Artykuły

Czy Gombrowicz mógłby uratować polski teatr?

Zanim odpowiemy na to Pimkowskie czy Ferdydurkiańskie pyta­nie, zanim zastanowimy się, czy i w jaki sposób twórczość Gom­browicza mogłaby być potrzebna dziś teatrowi - i nie przesądza­jąc odpowiedzi, jakiej tu udzielimy, należy stwierdzić, że sesja Gombrowiczowska jest potrzebna nam, ludziom zainteresowanym losami kultury w Polsce, i że potrzebna jest nam szczególnie dzisiaj. Nie da się bowiem ukryć, że nad dziełem Gombrowicza, przyjmowa­nym przez trzy dziesiątki lat z euforyczną ufnością, w ostatnich la­tach zaczęły gromadzić się chmury. Zrazu przyjmowano jego dzieło bez zastrzeżeń, uczyniono z Gombrowicza klasyka nowoczesności w literaturze, a dopiero później, jak gdyby chcąc nadrobić tamtą lek­komyślną dobrą wiarę, przystąpiono do bardziej krytycznego czyta­nia tego, co dzieło mówi, zaczęto podawać w wątpliwość intencje autora i wartość jego przesłania dla nas. Już przebywający na Par­nasie autor został strącony z nieba literatury i ponownie znalazł się w czyśćcu. Dlaczego tak się stało, jak wytłumaczyć tę opaczną re­cepcję?

Pomijam jego debiut przedwojenny i pełne uwagi przyjęcie zgo­towane mu w ówczesnym wąskim kręgu fachowców. Jak się wydaje, przyczyną był szczególny moment, w jakim twórczość Gom­browicza zjawiła się w Polsce po wojnie. Nieobecna i zabroniona w latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych, zjawiała się u nas po roku 1956," w momencie kiedy pierwsze stalinowskie oko­wy wzniesione wokół realnego socjalizmu zaczęły pękać i były przez nas burzone. A wtedy twórczość ta stała się czymś więcej niż este­tycznym sprzymierzeńcem naszej walki; czymś więcej niż dziełem dwudziestowiecznej literatury, które - obok dzieł Kafki, Brunona Schulza, Witkacego - nie chciało się mieścić w kryteriach socja­listycznego realizmu. Stała się właśnie i wprost opowieścią o burze­niu tych okowów, Gombrowiczowskie zmaganie się z Formą mówiło nie o czym innym, jak o naszym wyzwalaniu się z niechcianej ideo­logii; czytano je jako zapis naszych własnych zmagań z narzu­conym nam ustrojem politycznym. Tego zaś w dziele, co pozosta­wało w niezgodzie z doraźną interpretacją, po prostu nie zauważa­no. A przeto nie zauważono, że dzieło to ma dwa oblicza.

Pierwsze - ukazujące człowieka, który walcząc o własną osobni­czą suwerenność umyka narzuconej mu z zewnątrz Formie - chęt­nie aprobowano. Ale Gombrowicz, taka jego uroda, był artystą prze­de wszystkim inteligentnym - myślał zbyt precyzyjnie, aby mógł nie dostrzec, że tak uzyskana suwerenność pozostanie wewnętrznie pusta, jeśli nie zostanie oparta na jakiejś bezspornej wartości. A ponieważ - mówi o tym kilkakrotnie w Dzienniku, w sposób ar­tystyczny przedstawia w Pornografii - nie było mu dostępne in­dywidualne doświadczenie religijne, właśnie po tę brakującą war­tość musiał zwrócić się ponownie do ludzi. Nie znalazłszy potrzebnej ostoi w sobie, musiał szukać jej w zbiorowych postaciach ludzkie­go bytowania. Tak właśnie jak deklaruje to w Dzienniku 1957-1961 mówiąc o "człowieku poddanym międzyludzkiemu jako sile nad­rzędnej, twórczej, [jako] dostępnej nam boskości". I to jest to dru­gie oblicze dzieła Gombrowicza, które - przyłożone do tamtych doraźnych, aktualnych potrzeb - budziło wątpliwości i wywoływało konsternację. Kiedy w Przedmowie do Trans-Atlantyku usiłował "Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się przed narodem jak przed każdą zbiorową prze­mocą" - był naszym sprzymierzeńcem w walce z totalitaryzmem. Ale kiedy w Dzienniku 1953-1956 pisał: "Ludzie są straszną potęgą dla istoty ludzkiej. Wierzę w nadrzędność istnienia zbiorowego. [...] Moje ujęcie człowieka jako istoty stwarzającej się w związku z in­nymi, konkretnymi ludźmi pchało mnie w stronę wszelkiego, ściś­lej zadzierzgniętego, obcowania" - przestawaliśmy go rozumieć, działał "na opak", jakby na przekór naszym interesom, pchał nas jakby na powrót ku tym siłom, spod władzy których przy jego wydatnej pomocy się wyzwalaliśmy. Obstając wyłącznie przy tym pierwszym obliczu i wykorzystując je w naszych dążeniach wyzwo­leńczych, musieliśmy to drugie uważać za zdradzieckie. Tu zaczyna się ciąg interpretatorskich nieporozumień wokół Gom­browicza. Polityczne okoliczności, w które zostaliśmy i wciąż jes­teśmy uwikłani, nie pozwalają nam dostrzec, że jego myśl ma o wiele dłuższe nogi. Nie pozwalają rozpoznać w jego dziele jednego z najtrudniejszych problemów nowożytnej kultury: mianowicie konfliktu między prywatnością każdego z nas poszczególnego a funkcjami wartościotwórczymi, które zasadnie możemy przypi­sywać tylko zbiorowościom; konfliktu między tym, co każdy z nas prywatnie czuje, a źródłem tych uczuć, które odnajdujemy w spo­łeczności. To pierwsze - jednostkowe widzenie człowieka - jest dziś myślowym punktem wyjścia i obowiązującym artykułem wiary humanisty. Ale tylko socjologiczne spojrzenie na ludzi tłumaczy, dlaczego, mieszkając niegdyś w jaskiniach, znaleźli się w miejscu, w którym znajdujemy się dzisiaj. Na gruncie kultury nowożytnej - na którym wciąż jeszcze przebywamy, nie da się tego problemu przedstawić koherentnie. Sam Gombrowicz zresztą też dopiero stop­niowo zaczynał zdawać sobie sprawę z jego powagi. W opowiadaniach z Pamiętnika z okresu dojrzewania i dwu wczes­nych powieściach, Ferdydurke i Trans-Atlantyku, próbował jeszcze korzystać z wyjść dostępnych artyście, posługiwał się groteską i łat­wymi paliatywami: jeżeli szczerość jest mi niedo­stępna, jedyna dostępna mi szczerość polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna - tak to brzmiało w przenośni i dosłownie. Ale dramat Ślub re­lacjonuje już walkę autora o własną rację jednostkowego bycia w sposób poważny, jest rozpisanym na bohaterów i akcję sceniczną pytaniem o to, czy brakującą wartość można wytworzyć w stowa­rzyszeniu z ludźmi. W określeniu "kościół ludzki", które po raz pierwszy pojawia się w tym utworze, dzisiejsi przeciwnicy Gombro­wicza kładą akcent na "ludzki". Nie zauważają, że również słowa "kościół" i "boskość" można czytać bez cudzysłowu - że można rozumieć je jako poszukiwanie wewnętrznego oparcia przez kogoś, kto nie w pełni ufa swemu duchowemu doświadczeniu - nie wierzy, iż jest ono jedyną drogą, która tam prowa­dzi. Smutne losy Henryka, głównego bohatera Ślubu wskazują, że autor problemu tego w sposób dla siebie zadowalający nie rozwią­zał. Będzie się z nim zmagał z równym niepowodzeniem do końca życia, co skrupulatnie odnotowuje w swych utworach literackich i Dzienniku. I właśnie okoliczność, że nie rozwiązał - i że jasno i otwarcie mówi o tym - jest przyczyną dzisiejszego przypływu krytycyzmu wobec Gombrowicza. Nie dość - twierdzą przeciwnicy - że "psuje nam grę", że komplikuje myślowo naszą walkę z totalita­ryzmem, ale jeszcze sam mówi, że rozwiązania nie zna, zamiast skutecznej rady proponuje nihilizm. Tu włącza się nasza myśl na krótkich nogach, spragniona doraźnej użyteczności. Pomijam kurio­zalną książkę Tadeusza Kępińskiego wydaną ostatnio przez Wydaw­nictwo Literackie, ale chciałbym przypomnieć to, co Czesław Miłosz napisał w paryskiej Kulturze w numerze 6 z 1988 roku na margi­nesie amerykańskiego wydania Dziennika - gdzie owszem, umie wyobrazić sobie czytających Dziennik. Amerykanów, ale wręcz oba­wia się o stan ducha dzisiejszych Polaków, którzy zechcieliby go czytać. Tytuł jego wypowiedzi jest też znamienny: Jakby na opak. Gombrowicz, należy wnosić, jest "jakby na opak" temu, co zamie­rzamy i co dziś nam potrzebne.

Myślę, że zarzut Miłosza oparty jest na kilku nieporozumieniach. Pierwsze dotyczy czytających Dziennik Polaków. Przecież tu nie idzie o 37-milionowy "naród", tylko o kilkanaście, najwyżej kilka­dziesiąt tysięcy ludzi, których wykształcenie i zasoby lekturowe są nierzadko poecie równe i którzy przeto też potrafią wyczytać nie­konsekwencje Gombrowiczowskiej myśli tam, gdzie jest ona niekon­sekwentna.

Drugie nieporozumienie polega na odmiennym widzeniu spraw ludzkich przez obu twórców i skupia większość między nimi róż­nic. Każdy z nas jest radykalnie pojedynczy, tak zostaliśmy przez Boga czy naturę ukształtowani, w tym zgadzają się obaj, ale zda­niem Gombrowicza "aura" tego, czym ów pojedynczy myśli, jest mu udzielana przez innych. To, co indywidualnie własne, najbardziej wewnętrzne, jego zdaniem, jest zarazem najbardziej społeczne, zwią­zane w ogromnej mierze z danym czasem i danym miejscem geo­graficznym. A zastanawiając się nad tą enigmatyczną "aurą", nad przemożnym impulsem, który pewne sądy raz każe nam aprobować, a raz odrzucać, który jest dysponentem intelektualnych mód i po­wszechnych przeświadczeń, dochodzi Gombrowicz do wniosku, że tym tajemniczym prawodawcą, który wyznacza nasze gusty i po­winności, nie jest ani Heglowski Duch Obiektywny, ani totalitarni władcy, ani jakieś bezosobowe, niezależne od nas mechanizmy struk­turalne, lecz że prawodawcą jesteśmy my sami - ale zawsze "my wszyscy razem", "my w stowarzyszeniu". I nie należy rozumieć po­wyższego tak, że on ten stan spraw ludzkich postuluje czy propaguje (sam zresztą był człowiekiem bardzo niepodatnym na zmiany zależne od otoczenia i może właśnie dlatego ten stan zauważał!); on go tylko w sposób odważny i prawdomówny stwierdza. Oto więc w jego oczach problem człowieka i problem artysty. Nie dość, że jako członek określonej zbiorowości musi się czuć jej wytworem, ale jeszcze chcąc trafić do ludzi - musi brać pod uwagę to, co ludzie aktualnie myślą i co zechcą przyjąć. Jest z pewnością bardzo niewielu artystów, którzy tak nie czuli i nie brali tego pod uwagę - ale jeszcze mniej takich, którzy mówiliby o tym tak otwarcie jak on. Jest to również, proszę zauważyć, i problem niniejszej sesji - która, gdyby odbywała się przed kilku­nastu laty, wyznaczyłaby nam nieco inną tonację wypowiedzi, pod­rzuciła nieco inny rysunek argumentów, kazała dojść do nieco in­nych wniosków. Tu właśnie trzecie i najgłębsze nieporozumienie Miłosza z Gom­browiczem. Polega ono na tym, że obaj - będąc przede wszystkim artystami, i to wielkimi artystami - postępowali niekiedy jak za­wodowi filozofowie, usiłowali rozstrzygać swe problemy na płaszczyź­nie filozoficznej. Rozliczanie artystów za ich koncepcje myślowe - to wydaje się nawet nietaktem. Ale nie w ich przypadku, choć sa­mi z pewnością nie chcieliby takiej dyskusji podjąć. Bowiem ci dwaj bardzo różni pisarze i różni ludzie - zarówno autor Znie­wolonego umysłu, jak autor Dziennika - mieli wspólny światopo­glądowy kłopot, któremu usiłowali zaradzić na sposób filozofów. Miłosz, konstatujący brak trwałego ośrodka prawdy w człowieku, zdecydował się przyjąć jakieś pierwotne d a t u m ludzkie- i wpro­wadził do swego myślenia z zewnątrz ortodoksyjnie chrześcijańskie rozumienie świata, przystał na suwerenną, samoistną, ukształtowaną raz na zawsze "ludzką duszę". Proszę jednak zwrócić uwagę, że Miłosz ani jako eseista, ani jako poeta nie jest pisarzem religijnym; nie chce i nie umie mówić o swym indywidualnym doświadczeniu duchowym, a mówi jedynie o tym wyborze. On przyjął na zimno pewną prawdę niewątpliwą - chciał po prostu położyć coś twar­dego na spodzie, aby móc na tym budować. To nie jest zarzut; filo­zof może tak postąpić, jest to w jego przypadku normalna prak­tyka, nie ma w niej niczego zdrożnego. Ale filozofa obowiązu­je wiedza, że tak postąpił; tej wiedzy Miłoszowi za­brakło. Gombrowicz, usiłujący rozstrzygać wszystkie swe problemy w pierwszej osobie, z tego wyjścia oczywiście skorzystać nie mógł. Światem i ludźmi interesował się właśnie wyłącznie po to, żeby budować siebie, żeby uwierzytelnić swe doświadczenie wewnętrzne i znaleźć dla siebie swe pierwotne d a t u m. Tak powstały dwie odmienne twórczości. Miłosz to głęboka diachronia, wyczucie głębi przeszłości, szukanie trwałej podstawy myśli, która znajduje się za nnami i na nas oddziałuje. Gombrowicz to nieobliczalna synchronia, wyczucie skomplikowania tego, co mnie każdej chwili osacza i two­rzy. Tak zobaczone, są te twórczości dwiema połówkami tego sa­mego kłopotu. Rzecz jednak w tym - już to sygnalizowałem - że obaj twórcy, postępując jak zawodowi filozofowie, nie byli filo­zofami do końca, byli filozofami za mało. A przeto nie w pełni rozumieli problem, który dla siebie rozwiązują. W efekcie pierwszy z nich - Miłosz - konstatował, że punkty wyjścia jego myślenia są odmienne od Gombrowiczowskich, i to właśnie miał mu za złe. Drugi - Gombrowicz - w ferworze nieustannych sporów nie zau­ważał i nie potrafił opowiedzieć tego, co sam jako filozof już zna­lazł; wpadał wciąż w te same koleiny myślowych przewodów, które robiły wrażenie wewnętrznie pustych... Oto więc pierwszorzędne zadanie dla polskiej Gombrowiczologii, czy szerzej - polskiej humanistyki i polskiej myśli; zrozumieć ich odmienne punkty wyjścia i dojścia, dookreślić ich pozycje filozoficzne.

Oczywiście, nie czas tutaj i miejsce, żeby o tym mówić. Można nawet wątpić, czy apel taki jest w ogóle stosowny jako otwarcie sesji poświęconej teatrowi. Wydaje mi się jednak, że jest stosow­ny. Wydaje mi się, że żadne artystyczne konwencje, żadne środki czysto formalne sztuki nie są nigdy całkiem "niewinne". Tak na­prawdę są one zawsze i od początku uwikłane w sprawy pozaar­tystyczne, w pragnienia i oczekiwania ludzkie, w jakąś - jeśli wy­pada ją tak nazwać - ideologię społeczeństwa i nawet ewidentny grafoman tworząc swoją sztukę rozważa nią jakiś swój problem życiowy (chociaż ustalenie tych zależności między sztuką i życiem może być zawodne i zawsze jest trudne). Był tak uwikłany w na­sze sprawy pozaartystyczne ów wczesny uwielbiany Gombrowicz w latach pięćdziesiątych. Wówczas ideologią społeczeństwa była chęć uwolnienia się od narzuconej i niechcianej ideologii, a Gombro­wicz wspierał nas w tej walce swą groteską. Wierzę, że będzie tak uwikłany i w przyszłości, kiedy społeczeństwo, miejmy nadzieję, stworzy własny program pozytywny i zacznie samo ustanawiać dla siebie swe cele. "Co narodzi się, co mogłoby narodzić się w Polsce i w duszach ludzi zrujnowanych i zbrutalizowanych, gdy pew­nego dnia zniknie i ten nowy porządek, który zdławił stary, i na­stąpi Nic?" (w Dzienniku 1953-1956). Z pewnością czekają tych lu­dzi, nie tylko Polaków, głębokie rozterki. Otóż wtedy ta Gombrowiczowska "myśl na długich nogach" może okazać się im przydat­na, a rozterki zapisane w dziele Gombrowicza mogą im raczej po­móc niż zaszkodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji