Artykuły

Krytyk z lustrem. GOMBROWICZ

Nic, nic i nic.

Więc może jednak coś, cokolwiek?

W pierwszych dniach października zadzwonił do mnie Jerzy Timoszewicz i powiada: jest dwudziesta rocznica śmierci Jerzego Stempowskiego, chcemy się spotkać w kameralnym gronie przy symbolicznym grobie na starych Powązkach, może by pan też przyszedł?

Poszliśmy z moim przyjacielem, Markiem Z., wielkim miłośni­kiem Stempowskiego. Spóźniliśmy się parę minut. Kiedyśmy od­naleźli właściwą alejkę, zobaczyliśmy daleko w perspektywie parę osób otaczających wianuszkiem osobę doktora Timoszewicza, który najwyraźniej przemawiał. Ale nie, zbliżywszy się, mogliśmy stwier­dzić, że to nie było przemówienie - raczej gawęda przechodząca w perorę. Temat pasjonujący, bo dotyczył nieślubnych dzieci Stem­powskiego.

Postaliśmy przy grobie z piętnaście minut, Erwin Axer opowie­dział jeszcze parę anegdot, zaczął siąpić deszcz. Rozeszliśmy się.

Marek, jak to on - pod wrażeniem, zapytał mnie, gdyśmy już opuścili mury cmentarza: a ty pamiętałeś o rocznicy śmierci Gom­browicza?

Nie pamiętałem. Ale Gombrowicz jest wiecznie żywy. W liście do Anieli Ciemnej, słynnej służącej w domu Gombrowi­czów, tej, która wymyśliła zakończenie Ferdydurke ("koniec i bomba, a kto czytał ten trąba"), Gombro pisał: "Teraz bardzo sławny jestem i z każdym rokiem coraz sławniejszy, bo moje książki we Francji, Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych, Włoszech i w innych krajach wydają, artykuły o mnie w największych gazetach świata się ukazują jako o największym polskim pisarzu i jednym z największych na świecie. Tylko w Polsce o mnie gazety bardzo mało piszą - łatwo zgadnąć, dlaczego - i właśnie we własnym kraju najmniej jestem znany. Ale jak skonam, pewnie mnie w końcu na Wawelu pochowają, jak Słowackiego". Tak pisał w roku 1961. Umarł w nocy z 24 na 25 lipca 1969 roku i został pochowany w Vence pod Niceą. Przez ostatnie dwadzieścia lat polska krytyka, nauka, filologia i iblologia przenicowały Gombrowicza na wszystkie strony i w koń­cu stanęło na tym, co sam Gombrowicz przewidział w Dzienniku: im mądrzej, tym głupiej. Prawdę mówiąc, kolejne próby udowod­nienia, że był największy, stają się nudne, bo powtarzają ciągle te same oczywistości i w gruncie rzeczy wszyscy gombrowiczolodzy zamieniają się z wolna w jednego wielkiego zbiorowego profesora Pimkę, który stoi na straży świętości. Oczywiście, prawem dialekty-ki (gombrowiczowskiej, ma się rozumieć) znalazł się ostatnio Gałkiewicz, który w grubej, mętnej i kabotyńskiej książce usiłuje zdeza­wuować Gombrowicza tłumacząc z powołaniem się na licznych fi­lozofów, że "wielki pisarz" wcale nie był wielki, że uprawiał bła­zenadę, na którą nabrały się najpoważniejsze autorytety z Miło­szem, Jeleńskim i Błońskim na czele i że nadto postępował w spo­sób nie licujący z postawą prawdziwego Polaka i wobec tego za­sługuje na wieczne narodowe potępienie. Słowem, Ferdydurke do kwadratu. Co z tym wszystkim robić, nie wiem. Dawno temu wdałem się w Gombrowicza i bez wątpienia do dziś został dla mnie najbardziej osobistym autorem. Ale zarazem od paru lat potężnie mnie nudzi. Ściślej biorąc, nudzi mnie publiczne zajmowanie stanowiska w spra­wie Gombrowicza. Zrobiłem to kilkadziesiąt razy i dosyć, nie chce mi się, nie mam nic nowego do powiedzenia, a starych banałów nie warto powtarzać. Kiedyś jeszcze liczyłem, że coś ciekawego się wydarzy na styku Gombrowicz - teatr. Też nie. Było parę sezonów, kiedy Gombrowicza grali w każdej psiej budzie podającej się za teatr, ale zupełnie nic z tego nie wynikało, choć mogło było się wydawać, że w dramaturgii Gombrowicza zawarta jest propozycja nowego teatru. Gdyby to inaczej grać, gdyby znaleźć inny klucz aktorski - może. Sprawa jest pewnie ciągle otwarta, niemniej - dowodów nie widać. Zielony las teatru, który - jak marzył dwa­dzieścia lat temu Konstanty Puzyna - miał wyrosnąć z gombrowiczowskiej pestki, nie przybrał nawet kształtu szkółki leśnej. Czy w Polsce w ogóle powstało kiedykolwiek dobre przedstawie­nie Gombrowiczowskie? Nie. Było kilka przedstawień ciekawych, na swój sposób wybitnych, jak Śluby Jarockiego, Grzegorzewskiego, Zaleskiego czy Operetka Dejmka albo - jeśli brać pod uwagę także adaptację - Pornografia Pawłowskiego, Ferdydurke Wojtyszki i Kosmos Korina. Ale nikomu nie udało się jeszcze stworzyć formy teatralnej dla Gombrowicza, formy, której trzeba pewnie szukać w aktorach. I wyobrażam sobie, że w kraju innym niż Polska dzia­łałyby warsztaty lub nawet szkoły teatralne specjalizujące się wy­łącznie w budowaniu takiej formy. W naszych warunkach, gdy szkol­nictwo teatralne pozostaje w rękach ultrakonserwatystów, jest to nie do pomyślenia. Z drugiej jednak strony myślę sobie, co miałoby być podstawą takich studiów. Iwona...? Nie. To dziś zabawna komedyjka, kom­pletnie anachroniczna i pozbawiona wszelkiej tajemnicy. Operetka? Cudowny pastisz, niezapomniany I akt w realizacji Dejmka, ale da­lej to sklejona porcelana. Wygląda efektownie, lecz strach wziąć do ręki, bo się rozpadnie na kawałki. Casus: Bradecki, któremu się nie udało, ale tyle przynajmniej zyskał, iż dobrze rozumie, że mu się nie udało i dlaczego mu się nie udało. Zostaje Ślub. Tu nie mam wątpliwości - to arcydzieło. Trzeba by je traktować tak jak Dziady, to znaczy uczynić ze Ślubu funda­ment teatru. Kto się na to odważy? Zwłaszcza że nawet tacy mis­trzowie jak Jarocki wyłożyli się na Ślubie. Perspektyw zatem nie widać i z Gombrowiczem jest trochę tak jak z Polską w ujęciu Rousseau: połknęliśmy Gombrowicza, ale nie możemy strawić i gniecie nas, i męczy, i nudzi, i nic, nic. To syn­drom nie tylko polski. Oglądałem fantastyczny film argentyński pod tytułem Uwiedzenie. Czterech argentyńskich przyjaciół Gombrowi­cza siedziało przy stoliku w kawiarni i opowiadało o Gombrowiczu, naśladując go, parodiując, wyśmiewając, wielbiąc i kochając. Mia­ło to walor czegoś w rodzaju psychodramy i graniczyło z ekshi­bicjonizmem. Ale wynikło z tego właściwie tyle: zostali przez mis­trza u wiedzeni i porzuceni i do dziś nie mogą się z własną fascy­nacją uporać. Nie rozumieją do końca ani Gombrowicza w sobie, ani siebie w Gombrowiczu. I wszyscy jesteśmy w tej sytuacji: kot goni psa, pies kota, a dookoła martwota. A co do pogrzebu na Wawelu, to kto wie. Ja to widzę: salut armatni na rozkaz prezydenta, kompania honorowa w rogatywkach, profesor Płoński w birecie i gronostajach... I homilia prymasa: umiło­wani rodacy, wielki pisarz, Witold Gombrowicz, wielki pisarz, który zachwyt wzbudza i alleluja, alleluja, hosanna na wysokościach... A Gombrowicz na wysokościach: "Co za kazanie wygłosił nasz dhogi ksiądz phoboszcz ku czci naszego dhogiego Pana Boga, jak to dobrze, że nasz dhogi Bóg został uczczony przez naszego dhogiego księdza phoboszcza. Hosanna!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji