Artykuły

Boss

Oblicza bossa ...czyli KRZYSZTOF JASIŃSKI widziany przez tych, którzy w ciągu 40 lat współtworzyli Teatr STU.

Dziś, 20 lutego, spotka się w Teatrze STU tradycyjnie grono osób, które ten teatr przez 40 lat współtworzyły. Znaczna część z nich wypowiedziała się w wydanym właśnie tomie "Rodzina STU. Pokrewieństwa z wyboru". Stamtąd też pochodzą niemal wszystkie poniższe wypowiedzi. Wybraliśmy te charakteryzujące Krzysztofa Jasińskiego, bo to on ów teatr stworzył i od czterech dekad jest nieprzerwanie jego dyrektorem, co jest teatralnym rekordem.

JAN PESZEK - aktor

Jeszcze nim powstał Teatr STU spotkałem się z Krzyśkiem Jasińskim jako młodszym kolegą w szkole teatralnej w Krakowie. Pamiętam, jak podczas immatrykulacji przy ul. Warszawskiej, a była to bardzo pompatyczna uroczystość, siedział obok mnie krótko ostrzyżony chłopak, który cały czas mruczał pod nosem: "Nie..., to nie dla mnie..., to w ogóle nie wchodzi w rachubę!". I jeszcze nieco ostrzejszych słów używał, bardzo gorączkowo reagując na tę szalenie poważną imprezę. To był właśnie Krzysiek Jasiński. Od razu dał poznać swój twardy charakter i odrębny, wyraźny pogląd.

JERZY TRELA - aktor

Pamiętam pewne zdarzenie z okresu, gdy Teatr STU nie posiadał jeszcze swojego stałego miejsca. Przy Brackiej mieliśmy do wyremontowania takie niewielkie pomieszczenie w suterenie, istną ruinę. Przyjechaliśmy tam w nocy z jakiejś chałtury w Chrzanowie. Krzysztof cały czas opowiadał o tym, jak wyobraża sobie nasz teatr. Gadaliśmy o tym do późna w nocy. Ja w końcu sobie przysnąłem. W pewnym momencie obudził mnie głos z podwórka. Był świt. Zobaczyłem Jasińskiego stojącego na kupie gruzu, mówiącego: "Ja tu kurwa, zrobię teatr!". No, i zrobił.

NINA REPETOWSKA - aktorka

Już w krakowskiej szkole teatralnej wyróżniał się. Wysoki, ubrany na czarno, z króciutko przystrzyżonymi włosami i zielonymi oczami, którymi hipnotyzował. Roztaczał wokół siebie jakąś dziwną aurę. Mówiło się, że przybył do PWST wprost z seminarium duchownego. Krzysiek Jasiński rozprawiał ciągle o teatrze. Miał mnóstwo pomysłów, niepokój twórczy - i już właściwie wtedy był dyrektorem teatru, głównie własnej wyobraźni.

(...) Po latach pracy w zawodzie aktorki i po moich marszach przez wiele scen i teatrów powiem odważnie: Teatr STU pod przewodnictwem Krzyśka Jasińskiego był teatrem, który najbardziej materializował moje wyobrażenie o teatrze artystycznym. Jasiński był obecny na każdym spektaklu i obserwował kocim okiem. Robił notatki, a po spektaklu tak zwane omówienia. Dyscyplina potworna, a jednocześnie wspaniała atmosfera twórcza. Tam pachniało sztuką.

HALINA JARCZYK - skrzypaczka, aktorka

Przez te lata pracy przy próbach i spektaklach (...) Krzysztof nauczył mnie paru ważnych rzeczy, które procentują do dziś:

1. Dyscyplina!

2. Nie ma rzeczy niemożliwych!

3. Uruchamianie wyobraźni i dążenie do "zmaterializowania idei".

TADEUSZ NYCZEK - krytyk

Dzieje STU można by wykładać jako jeden z głównych przedmiotów w nowoczesnej szkole przetrwania. Ale przetrwania nie dla trwania, dla honoru sprawy, jak reduta Ordona. Bywały czasy, że kameleonowe gesty Jasińskiego, by skutecznie przeprowadzić swoją łódkę przez polityczne sztormy, traktowane były z moralistyczną surowością. Ale wódz, bo tak Krzysztofa nazywaliśmy, nigdy nie chciał być bohaterem umierającym na barykadzie. Prowadził swoje gry z paranoją polskiej historii wciąż mając nadzieję, że lepiej mieć teatr, niż go nie mieć, i że co jakiś czas da się tam zrobić coś naprawdę wspaniałego. I dawało się.

WŁODZIMIERZ STANIEWSKI - aktor

Bracka 15. Bracka-żebracka. Tak nazywaliśmy ulicę, przy której "gnieździł się" Teatr STU. Był tam kiepski, ale z perspektywy czasu patrząc, mityczny lokal. (...) Latem 1970 roku pojechałem wraz z zespołem do Glinika Mariampolskiego koło Gorlic na zgrupowanie, podczas którego pracowaliśmy nad Spadaniem, jednym z najsłynniejszych spektakli STU. (...) Z tamtego wyjazdu pamiętam poruszający moment. Na schodach domu kultury, w którym mieliśmy próby, spotkałem Krzysztofa. Stał na półpiętrze, przy parapecie z telegramem w ręku i płakał. On, który zawsze uchodził za twardego mężczyznę. Chciałem okazać mu swoje współczucie. Zapytałem, co się stało. Powiedział tylko: "Zginął Janek Łukowski". Jan Łukowski był jego najważniejszym partnerem w teatrze, z nim wiązał największe nadzieje na przyszłość STU, traktował jak swego guru. Jego nazwisko zawsze się przewijało w nocnych rozmowach z Krzysztofem na tej naszej Brackiej-żebrackiej. Wróżono mu wielką karierę.

Sam Jasiński natomiast to był boss. Jawił się jako kawał mocnej osobowości. Opowiadano o nim przeróżne rzeczy, m.in., że się stylizuje na Wyspiańskiego, więc żeby się do niego upodobnić, farbuje włosy i wąsy na ryżo. Był dla mnie ważnym człowiekiem. (...) Doszło jednak w końcu między nami do katastrofy - na festiwalu w Łodzi zrobiłem o coś straszną awanturę i Krzysztof wyrzucił mnie z teatru. Po paru miesiącach pogodziliśmy się. W niedługi czas później Jerzy Grotowski porwał mnie do Wrocławia. Grotowski zaproponował współpracę w najlepszym dla mnie życiowym momencie, także bardzo dobrym, jeśli chodzi o kontakty z Krzysztofem. Wahałem się, czy iść. Pół nocy łaziliśmy z Krzysztofem po Plantach, rozważając wszystkie za i przeciw. Dał mi wtedy kilka dobrych rad i pomógł podjąć decyzję.

JANUSZ STOKŁOSA - kompozytor

Wielokrotnie powtarzałem (również publicznie), że odwaga i intuicja Krzysztofa Jasińskiego, który zdecydował się powierzyć mi napisanie muzyki do Pacjentów, a tym samym "wypuścić" na światło dzienne, otóż ta odwaga wzbudzać we mnie zawsze będzie poczucie wdzięczności i głębokiego szacunku. Krzysztof pozwolił mi uwierzyć w siebie i jeszcze w parę innych rzeczy. Za to również bardzo mu dzisiaj dziękuję.

KRZYSZTOF SZWAJGIER - kompozytor

Mam wrażenie, że boss - jak nazywaliśmy Krzysztofa - wrzucony w gmatwaninę opinii różnych mniej lub bardziej lubiących go ludzi (a umiał ich sobie czasem zrazić), podejmując ryzykowne decyzje artystyczne, personalne i polityczne, nie doczekał się sprawiedliwej oceny jako twórca teatralny. A przecież Jasiński był w tym niezwykłym czasie kontrkulturowej "burzy i naporu" wspaniałym inscenizatorem, w Polsce (może oprócz Leszka Mądzika) wyjątkowym, zaś zagranicznych magów teatru przebijający niezwykłą dynamiką spektakli, dramaturgią budowaną światłem, dźwiękiem, ruchem na bazie trudnej, nie fabularnej materii tekstowej. Czy pamiętacie 10-minutowy, wypełniony tylko muzyką montaż rytualnego stołu na otwarcie Sennika polskiego, kulminacyjny walc w Pacjentach, Bramach raju? Dla takich momentów, w których dźwięk jest podstawą i istotą teatralnej dramaturgii, muzyk dałby wszystko. Nie muszę więc mówić, jak wielką frajdą (a jest to nie tylko moja opinia, lecz także innych autorów muzyki w STU) jest możliwość współpracy z reżyserem wykorzystującym kreacyjną siłę dźwięku, dającym w sferze twórczej wyobraźni pełną swobodę, pokazującym zarazem, jak bardzo i w jak dużym stopniu muzyka jest mu potrzebna, uzależniającym często przebieg jakiejś sceny od utworu, który właśnie otrzymał.

JANUSZ SZYDŁOWSKI - aktor

Jasiński był dla mnie profesorem jednej rzeczy, której nigdy nie osiągnąłem - niesamowitego hartu ducha. On czasami naprawdę nie dojadał po to, by móc prowadzić ten teatr. Anegdotycznie wspominam sytuacje, gdy Jasiński oszczędzał na jedzeniu, po to tylko, aby wieczorem w "Feniksie" - punkcie zbornym środowiska - postawić wódkę wszystkim obecnym. Pamiętam też niezwykłą scenę. Pewnej nocy zostałem w teatrze na Brackiej, aby się przespać. Nikt nie wiedział, że tam jestem i przez przypadek zobaczyłem Krzyśka, który jak w malignie chodził po scenie i sam do siebie mówił o teatrze, który tworzy. Miał jakiś ogromny wewnętrzny "spirit" powodujący, że zamknięty sam ze sobą prowadził ten niezwykły dialog - monolog. To zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Tego teatru by nie było, gdyby nie upór Jasińskiego, fascynujący upór. (...)

Dla mnie Krzysztof już w owych czasach miał coś z gangstera. Z jednej strony mi to ogromnie imponowało, a z drugiej, muszę przyznać, bałem się go. Był idealnym ojcem chrzestnym, a może bardziej "capo della famiglia". (...)

Z drugiej strony ma jednak bardzo wrażliwą duszę. Pamiętam, jak w czasie wakacji zaprosił Jasia Łukowskiego i mnie do swojego rodzinnego domu w Śmiglu pod Poznaniem. Pamiętam, z jakim wzruszeniem pokazywał nam okolicę, swoje korzenie. Oniemiałem, gdyż ten nasz guru, który był ostrym gościem, często postrachem, tam nagle okazał się niebywale ciepłym i wrażliwym kolegą. (...)

Dla większości ludzi pozostanie zawsze twardym facetem o mocnym charakterze, ale we mnie nachodzą na siebie te dwa jego oblicza.

JAN KANTY PAWLUŚKIEWICZ - kompozytor

Zawsze świetnie mi się pracowało z Jasińskim. On uchodzi za potwora, a ja uważam, że to jest spokojny facet, który musi trochę grać ostrego, "rzucać kurwami", żeby się go bali. Nigdy się go nie bałem, gdyż układ między nami był niezależny. Jasiński jest facetem z jajami, z fantazją, z energią. Podziwiam jego rozmach w tworzeniu. Wystawienie moich Harf Papuszy - to było szaleństwo w stylu Jasińskiego. Budowanie amfiteatru na jedną noc, na jeden koncert, bez żadnego zabezpieczenia. Gdyby spadł deszcz, to byłaby katastrofa. Na szczęście wszystko się udało.

MARYLA RODOWICZ - aktorka

W podnieceniu przygotowywałam się do zagrania Hildy w "Szalonej lokomotywie" w krakowskim Teatrze STU. Jeszcze jakoś wiosną odwiedził mnie w Warszawie Krzysztof Jasiński - reżyser tego przedsięwzięcia, wręczając egzemplarz sztuki. Zjawił się rano z Robertem Kucharskim, mężem Kasi Gärtner i wiszącym u ramienia ewidentnym "towarem". (...) Następną noc Krzysztof spędził już u mnie. Przespał ją grzecznie w oddzielnym pokoju, za to w mojej najpiękniejszej pościeli. Poduszka granatowa w białe gwiazdy, kołdra w biało-czerwone pasy. Po prostu amerykańska flaga.

Po powrocie z bułgarskich wczasów, opalona, odchudzona o siedem kilogramów, zrelaksowana, udałam się do Krakowa na próby. (...)

Fantastyczny czas. Byliśmy na etapie przygotowywania materiału muzycznego. Piękne piosenki Marka Grechuty i Kantego Pawluśkiewicza. Próby odbywały się w namiocie cyrkowym na ulicy Rydla. Mówiąc szczerze spodziewałam się intensywnych zajęć aktorskich, specyficznych ćwiczeń obiecywanych przez Jasińskiego. Ciekawiło mnie to bardzo i cieszyłam się, że przeżyję coś innego od moich koncertów, gdzie byłam zdana wyłącznie na swoją intuicję i energię. Teraz znalazłam się w teatrze, gdzie nie można chodzić w czapce, gwizdać, gdzie cały sztab ludzi pracuje na sukces - stolarze, malarze, elektrycy, muzycy, no i reżyser uprzedzający, że próby będą intensywne, często całodzienne, a i nocne, kiedy będzie trzeba. Niestety, nie było wdrożeń, ćwiczeń, był za to pośpiech i tylko parę tygodni. Jasiński umie skupić wokół siebie wpatrzonych w niego, zahipnotyzowanych, oddanych wykonawców jego niecodziennej wyobraźni. Byliśmy w stanie zrealizować jego najdziksze pomysły. Kiedy rzucił mi od niechcenia uwagę: bądź demoniczna, bez mrugnięcia okiem zaczęłam wykonywać szalone piruety powiewając szeroką, czerwoną spódnicą, tratując po drodze dekoracje i publiczność. Nie mając żadnego przygotowania, za to ogromne chęci i wiarę w siebie, wiłam się po piasku, spadałam z drabiny śpiewając swoje arie i potykając się o białą, skrzydlatą lokomotywę, pełna emocji i zaangażowania wypowiadałam swoje kwestie "aktorskie". Partnerowałam nie byle komu, bo Jerzemu Stuhrowi. Pokornie leżałam w łóżku na szynach, kiedy on przygważdżał mnie obcasem. W końcu byłam w teatrze. Pracowałam w grupie ludzi pełnych entuzjazmu. Po paru dniach znałam już całą tę porywającą muzykę.

Zaprzyjaźniłam się z ekipą. Reżyser mnie fascynował. Lekko tajemniczy, przeszywający ludzi zimnym szarozielonym spojrzeniem, jednocześnie pełen poczucia humoru i niezwykłej wyobraźni. Czułam, że jestem pod wrażeniem. Gdy nasze spojrzenia krzyżowały się, widać było przelatujące iskry. Nie zapaliła się żadna czerwona lampka ostrzegająca o ewentualnym niebezpieczeństwie. Owszem, dochodziły mnie słuchy, że pożeracz serc, że apodyktyczny, że często nieelegancki wobec kobiet, ba, nawet to obserwowałam, widziałam na własne oczy, ale - jak wiadomo - zamroczenie jest ślepe. Lazłam do niego, jak każda inna, nie wiedząc jeszcze, że wkrótce ćmą bez skrzydeł opadnę wprost w płomień kuchenki, jak sama sobie przepowiadałam w piosence Jagody Hass.

JERZY STUHR - aktor

W latach 70. moje kontakty z teatrem były sporadyczne. Wróciłem jeszcze, żeby zagrać w Szalonej lokomotywie. To już był inny teatr. Nie mogłem sobie w nim znaleźć miejsca. Nie zagrałbym w Spadaniu, które zrobiło taką karierę, a mnie pozostawiało obojętnym jako artystę. Może zmieściłbym się jeszcze w Pacjentach. Lubię taki teatr cudów, dlatego tak gratulowałem teraz Jasińskiemu Hamleta, który mi się bardzo podobał. To jedno z najlepszych przedstawień, jakie ostatnio widziałem. Jasiński jak szczur na okręcie wyczuwa, kiedy należy zmienić formułę. Zawsze miał niezwykłą intuicję. I teraz, po tylu latach, jeszcze się podniósł tym Hamletem!

KRZYSZTOF MROZIEWICZ - krytyk

Widziałem Hamletów Włodzimierza Wysockiego, Jan Englerta, Gerarda Philipa, Adama Hanuszkiewicza, Gustawa Holoubka, Daniela Olbrychskiego. Nie pamiętam, żeby ktoś robił te spektakle. Pamiętam aktorów. Po Hamlecie w Teatrze STU jestem pewien, że widziałem Hamleta Jasińskiego, choć przecie nie grał on w tym spektaklu, a jedynie go stworzył.

Snadź, żeby zagrać Hamleta tak, jak zagrałby go Szekspir, trzeba najpierw zmienić świat, to znaczy przygotować warunki, w których literatury nie będzie się już traktować jako pretekstu do rewolucji.

***

Cytowane głosy pochodzą z wydanej na jubileusz przez Teatr STU książki "Rodzina STU. Pokrewieństwa z wyboru". Wypowiedź Maryli Rodowicz zaczerpnięta została z jej autobiografii "Niech żyje bal", wydanej w 1992 roku przez Dom Wydawniczy Szczepan Szymański.

Pani Annie Stafiej, jednej z czterech osób tworzących komitet redakcyjny "Rodziny STU", serdecznie dziękuję za pomoc w przygotowaniu tego tekstu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji