O DRAMATURGII WITOLDA GOMRROWICZA
Nigdy nie pisz o autorze ani o dziele - tylko o sobie w konfrontacji z dziełem albo z autorem. O sobie wolno ci pisać. Witold Gombrowicz
Gra Gombrowicza własną nagością i kostiumem - zobowiązuje do gry sobą. Nawet gdyby tego sam tak wyraźnie nie sformułował. Szczerość za szczerość, nóżki na stół. Oczywiście nie całkiem szczerość, nie nóżki może, ale palic na stół. Palic wycelowany w samego siebie, w magmie ja własnego obsesje wskazujący, "zamawiający" je znakiem tajemnym, odczynieniem uroku. Nie, to nie będzie ekshibicjonizm, prywatny, bebechowaty, całkowicie nieuchwytny, niesprawdzalny między ludzko. Jeśli literatura bywa doświadczeniem, a raczej konfrontacją doświadczenia własnego z doświadczeniem pisarza, nie znaczy to przecież, że owo doświadczenie miałoby się ograniczać do obszaru ekshibicjonistycznych wyznań i zwierzeń. To Konstanty Jeleński zapisał o Gombrowiczu kilka zdań, które są mi bardzo bliskie, acz - z natury rzeczy - moje "zbiegi okoliczności", moje konfrontowanie się z Gombrowiczem na innych odbywało się przestrzeniach. Pisze Jeleński:
"Stosunek mój do dzieła Gombrowicza nie jest obiektywny (powiem nawet, że dzięki niemu nie bardzo w obiektywizm wierzę). Za dużo mu zawdzięczam zbiegów okoliczności, irracjonalnych przypadków, owego hasard objectiv, który jest metafizyką ateisty." (K. Jeleński: Od bosości do nagości)
Dzięki Gombrowiczowi - ja też nie bardzo w obiektywizm wierzę. Dzięki niemu także krainę współczesnego cudu - czyli przypadku, "hasard objectiv" mogę - w zgodzie z własnym doświadczeniem - uznać za jedyną osiągalną dla mnie metafizykę. Gombrowicz jest dialektykiem. Kiedyś, przed kilkunastu laty - zdarzyło mi się pomylić sokratejską dialektykę Gombrowicza z marksizmem - z profecjami o nieuchronnych przebiegach historii. Operetka była wówczas dla mnie - podobnie jak dla Lucien Goldmana - "proroczą zapowiedzią" paryskiego maja '68 i, w ogóle "rewolty młodości". A więc - proroctwa pisarza o tyle tylko były proroctwami, o ile "potwierdzały" obiektywny mechanizm historycznej nieuchronności. Że w mechanizm ten ani inne żadne religiopochodne i religiozastępcze systemy nie wierzę dziś ja - to z pewnością fakt bez większego znaczenia. Ale jeśli ogłasza go jako swój program, jako program myślenia naukowego, dyrektor Centre National des Recherches Scientifique, Edgar Morin? W jednej z ostatnich swoich książek Pour sortir du vingtieme siecle Morin taką oto Ewangelię anty ewangeliczną głosi u początku XXI wieku:
Nie wierzyć
w prawdy absolutne i transcendentne;
[w Boga] [...]
w naukę - prawdę
w rozum ubóstwiony
w zbawienie pozaziemskie i w zbawienie na ziemi;
Ale wierzyć:
- w to, co nieuchwytne i w tajemnicę;
- w pewniki wpisane w czas i przestrzeń;
- w naukę, która poszukuje prawdy i walczy z błędem;
- w rozum otwarty na irracjonalne i walczący ze swoim najgorszym wrogiem: racjonalizacją;
- w prawdy śmiertelne, zniszczalne, kruche, żywe;
- w podbój prawd złożonych, które przynoszą niepewność;
- w chwile oślepiającej radości, indywidualne i zbiorowe (zawsze związane z miłością i braterstwem).
Jakkolwiek zechcielibyśmy ten program nazwać (a prosi się o etykietę neoromantyzmu) - pewne jest, że i Gombrowicz mógłby się pod nim podpisać. Mógłby, gdyby nie był programowo - anty-programowy. Mniejsza zresztą o to - podpisałby się czy nie. Znacznie istotniejsze, że to, do czego doszła nauka europejska po odrzuceniu swojej "religii obiektywizmu i racjonalizacji", Gombrowicz-artysta, Gombrowicz-szlachcic polski przypadkiem na salony europejskie zabłąkany, Gombrowicz-prowincjusz przewidział i przeczuwał grubo wcześniej. Czyli w tej grze między uczonym a nieuczonym, jasnym i ciemnym - punkt dla tego, kto grę z ciemnej strony lustra prowadzi. Grę oczywiście toczył Gombrowicz nie w celu triumfu nad nauką, bo - jak się rzekło - daleki był od wszelkiego zracjonalizowanego programotwórstwa. Toczył ją o siebie, z sobą i ze światem. Wielu już krytyków i badaczy Gombrowicza zauważyło, i trzeba to tutaj powtórzyć, że autor Ferdydurke zbudował, stworzył siebie-twórcę ze swojej egzystencjalnej sytuacji (Francois Bondy: "Przekształcenie własnych ludzkich słabości w literackie atuty oto proceder uprawiany przez Gombrowicza w sposób mistrzowski". - Witold Gombrowicz, czyli szlachcica polskiego pojedynki cieniów). Ze wspomnień Tadeusza Kępińskiego wyłania się cząstkowy obraz tych "słabości ludzkich" Gombrowicza, pozwalający stwierdzić, że przyszły autor Ferdydurke był niewątpliwym neurotykiem, nieśmiałym, cierpiącym na wyraźne poczucie niedowartości własnego "ja". Najmłodszy syn, zupełnie nie ziemiański, jak ojciec, zgoła nie-oficerski, jak starszy brat Janusz, bez skończonej formy społecznej nazywającej ludzkie "ja" społeczne, wykorzeniony, emigrant, obcy, młodszy i niższy już w rodzinie. "Młodszym" i "emigrantem" miał zresztą pozostać przez całe życie. Wyjazd do Argentyny i pobyt tam przez 24 lata - znów obcego, nieznanego, emigranta rzuciły go w dodatku w kulturę, jak ją nazywał, młodszą i prowincjonalną, i skazały na ponowne pisarskie narodziny. Biografia skazała go na "niedojrzałość", jeśli przez nią rozumieć "ja" nie usztywnione społeczną rolą na drabinie hierarchii społecznej. Z tej biografii zbudował siebie Twórcę, tę biografię przemienioną w znaki literatury grał (i wciąż jeszcze gra - jak pokazuje przykład Edgara Morin) jedną z najważniejszych partii nie tylko w literaturze, ale i w doświadczeniu współczesnym. Gdyby zestawić filozofię twórczą Witkacego i Gombrowicza, to pomijając wszystkie inne różnice - Witkacy-artysta, Witkacy-filozof kultury, prorok jej kresu w kleszczach różnych Ministerstw Mechanizacji Kultury i powszechnej mechanizacji wyobraźni wyrasta jeszcze z młodopolskiego mitu kapłańskiego "nad-ja" artysty. Gombrowicz jest już dzieckiem innej epoki - epoki wykorzenionych mas, pozostających pod przemożną presją, presją, rzec by można, oddolną - niedowartości własnego ja społecznego, któremu odjęto Boga, społeczną hierarchię wyższości i niższości, na koniec określony kostium i rolę społeczną. To pierwsza faza - lata trzydzieste - masy zagubione, wykorzenione, w naturalny sposób wydane na łup totalitaryzmów - tych religii zastępczych. Faza druga, po II wojnie światowej, gwałtowny awans, wchodzenie w nowe role społeczne i nowe mitologie - mitologie zracjonalizowanej nauki - strukturalizmy, semiotyki. Wyrzekłszy się Boga, człowiek doby kultury mas nie chce być ani przygodny, ani przypadkowy, a nie potrafi być jednostkowy - znajduje sobie Boga zastępczego w strukturach i znakach, wykluczających w ogóle hierarchię: niskie - wysokie, lepsze - gorsze, a więc aksjologię. Świat współczesnej cywilizacji i kultury masowej jawi się jako świat wielkiej neurozy, mający swoje przymusy neurotycznej nadorganizacji, naduporządkowania, swoje magie zbawienia przez naukę, przez rozum poznający i racjonalizujący. Ryzyko przypadku, nieznanego, "hasard objectiv" Jeleńskiego czy "au dela" Morina - owego "cudu" nowoczesnego będą wchłaniać wszystko rozumiejące struktury. I temu to właśnie światu neurozy, światu przymusu i magii zracjonalizowanej, nad-organizowanej - na jego własnym terenie rzucił wyzwanie Gombrowicz. Gombrowicz sam człowiek. Na jego własnym terenie - ale niezupełnie. Mając świadomość rozmytych konturów swego ja psychospołecznego, należałoby je chyba nazwać "nie-do-ja", Gombrowicz nigdy nie szuka ocalenia w czymś poza "ja" wykraczającym - w ideologii, minie itd. Z własnego "nie-do-ja" uparcie przebija się "ja" - to, które stwarza podstawowe ogniwo "międzyludzkiego kościoła". Oto zapis z początku Dziennika:
"Poniedziałek
Ja
Wtorek
ja
Środa
ja
Czwartek
ja."
(Dziennik, t. I, s. 11, Paryż 1971)
i autokomentarz do niego kilkadziesiąt stron dalej: "Kolosalny nacisk, jakiemu dziś jesteśmy poddani ze wszystkich stron - iżbyśmy wyrzekli się własnej egzystencji - jak każdy postulat nie dający się zrealizować, doprowadza tylko do skrzywienia i sfałszowania życia. Ktoś na tyle nieuczciwy wobec samego siebie, iż może powiedzieć: cudzy ból jest dla mnie ważniejszy niż własny, z miejsca wpada w tę łatwość, która jest matką werbalizmu i wszystkich ogólników, i wszystkiego zbyt gładkiego uwznioślenia. Jeśli o mnie idzie - nie, nigdy, przenigdy. Ja jestem, (podkr.Gombrowicza - Dz.,t. I,s.149).
I jeszcze początek Ślubu. Henryk: "Pustka. Pustynia. Nic.
Ja sam tu jestem
Ja sam
Ja sam"
Należy teraz zadać sobie pytanie: czy owo drugie ja - stwarzające naszą formę w międzyludzkim kościele - w ogóle istnieje, czy też jest wyłącznie projekcją świadomości, rozdartej między "wyższe" i "niższe", "młode" i "stare", czysto mentalnym dialektycznym przeciwstawieniem? I co z tego wynika dla filozofii człowieka u Gombrowicza, dla jego dramaturgii, która ma być przecież głównym przedmiotem tych rozważań? Artur Sandauer w swoim studium Witold Gombrowicz - człowiek i pisarz zauważył w odniesieniu do powieści:
"Ilekroć w którymkolwiek z jego utworów, pisanych prawie zawsze w osobie pierwszej, pojawia się tematyka drażliwa - na scenę wchodzi zamiast narratora - jego sobowtór. Tak jest w Ferdydurke: z chwilą gdy wyłania się sprawa parobka, dotychczasowy bohater usuwa się w cień, na plan pierwszy wychodzi koleżka Miętus. Tak w Trans-Atlantyku: kiedy rzecz zahacza o pederastię, na postać główną awansuje argentyński milioner Gonzalo, przy którego boku sam Witold Gombrowicz odgrywa rolę powiernika. Tak wreszcie w Pornografii, gdzie aranżerem obleśnej intrygi jest nie narrator, lecz jego kompan Fryderyk. Słowem - odpowiedzialność za postępki i słowo, które - podane w imieniu własnym - byłyby nazbyt skandaliczne, spada za każdym razem na sobowtóra. Chwyt ten - zauważmy - nie umniejsza w niczym ostrości wyznania, służy zaś tylko jako bezpiecznik: kamufluje aluzję i oddala podejrzenia od osoby autora".
Oddala podejrzenia? Lub może każe myśleć, że narracyjna powieść jest w istocie dialogiem rozszczepionego na dwie postaci Jednego, że owo rozszczepienie nie tyle ma uchylać podejrzenia o "obleśne postępki", ile raczej wskazywać, że taka w jednym dwoistość, rozdarcie, taki "drugi", głosem diabelskim podszeptujący, "wyższy" - niższemu do życia konieczny? Gdyby to przyjąć, wynikałoby z tego co najmniej kilka wniosków:
1. powieść Gombrowicza jest w istocie ucieleśnioną w postaciach dialektyczną retoryką - niesprowadzalną do żadnej racji (racja uwikłana);
2. że bohaterowie Gombrowicza: przeciwstawne sobie pary są w istocie obrazem jednej, rozszczepionej świadomości;
3. rozszczepienie tej świadomości (postać Sobowtóra) wskazuje na odnotowanie mechanizmu neurotycznego przymusu;
4. że będąc zakamuflowanym dialogiem - powieści o krok są tylko od dramatu właściwego;
5. - co trzeba będzie udowodnić, że ów dramat właściwy właściwie dramatem nie jest, raczej autoagonem jednej świadomości, mikrokosmosem "ja", w którym jak w kropli wody przegląda się makrokosmos społeczny;
6. że wreszcie konstrukcja "międzyludzkiego kościoła", o której tyle Gombrowicz rozprawia, kamufluje lęk przed stwarzaniem, "upupianiem" etc. przez innych, a zarazem jest antytoksyną na te procesy - nie będąc negacją, jest niejako wchłonięciem w siebie zagrożenia.
Zacznijmy od tego, że sobowtóry Gombrowicza nie kończą się na jego bohaterach. Pisze Michał Głowiński w szkicu Parodia konstruktywna:
"Świat Gombrowicza jest światem parodii, nie pojawia się w nim ani jeden element, który byłby od niej wolny." I dalej: "Brak niezawisłości ujawnia się w tym także, co można nazwać stosunkiem tekstu do tekstu: tekst nie może istnieć bez podpory, jaką stanowią inne teksty". Pierwowzorów powieściowych "parodii" Gombrowicza wymieniać tu nie potrzeba. Interesuje mnie przecież głównie dramat. Otóż poza Historią, pierwszym rzutem Operetki - nie ma dramatu, który do jakiegoś wzoru by się nie odwoływał. A więc i tutaj występuje wyraźnie "sobowtór", sobowtór, którego Gombrowicz szuka, aby wydać mu walkę ze sztandarem własnego "ja" twórczego w ręku: tzn. odrzuciwszy - przyswoić, nacechować własnym stemplem. Jan Błoński w eseju o Gombrowiczu pisał o podstawowej dla zrozumienia jego pisarstwa dialektyce odrzucenia i przyswojenia. Zdzisław Łapiński ujmuje to inaczej: "Dla Gombrowicza nie istnieją niezawisłe obiekty sztuki, symfonie, poematy, płótna malarskie. Język wytworów przekłada na język interakcji. Odwija kłębek i wraca do punktu wyjścia, do kształtującego swój materiał twórcy". Za tym nacechowaniem kryje się pytanie o sposób istnienia "ja" w kulturze, w historii, pytanie: jak odrzuciwszy kulturę, formę, wytwór, istnieć w niej nadal, skoro "ja" nie nazwane, nie uformowane nie istnieje? Zagrożenie wchłonięciem, pożarciem, skonsumowaniem przez to, co istnieje jako skończona forma, mitologia kultury, uzasadnienie wyższe bezkształtności wykorzenionego cięższego "ja", któremu tak łatwo poddaje się człowiek współczesny - odkrywa Gombrowicz wszędzie. To poszukiwanie łatwego uzasadnienia rozpłynięcia się "ja" w czymś wyższym - nie jest bynajmniej wyłączną domeną ideologii totalitarnych. To codzienny schemat stawania się "ja" ludzkiego w kulturze i historii, a właściwie nie stawania się - lecz rozpływania. To obraz świata jako wielkiej neurozy, przymusu kulturowego, który nadając "ja" - bezkształtnemu, nie-do-ja, - formę, nazwę, sens - niszczy "ja" zarazem. Ale poza tą sprzecznością nie ma istnienia. Sprzeczność, paradoks ludzkiej egzystencji społecznej nie dadzą się rozłożyć na sprzeczna racje, z których każda mogłaby stanowić przezwyciężenie sprzeczności. Przezwyciężywszy bowiem w ten sposób sprzeczność - zmienia się jej naturę. Sokratejskie "Wiem, że nic nie wiem" - to nie teza i antyteza, które złożą się na jakąś nową syntezę, wiedzę wyższą, pozytywną. Nie jest to także czysty akt negacji, lecz właśnie sprzeczność nierozwiązywalna. Można by powiedzieć, że Gombrowicz przenosi Sokratejską zasadę ludzkiego poznania w dziedzinę ludzkiego istnienia. Autokomentarze do swojej filozofii artystycznej spisywał często. Odnotujmy spośród nich taki oto zapis w Dzienniku:
"Autentyczność i nieautentyczność życia są mi równie cenne - moja antynomia to z jednej strony Wartość, a z drugiej - Niedowartość... Niedostateczność... Niedorozwój... To jest, jak myślę, we mnie najważniejsze, najbardziej osobiste i odrębne." (D^.,t. II,s. 213).
Wróćmy do dramaturgii. Do wyjściowej hipotezy trzeba wprowadzić niezbędną poprawkę. Zważywszy, że mamy tu do czynienia z innymi tekstami, obecnymi reliktowo czy aluzyjnie - dramat Gombrowicza trzeba określić jako autoagon rozgrywający się wśród dekoracji i sytuacji przeniesionych z kultury. Będzie się on zatem rozgrywał w mikroskali egzystencji "ja", w mikroskali psychicznej i w makroskali egzystencji społecznej człowieka. Pora teraz zapytać, jakie to wzorce, jakie teksty są dla Gombrowicza układem odniesienia? Wszystkie dramaty, ale w szczególności Iwona, księżniczka Burgunda i Ślub przywołują Szekspirowską tragedię. W przypadku Iwony będzie to zaledwie ogólny schemat tragedii w błazenadę obróconej, w przypadku Ślubu wyraźnym wzorem jest Hamlet. Najdramatyczniejsze pytanie Henryka to przecież: Być albo nie być - dotkniętym. Iwona to nie tylko Szekspir. To także temat a'rebours "pięknej i bestii", antypięknej, która miast bestię oswajać - budzi ją. A para Filip i Iwona - dopełniające się cząstki jednej osoby - to także błędny rycerz, Don Kichot i jego Dulcynea. Przywołując te "sobowtóry kulturowe", wchodząc z nimi w interakcję Gombrowicz osiąga równocześnie dwa cele: kamufluje charakter psychodramy, ale i zarazem obiektywnie przenosi ją na szerszy, inter społeczny plan. Iwona, księżniczka Burgunda jest zarazem autoagonem jednej świadomości i dramatem toczącym się między obiektywnie istniejącymi postaciami.
Postaci te - oprócz pary Filip-Iwona - charakteryzuje wysoki stopień konwencjonalności, usztywnienia rolą społeczną, kostiumem. Nie przypadkiem i nie tylko dlatego, że wzorem był tu Szekspir, Gombrowicz umieszcza akcję swoich dramatów na dworze królewskim, nie przypadkiem w Historii rodzina własna odmienia mu się w postaci historyczne i skostiumowane. Ten stopień - konwencjonalizacji, ta całkowita "dojrzałość w kulturze", tożsamość z rolą, kostiumem wykluczają w ogóle grę człowieka o siebie. Te postacie to pionki na szachownicy,które będzie przesuwała ręka Reżysera: w Iwonie... - Iwony-Filipa w Ślubie - Henryka i Pijaka, w Operetce Albertynki i Fiora. Na to, że Iwona i Filip to dwie dopełniające się cząstki jednego "ja", wskazuje jedyna kwestia, jaką tytułowa bohaterka w dramacie wypowiada: "To tak w kółko, w kółko, w kółko", i jakby komentująca ją z drugiego bieguna kwestia Filipa: "Samemu jeszcze gorzej. Człowiek jak jest sam, to się rozdyma, rozrasta się... do rozmiarów...". Kwestia nie dokończona, ale można by tu za autora dopowiedzieć jego własnymi słowami: do rozmiarów "circulus vitiosus". Niedojrzałość, żywioł bezformia społecznego, wsobność, jaką reprezentuje w dramacie Iwona, wiążą człowieka w samym sobie, zaszpuntowują go - jakby Gombrowicz powiedział. Przed Filipem - cząstką reprezentującą prawie dojrzałość, prawie formę (Książę to dopiero, nie król) - staje zadanie: uśmiercenie tego sobowtóra na oczach dworu, dokonanie na nim, czyli na sobie, mordu inicjacyjnego. Filip to ten, kto jest świadom, że niedojrzałość, niedowartość trzeba odrzucić - aby ją zachować, aby ją uczynić narzędziem świadomej gry. Reżyserując mord na Iwonie - kolację z karaskami, Filip reżyseruje właściwie mord in effigie na samym sobie, składa do tej trumny część samego siebie. Aby wejść do międzyludzkiego kościoła - sobą, tzn. nie zostać przez ten kościół wchłoniętym. Mord na Iwonie - to komunia w błazeńsko-tragicznym rytuale mszy ludzko-ludzkiej. Rok napisania Iwony... - 1933, rok dojścia Hitlera do władzy. Ileż to niedojrzałości, kulturowej młodości mas - Iwon zaczęło przygotowywać dla siebie stos ofiarny, li-tylko dlatego, że w czymś większym chciały się zmieścić, zostać ogarnięte, że nie umiały same z własnej niedoskonałości zrobić części siebie?
We fragmencie 16 brulionu Operetki jest znacząca scena Albertyny i Alberta:
ALBERTYNA: Jestem sama. Dom mnie zburzyli. Rodziców zabili, siostry również. Nikogo nie mam.
ALBERT: Ja także!
ALBERTYNA: Ty masz mnie - ja ciebie!
(chce mu się rzucić na szyję)
ALBERT: Nie, nie, nie!
ALBERTYNA: Albercie! Jeśli nie chciałeś mnie posiąść,
Gdym była panną, co ślubu pragnęła
W ślubnym welonie,
To przecież teraz jestem obdrapana,
Półnaga, poszarpana jak ty. Nie ma
Już dla nas kościoła! Dlaczego
Nie masz mnie posiąść?!
ALBERT: Nie, za nic.
Nie mogę posiąść ciebie, ot tak,
Wprost.
Złączmy się w czymś,
Ale w czym? Ale w czym? Ale w czym?
(śpiewają)
Jesteśmy bezdomni, któż nas
Weźmie
I któż nas zaprowadzi
Gdziekolwiek?
Na gruzach tego, co było,
Wzdychamy do tego, co będzie,
Na razie jednak nic
nie ma...
HINDENBURG: Widok tej młodzieży
Bezdomnej i bezpańskiej napełnia me serce
Zarazem goryczą i energią.
Kto weźmie Alberta i Albertynę - nie trzeba, myślę, dopowiadać. Ich młodszemu o kilkanaście lat (w biografii twórczej Gombrowicza) rówieśnikowi to nie groziło. Bo Filip - na masy i Reżysera mas rozdwojony, aktem świadomości dokonał transgresji - i jednego, i drugiego, łącząc je w nową jakość: gdy jedno w drugim współistnieje. Ale co szczególnie trzeba tu podkreślić - jest to akt transgresywny świadomości, mający wszelkie cechy magicznego zaklinania. Czy skuteczny wobec rzeczywistości? Gombrowicz sam chyba o tym powątpiewał, skoro w tejże Historii w akcie III, fr. 15 w usta Witolda włożył takie słowa:
"Hitler nie istnieje,
Hitlera nie ma,
Ach gdyby można było wykryć,
Że nie ma Hitlera!"
Podobnie jak Iwona, księżniczka Burgunda, także i Ślub ma swoje inne, poza-Szekspirowskie wzorce, a Operetka poza błazeńską konwencją gatunku, który posłużył jako tytuł, podszyta jest Nie-boską komedią Krasińskiego. Ślub jest szczególnie bogatym palimpsestem. To Gombrowiczowski Hamlet i Wesele, Wyzwolenie, a także znowu - Nie-boska komedia. To Henryk-Hamlet (czy przypadkiem noszący to samo imię, co bohater Krasińskiego) - "dramat układa", sen swój śni, w Dziewce Dziewicy się dopatruje, w ślubie z nią "na wysokościach chce się odnaleźć", przywrócić światu "górę i w dół". Światu - co jak świat Szekspirowski "wypadł z kolein". To Henryka jak Konrada z Wyzwolenia Wyspiańskiego ścigają fantomy jego własnej wyobraźni, erynie. I podobnie - jak tamten "polski Edyp" - odnajdzie się w finale w zaczarowanym kole winy niewinnej. Ale sen Henryka w Ślubie to nie tylko zmaganie się z fantomami własnej wyobraźni. W wielkim hamletycznym monologu Henryk mówi:
[...] I cóż z tego, że każdy, poszczególnie biorąc, jest całkowicie trzeźwy, rozsądny, zrównoważony, jeżeli wszyscy razem jesteśmy jednym olbrzymim szaleńcem, co z furią
Tarza się, ryczy, wije, naprzód pędzi
Na oślep, granice własne przekraczając
I wyrywając siebie z siebie... Szał nasz
Jest poza nami, na zewnątrz...
A więc dramat Henryka tyleż jest w nim samym, w nim się poczyna, co "na zewnątrz". Przez całą akcję Ślubu przebijają monologi Henryka: Ja sam tu jestem, was tu nie ma. Ja sam, ja sam. Dowód obsesyjnej potrzeby utwierdzenia się w przekonaniu, że wszystko, cały świat go otaczający to fantomy z niego poczęte, znów magicznego zaklinania, zagłuszania świata. Daremnie - skoro "szał nasz jest poza nami, na zewnątrz", ów szał poza nami - na zewnątrz to Historia. Henryk w Ślubie ma już o wiele mniej komfortową sytuację niż Filip w Iwonie... - Pionki zastygłe tam w konwencjonalnych pozach tutaj poruszyły się, nabrały niebywałej dynamiki: Ojciec ojcem pijany, królem w sobie pijany, którym go Henryk ogłasza. Ogłasza na mocy jakiego prawa? Na mocy jakiej "wyższości"? Na mocy "niższości" w podwójnym sensie: Henryk przyklęka przed Ojcem składając mu hołd jako królowi, ale ta jego niższość, niższość dyktatora (!) stwarzającego świat na nowo wedle starej hierarchii, gdzie "góra" będzie znów "górą", "dół - dołem" nie dość, że w sobie sprzeczna, nie własna jest jeszcze, ale podpowiadana przez wcielony żywioł niższości - przez Pijaka. W swojej interpretacji, którą Gombrowicz wyśmiał w Dzienniku, Lucien Goldman dopatrywał się w Pijaku "ludu zbuntowanego". Nie wiem, jak nazwać Pijaka (w jednej z obcojęzycznych wersji Ślubu w scenie dyplomatycznego przyjęcia, kiedy staje się ambasadorem obcego mocarstwa - jest ambasadorem niemieckim), w każdym razie jest on wcieleniem demonizmu i szaleństwa Historii. Jest także - drugim obok Władzia - sobowtórem Henryka; gdy Władzio - jak Iwona - jedyny normalny wśród nienormalnego świata pochodzi z wewnątrz Henryka, jest jego psychiczną połową, Pijak przychodzi z zewnątrz - Dyktator, Reżyser, sam Hitler może? To on upija przecież Henryka zdradą, potem dyktatorstwem. W ciągu całego dramatu Henryk będzie się bronił przed tą natrętną obecnością, przed dotknięciem Pijaka, skalaniem przez to "dutknięcie". Ale nie można przejść obojętnie wobec pewnych faktów historii. Henryk wyrywa się przed dutknięciem Pijaka, jak cytowany już Witold w Historii usiłuje zaprzeczyć istnieniu Hitlera. Sam Gombrowicz w Dzienniku (t. III, s. 156) z okazji pobytu w Berlinie notuje: "Odnosili się do mnie, jak powiedziałem, z wielką i staranną gościnnością (...), ale nie, bzdura, za grosz w tym polityki, natomiast sporo, przypuszczam, tego, że jestem Polakiem. Jasne. Jako Polak ciążyłem im na sumieniu. (...) Na nic! Na nic! (...) wasze uśmiechy i wszystkie wygody (...) Nie dam się uwieść! Nie przebaczę! Nie przebaczyłem, ale zdarzyło mi się coś gorszego. Ja, Polak (gdyż to przeżyłem właśnie jako Polak), musiałem stać się Hitlerem. Musiałem przyjąć na siebie wszystkie tamte zbrodnie, zupełnie jakbym sam je popełnił. (...) Potępienie, wzgarda to nie jest metoda, to nic nie jest... takie wieczne wybrzydzanie się na zbrodnię tylko ją utrwala... Trzeba ją połknąć. Trzeba ją zjeść! Zło można przezwyciężyć, ale tylko w sobie. Narody świata: czy wciąż wam się zdaje, że Hitler był li-tylko Niemcem?".
Czy wolno w świetle tej wypowiedzi o 20 lat od Ślubu późniejszej widzieć w tym dramacie psychodramę współczesnego człowieczeństwa zwalniającą ludzkość od ciężaru win przez nią popełnionych? Przyjmuję, że wolno, zważywszy na to, jak ściśle wiąże się ona z pierwotną, rozgrywającą się w mikroskali psychodramą Gombrowicza. Henryk-kapłan i Henryk-błazen, niedotykalny i nieodpowiedzialny, w finale dramatu zwraca się do Strażników i do publiczności: "Niech wasze ręce // Mnie... dutkną" - przyjmując to "dutknięcie" jako znak współwiny i współodpowiedzialności. 20 lat od Ślubu późniejsza Operetka wraz ze swym znacznie wcześniejszym zarysem. Historią (tutaj oprócz sobowtóra literackiego - Nie-boskiej - był i pierwowzór własny), jest świadectwem tego, jak uporczywie Gombrowicz starał się pokonać, przezwyciężyć historię, jak serio traktował błazeńsko-kapłańskie posłannictwo literatury, czyniąc je w makroskali tematem swojej psychodramy. W Historii (fragm. 11) Witold wygłasza taką kwestię:
"Proszę Wysokiego Sądu! Panie Prokuratorze! Przeczuwam, że to się niedobrze skończy! Coś niedobrego!
Jeżeli nie uda mi się w porę temu zaradzić - krew się ukaże
I wszystko trzaśnie
(...)
I tak się męczę strasznie w przeczuciu wielkiej katastrofy.
Wszystko się kończy
Wszystko staje się niedorzeczne
Wszystko staje się antypatyczne, złośliwe, złowrogie Wszystko umiera
A ja stoję!
Boso!
Na bosaka!
But, but, but - o gdybym śmiał zażegnać ten But, który nas
trzaśnie w zęby.
Bosa noga moja bezbronna jest wobec Historii.
Gdybym mógł dojść do miejsca, w którym się tworzy Historia!
Polityka mocarstw! Ale jestem bezbronny!".
Wymknąć się Historii, nie pozwolić się jej wtłoczyć w kostium, podporządkować, "dutknąć palicem" - czyli nazwać, określić, zachować wobec niej swobodę - to temat Ślubu powtórzony już w całej makroskali w Operetce. A także temat Historii - tam nie rozstrzygnięty, zawieszony, by tak rzec, na bosej nodze Witolda. Ponad pół wieku wojen, rewolucji zamknięte w "boskim idiotyzmie" gatunku beznadziejnie stereotypowego, w którym - jak w akcji tego dramatu - "nic się nie rusza, wszystko pędzi zawrotnie naprzód". Właściwie nie sposób nic dodać po znakomitej analizie Operetki, zawartej w eseju Jana Błońskiego - Historia i operetka. Po raz pierwszy tak radykalnie przeciwstawia Gombrowicz w Operetce Strój i Nagość. Strój, ten, który odróżnia arystokrację od gminu - to symbol starości, zmęczenia kultury. Symbol tej europejskiej kultury, co przez wieki całe budowała systemy, ideologie, mity człowieka uniwersalnego, wtłaczając w nie człowieka poszczególnego. Czy od tego stroju wolni są reprezentanci "nowego świata" - świata rewolucji: Hufnagiel, Pankracy i jego dyktator mody, Profesor, dyktator nowego pokroju umysłów i systemów? Oczywista, że nie - dlatego Fior może skonstatować: "Nic się nie rusza, wszystko pędzi zawrotnie naprzód". Dlatego słuszność ma Jan Błoński twierdząc, że powtórzony za Krasińskim układ "Arystokracja" - Okopy św. Trójcy - kontra Rewolucja Lokajów z Hufnaglem - nie posuwa akcji naprzód, z punktu widzenia dramaturgii jest martwy.
"Tu maska maskę straszy! Zrzućcie maski!
Zwykłymi stańcie się ludźmi!"
- powiada przecież Fior.
Ta pseudorewolucja - to cykl rytualnych mordów, jakich ludzkość dokonała sama na sobie, na człowieku poszczególnym, osobnym, pojedynczym, ubóstwiwszy w Historii Prawo, Konieczność itp. Ratunek, szansa, nadzieja przychodzą stamtąd, skąd nikt się już ich nie spodziewał - z krainy sytuacyjnego cudu, przypadku, z ekstrawagancji i przerostu formy starego świata raczej niż z rygorystycznej, zdyscyplinowanej formy nowego świata - lokajskiej Rewolucji. Bo przecież Albertynka (nie przypadkiem nosi imię bohaterki Prousta - istoty tajemniczej i niedocieczonej), a właściwie odradzająca nadzieję Nagość Wiecznie Młoda, Młodość Wiecznie Naga Albertynki - ocalała cudem, przypadkiem. Tylko dlatego, że Szarm i Firulet spuścili na balu złodziejaszków ze smyczy. I kiedy już ludzkość ofiarnie złożyła samą siebie do trumny - ta triumfująca Nagość - boczkiem, cichaczem, można by powiedzieć - kuchennymi schodami, nie zaś reprezentacyjną bramą Historii - wciska się i szepce swoje "Nag...", obiecując człowiekowi nową fascynującą grę. o siebie. Ten cud, "hasard objectiv" możliwy jest tylko dzięki widzeniu artysty. Nagość Albertynki widzą wszystkie postaci dramatu, ale właściwy jej sens chwyta tylko Fior. Sens niepochwytny. I tu może wypadnie dodać jedno tylko uzupełnienie do interpretacji Błońskiego i sprostowanie własnej sprzed kilku lat. Jeśli Operetka ma swego niewątpliwego sobowtóra w Nie-boskiej Krasińskiego - to objawiająca się w finale Naga Albertynka pełni w ludzko-ludzkim kościele Gombrowicza tę samą funkcję, co Chrystus objawiający się Pankracemu na pobojowisku Nie-boskiej. Ale czy Albertynka sama zdolna będzie przenieść swoją Nagość, symbol wszechwrażliwości człowieka czy też - jak katastroficznie przepowiada Miłosz - "ubiorą ją, oj ubiorą"? Nagość, Młodość, Bezformie - jak widzieliśmy w Iwonie... - są także zwiastunami śmierci. W międzyludzkim kościele Gombrowicza, który jest planem doczesnego społecznego bytu człowieka - śmierć jest tożsama z martwotą konwencji, formy, rytuału. Ten rytuał śmiertelny zdolny jest zażegnać, zakląć tylko artysta, szaman, artysta oddany wiecznej magicznej grze: tajemnicy i świadomości, żywiołu i formy. Sobowtórem tego artysty i zarazem stróżem "Nagości Wiecznie Młodej" Albertynki jest w Operetce Fior.
Cudowność, transgresywność dramatów Gombrowicza wynika z arbitralności - czy jak kto woli - oniryczności sytuacji. Rozpięty między pary podstawowych pojęć binarnych: Młodość - Bezformie - Niższość i Starość - Forma - Wyższość, czyli zdawałoby się cały ujęty w system regularnych struktur, dramat Gombrowicza zaczyna się zawsze dziać w materii chaosu, żywiołu, cudu, dziwności - tego "hasard objectiv", który nowoczesna wyobraźnia tak chętnie przyporządkowuje całkowicie zracjonalizowanym strukturom. Magiczne zaklęcia i znaki: "palic", dutknąć, róża, którą Pijak zaślubia Manię Władziowi - należą do sfery snu, tajemnicy, powiedzieć by może nawet należało - do sfery niedojrzałej erotyki. Która niesie ze sobą zarazem lęk i pragnienie, ból niespełnienia i przymus myślenia o spełnieniu. I te Gombrowiczowskie klucze sytuacyjne mają rzeczywiście wszelkie cechy czynności czy przedmiotów natrętnie podsuwających się wyobraźni. Gombrowicz sam zresztą tak określa mechanikę swojego postrzegania świata w Dzienniku: "Jeszcze w związku z Kosmosem: z bezmiaru dziejących się zjawisk wokół mnie wyławiam jedno. Spostrzegam, na przykład, popielniczkę na moim stole. (...) Jeśli zdołam uzasadnić, dlaczego popielniczkę akurat zauważyłem (chcę strząsnąć popiół z papierosa), wszystko jest w porządku. Jeśli spostrzegłem popielniczkę przypadkowo, bez żadnej intencji, i nie wracam więcej do tego spostrzeżenia, też wszystko jak trzeba. Jeśli jednak, zauważywszy to zjawisko bez znaczenia, powrócę do niego po raz drugi... biada! Dlaczego znów ją zauważyłeś, jeśli bez znaczenia? Ach, więc jednak coś znaczy dla ciebie, jeśli powróciłeś?... [...] Oto jak zjawisko staje się obsesją. Czy rzeczywistość z istoty swojej jest obsesjonalna? Wobec tego, że światy nasze budujemy kojarząc zjawiska, nie zdziwiłbym się, gdyby u prapoczątku czasu było skojarzenie dwukrotne. Ono wytycza kierunek w chaosie i jest początkiem ładu". (Dz.,t. III, s. 175-176).
Te przedmioty i sytuacje-klucze pozostawia Gombrowicz w dramatach - w sferze niedomówienia, kamuflażu. Nie freudyzuje, nie systematyzuje, nie racjonalizuje. Są to cuda, znaki - więzi z innym, naprzeciwległym, nieosiągalnym światem - jego radiacja i przesłania. Są to również znaki bólu, małe stacje męki - bólu oderwania od tego niewiadomego, a potencjalnie tożsamego z nami, co objawia się nam poznawczo, a pozaracjonalnie - jedynie negatywnie - jako ból właśnie - niespełnienia, rozpaczy, utraty. Literatura bowiem, podobnie jak ludzkie istnienia, zaczyna się na granicy między świadomością a bólem.