej oczywiście z aktorstwem. W rozgadanej pierwszej połowie widowiska słabo radzą sobie z najprostszymi dialogami. Tu zresztą najmniej widać jakąkolwiek reżyserię. Są też zabawne potknięcia. Kiedy na scenie stoi ławka z namazanym napisem: "Fuck off!", to nie należy śpiewać przy niej piosenki z powtarzającym się słowem "fart", bo znaczy ono po angielsku coś zupełnie innego niż po polsku. Za to Józefowicz umiał nareszcie z rozmachem wykorzystać światło. W tym wypadku - laser, który tworzy trójwymiarową, obejmującą całą widownię kompozycję i staje się jednym z najefektowniejszych składników spektaklu. Ale i normalne oświetlenie wielu scen było bardzo dobre, a metalowa konstrukcja stacji metra (Janusza Sosnowskiego) jest funkcjonalna i pozbawiona pretensjonalności, typowej dla wielu renomowanych amerykańskich czy angielskich musicali.
Roztańczona gromada naprawdę sprawnych i spontanicznych wykonawców, kolorowe linie, strumienie, tunele i słupy laserowych promieni wypełniające teatr, muzyka, czasem niezła sentymentalna piosenka, słowem - nareszcie prawdziwe muzyczno-baletowe widowisko. Skąd cały otaczający je hałas? I spór o kulturę narodową? Chodzi oczywiście o pieniądze, które stanowią refren jednej z piosenek śpiewanych w "Metrze". Czy po to, żeby wystawiać musicale, należy zlikwidować Teatr Dramatyczny? Kubiakowi i Józefowiczowi potrzebny jest po prostu teatr. Ale wszystkie, dotowane przez Ministerstwo Kultury, teatry warszawskie funkcjonują i rzeczywiście trzeba by jeden z nich zamknąć, a salę z zapleczem oddać firmie wystawiającej musicale, których domaga się rozentuzjazmowana publiczność. Ofiarą padł (na razie) Teatr Dramatyczny, który z własnej woli zaczął wynajmować swoje pomieszczam. Może znaleźć inny? Sprawa nie jest prosta. Ale teatrów w Warszawie mamy sporo i nie wszystkie, powiedzmy to otwarcie, zasługują na miano bastionów kultury narodowej. Jest jednak i druga strona medalu. Bilety na "Metro" są relatywnie bardzo drogie - 120 i 90 tysięcy złotych. Ale bilet na musical kosztuje na Broadwayu od 50 do 100 dolarów. U nas, uwzględniając wciąż dziwaczny kurs dolara, powinien kosztować około 500 tysięcy złotych. Bo przy obecnej cenie biletów "Metro" nie może przynosić dochodu. Co dalej? Musicale muszą być kosztowne, ale wszędzie na świecie wystawia się je po to właśnie, żeby przynosiły (i to duży) dochód. Na subwencję nie ma co liczyć. Musicale nigdzie nie są dotowane i nigdzie nie są traktowane jako godny tego gatunek sztuki. Jeżeli ktoś inwestuje w musical, to jego sprawa i jego ryzyko. Ryzyko bardzo duże. Ilu warszawiaków będzie mogło tyle płacić za rozrywkę? Na razie stolicy nie stać na żadne metro.