Głos z widowni "Ślub"
W Teatrze "Wybrzeże" występuje gościnnie aż do końca miesiąca Teatr Dramatyczny m. st Warszawy, prowadzony przez Gustawa Holoubka i cieszący się dużą popularnością w całym kraju. Na spotkanie z publicznością Wybrzeża przywieziono "Ślub" Witolda Gombrowicza, sztukę, której polska prapremiera odbyła się w kwietniu 1974 r. Tradycyjne już zapraszanie Teatru Dramatycznego na Wybrzeże ma swoją renomę - zdarza się to bowiem często w okresie letnim, kiedy zespół Teatru "Wybrzeże" przebywa na urlopie i jest to jedyna możliwość obcowania ze sztuką teatralną najwyższych lotów. Mimo wysokich cen biletów, nie ma kłopotu z frekwencją, co tylko jeszcze raz przeczy pewnym zwyczajowym przekonaniem, że "latem to, panie, ale każdy chciałby pójść na coś lekkiego". "Ślub" Witolda Gombrowicza przygotowany został w reżyserii Jerzego Jarockiego, na tle scenografii Krystyny Zachwatowicz, a występuje plejada wybitnych i znanych polskich aktorów. Sztuka ta była wydarzeniem w repertuarze teatrów stołecznych i jest niewątpliwie wydarzeniem w życiu kulturalnym Wybrzeża. Przyczyn jest kilka - o pierwszej już wspomniałem mówiąc o teatrze i aktorach, ale jest i druga - Gombrowicz. Jest to pisarz o rodowodzie wyprowadzonym z rodzimej moderny lat dwudziestych, którego twórczość wywarła duży wpływ na współczesną dramaturgię polską. Konstanty Puzyna we fragmencie publikowanym w programie teatralnym wymienia jednym tchem Gombrowicza, Witkacego i Schulza jako tych autorów, którzy mają swój udział w inspirowaniu współczesnej literatury zwłaszcza dramaturgii, ale jest to entuzjazm bardzo subiektywny i mylący. Są to bowiem zupełni odrębne zjawiska w kulturze narodowej, zbyt oryginalne, aby mogły być porównywalne. Jest jeszcze jedna sprawa wymagająca poważniejszej analizy, to wspomniany wpływ Gombrowicza na współczesną dramaturgię. Twórczość Mrożka. Różewicza lub Grochowiaka wydaje się szlachetniejsza i artystycznie doskonalsza od Gombrowicza - choćby na przykładzie "Ślubu", ale z całą pewnością on był jednym z ważniejszych inspiratorów ich kierunków poszukiwań. Z twórczością Gombrowicza nasz kontakt jest niepełny wyrywkowy, ale bierze się to z dwóch powodów i oba są dość tragiczne. Wydaje się, że Gombrowicz, nosił zawsze w sercu żal do krytyki za niedostrzeganie jego twórczości w okresie międzywojennym. 1 września znalazł się w Buenos Aires na pokładzie m/s "Chrobry" (miał wówczas 35 lat) i postanowił w tym mieście pozostać, ucząc się hiszpańskiego i zawierając przyjaźnie w kręgach argentyńskich, tylko sporadycznie udzielając się życiu społeczności polskiej. "Ślub" zaczął pisać pod koniec wojny. W Polsce przystąpiono do publikacji wznowień jego utworów ("Ferdydurke") w 1957 roku, w 1958 r. powieść ta odniosła sukces u Paryżu. Po 24 latach pobytu w Argentynie, Gombrowicz przyjechał do Europy, ale do Polski postanowił nie zaglądać i nie wracać. Stopniowo narastała w nim do kraju jakaś euforyczna niechęć, w której sporo było zadawnionych żalów i przesadnych ambicji. Swoje obsesje próbował sam przed tobą uzasadniać. Programowo walcząc z mitami - tworzył mity na własny użytek i do tych mitów dopasowywał swoją postawę. Zmarł W 1969 r. a prawa autorskie przeszły na żonę Marię-Ritę Lubrosse. Jak pisał ostatnio w "Kulturze" KTT m.in. to było przyczyną powstałych niespodziewanie trudności związanych z publikacja dzieł Gombrowicza w Polsce. Uszczuplone do minimum kręgi polskiej emigracji politycznej - głównie te, które nie zaprzestały nieprzychylnej krajowi propagandy, usiłowały z twórczości Gombrowicza uczynić swój sztandar przeciw polskiej socjalistycznej rzeczywistości. Stopniowe przełamywanie barier formalnych umożliwia jednak pokonywanie i tej absurdalnej, a przecież istotnej przeszkody. Służy temu m. in. właśnie wystawienie "Ślubu". Fakt jednak izolacji Gombrowicza od spraw kraju od roku 1939, fakt pogrążenia się w zmitologizowanej niechęci doprowadził do tego, że Gombrowicz bardziej był znany u nas jako problem, a mniej jako pisarz. Ba, urósł nawet pewien mit w stosunku do twórczości Gombrowicza, którego rezultatem są towarzyskie nakazy wyrażania się w literackich dysputach wyłącznie o twórczości Gombrowicza w "achach" i "ochach", mimo, że jest to twórczość niejednolita, bardzo zróżnicowana i prawdę mówiąc czekająca wciąż na rzetelne opracowanie krytyczne. Nie będzie bowiem rzeczywistego przyswojenia sztuki pisarskiej Gombrowicza w Polsce, nie będzie autentycznej recepcji jego twórczości, jak długo będzie istniał mit Gombrowicza - ten na użytek kawiarniany i ten na użytek krytyki. Dopóki nie będzie rzeczywistej polemiki na temat jego warsztatu pisarskiego. Jego języka, jego dramaturgii i jego światopoglądu. To, co dotąd napisano na ten temat jest zaledwie wstępem do rzetelnej oceny. Wciąż jeszcze funkcjonują stereotypy, które nawet z rozmów kawiarnianych trafiają do enuncjacji krytycznych.
"Ślub" jest utworem w konwencji półsnu - konwencji nie nowej i nie oryginalnej. W pewnych sytuacjach natrętnie przypomina niektóre dzieła współczesnych dramaturgów, ale nie zapominajmy, że to Gombrowicz był tym piecem, w którym oni piekli swoje smaczne kołacze. Właściwie wszystko odnośnie koncepcji swego teatru Gombrowicz wypowiada już w pierwszej części. Druga jest powtórzeniem sytuacji, ich sfabularyzowaniem, dopowiedzeniem - które praktycznie nie wnosi nic nowego. Finał jest nawet nakreślony w duchu teatru tak tradycyjnego, że aż zaskakuje swoja strukturą myślową i strukturą dramatu. Akcja dzieje się w rzeczywistości fikcyjnej, której realizatorzy stworzyli tło starego hangaru lotniczego - wypisz wymaluj jakby "Hangaru nr 7" z wczesnych opowiadań Meissnera. Aktorzy noszą na sobie łachmany mundurów z 1939 r., później wzbogacone operetkowymi dodatkami - tylko Henryk i jego przyjaciel mają mundury wojska polskiego na Zachodzie. Jest to wciąż jakby sen żołnierski o powrocie do kraju, sen na polu bitwy, ale sen, który zaczyna rządzić się własnymi prawami, aby stać się rzeczywistością. Straszą tu wszystkie te widma, które straszyły Gombrowicza w Argentynie, kiedy myślał o kraju.
Ale fabuła - jeżeli tak nazwać rozwój wydarzeń na scenie - wykracza powoli poza te lęki ku lękom innego wymiaru - natury człowieka i dylematu władzy. Czy wina tu Gombrowicza czy jego następców, których poznaliśmy wcześniej, że akord końcowy rozczarowuje.
W roli "Henryka - chłopca któremu się śni" (że sparafrazuję tu określenie ze sztuki Kruszewskiej) obejrzeliśmy znakomitego aktora Piotra Fronczewskiego. Ale nic na to nie poradzę, że do rozmiaru postaci głównej urósł "Pijak" - i chyba ujawniła się w tym niemoc Gombrowicza nakreślenia do końca postaci głównego bohatera, nawet pisząc mu scenę-monolog, niemal jak z "Kordiana". A właśnie trafniej i ciekawiej wypadła drugoplanowa postać. Ale chyba równa Gombrowiczowi jest tutaj zasługa aktorstwa Zbigniewa Zapasiewicza. Ojca Henryka prezentuje Józef Nowak, a matkę Ryszarda Hanin - aktorka także wielkich rozmiarów, chyba nieszczęściem oglądana przeze mnie już trzeci raz w roli osoby nienormalnej ("Drzwi w murze" - film i "Na czworakach" - sztuka), i modelowanej na identycznych zasadach aktorstwa Jadwiga Jankowska-Cieślak, rolę rozerotyzowanej służącej i księżniczki. Wojciech Pokora, Andrzej Szczepkowski, Wiesław Gołas, Czesław Kalinowski, Witold Skaruch, Henryk Czyż, Ryszard Pietruski, Piotr Skarga, Maciej Damięcki, Marek Kondrat, Stanisław Gawlik, Danuta Szaflarska, Barbara Horawianka, Halina Dobrowolska i Zofia Rysiówna - cały zespół zasługuje na pełne uznanie.