Artykuły

Pora na Durrenmatta

Czymże ma się frasować myśliciel humanista, jeśli nie losem ludzkości? Może losem człowieka, ale to przecież dosyć zbliżony krąg zainteresowań. Kto ma się niepokoić losem ludzkości, jeśli nie myśliciel humanista? Cała reszta nie ma na to czasu. Co może robić my­śliciel humanista z losem biednej ludz­kości? Tylko się nim niepokoić, tylko oń drżeć.

Ironia tych zdań nie jest podytkowana obojętnością czy cynizmem. Raczej smutną świadomością bezsilności hu­manistycznych przesłań w świecie, któ­ry zapomniał swego sensu. Żyjemy w epoce wysoko cywilizowanej. Nauka i technika rozwijają się w postępie geo­metrycznym. A człowiek pozostał ten sam, ze swą kulawą wyobraźnią, bez­radny wśród coraz to doskonalszych automatów. Automatów, wynalazków i rozbudzonych sił, które są zdolne już do wszystkiego oprócz samoograniczenia.

Teatr Popularny wrócił do Durrenmatta. Piszę "wrócił", bo przecież obec­ność szwajcarskiego dramatopisarza jest dziś na naszych scenach bardzo sporadyczna. A jeszcze niedawno bili­śmy światowe rekordy w ilości Durrenmattowskich premier.

Na przełomie lat 50. i 60. Durrenmatt byt dobry na wszystko. Najpierw "Wizy­ta starszej pani" w reżyserii Kazimierza Dejmka w łódzkim Teatrze Nowym, a potem ta sama sztuka wystawiona przez Ludwika Rene w warszawskim Teatrze Dramatycznym stały się wielki­mi wydarzeniami artystycznymi i rozpo­częły festiwal Durrenmatta na scenach polskich. Miał więc Szwajcar w ciągu pięciu kolejnych sezonów około pięć­dziesięciu premier swoich dziewięciu sztuk. Swoistym domem Durrenmatta był stołeczny Teatr Dramatyczny, naj­szybciej podówczas reagujący na za­chodnie nowości dramaturgiczne. Większość sztuk Durrenmatta tu właś­nie miała swoje polskie, a bywało, że i światowe prapremiery. "Fizyków" za­prezentował po raz pierwszy Ludwik Rene w roku 1963, z Wandą Łuczycką, Edmundem Fettingiem, Bolesławem Płotnickim i Janem Świderskim w ro­lach głównych.

W latach 70. i 80. Durrenmatt pojawia się na naszych scenach bardzo rzadko. Z ważniejszych przedstawień wymienić wypada "Zwłokę" w reżyserii Dejmka sprzed ponad sześciu lat.

Obecnie po "Fizyków" sięgnął Teatr Popularny (w pięć lat po wystawieniu "Wizyty starszej pani"). I chwała mu za to. Że, choć z dala od centrum miasta i centrum życia kulturalnego, nie obawia się ambitnego repertuaru. Nie obawia się autora, który wyszedł z mody, nie obawia się powagi tematu.

Bo temat nie tylko się nie zdezaktua­lizował, ale z roku na rok nabiera aktual­ności coraz większej. Tytułowi fizycy osiągnęli bowiem tak wysoki szczebel naukowego wtajemniczenia, że dyspo­nują bronią wszechpotężną, a zatem dysponują, czy też dysponować mogą losem ludzkości. Wydawało się pewnie Durrenmattowi, gdy pisał ten swój mo­ralny traktat dwadzieścia kilka lat temu, że kreśli wizję katastroficzną, ale umiejscowioną w sferze fantazji, wywie­dzioną z profetycznej wyobraźni. Tym­czasem świat szybko dogonił, zrealizo­wał absurdalny, dekadencki pomysł li­terata.

W dramacie szlachetny fizyk, chcąc ocalić ludzkość przed konsekwencjami swych badań, usiłuje zachować je w ta­jemnicy, ukryć, unicestwić wreszcie. Ale Durrenmatt śmieje się ze szlachetnego myśliciela, śmieje się z jego naiwności, z jego bezradności. A więc jakby śmiał się sam z siebie. Okazuje się, że fizyk był tylko pionkiem, któremu pozwolono działać, ale nie pozwolono decydować. Od tego są inni. Oni to zawieszać będą medale lub usuwać niewygodnych i niepotrzebnych już naukowców. Oni, politycy wiedzą więcej, rozumieją głę­biej, nie boją się ciężaru odpowiedzial­ności.

Przedstawienie Teresy Żukowskiej eksponuje ten właśnie wątek. Dwaj agenci rywalizujących mocarstw walczą o zdobycie wyników badań genialnego odkrywcy. Ale nie starcza im charakteru i bezwzględności. Nie starcza im wyra­chowania i sprytu, które dane są polity­kom. Nieszczęśni, nieporadni szpiedzy nie znają swej profesji, nie mogą jej poznać, bo sami także są fizykami. I na tym polega ich słabość. Zajmują się myśleniem, gdy trzeba działać.

Finałowe zwycięstwo jedynego poli­tyka spośród obecnych - doktor Matyl­dy von Zahnd ma wymowę podwójną - jako klęska nauki i jako klęska humanizmu. Odpowiedzialność za tę klęskę ponoszą wszyscy. Durrenmatt tropi granicę, której wolny umysł nie może przekraczać, granicę, za którą leży ograniczanie wolności innych, bądź ich unicestwienie. Naiwne pytania: czy mo­żna wymagać, by naukowcy zaprzestali swych badań? Czy w ogóle można spodziewać się, by, dostrzegłszy prze­paść, człowiek zrezygnował z odwiecz­nego pędu do poznania? Nie, to oczy­wiście niemożliwe, przyznaje Durrenmatt, ale nie po to napisał "Fizyków", by udowodnić tę prostą prawdę. Problem postawiony w sztuce polega na tym, tragizm dziejów polega na tym, że czło­wiek nie dorósł do poziomu techniki, którą stworzył. Jego skarlała moralność nie jest na miarę jego naukowych osiągnięć.

Dosyć jednak wzniosłego moralizowania, Durrenmatt ucieka od dętej frazeologii. Czyż zresztą nie ma racji mó­wiąc, że ciężar problemów "epoki ato­mowej" udźwignąć może już tylko ko­media, a raczej tragikomedia? Na sce­nie Popularnego toczy się ona jak niez­ły kryminał, którego autor co chwila wy­krzywia gębę w uśmiechu drwiącej po­gardy. Aktorzy umiejętnie wydobywają wszystkie akcenty komediowe, nie przekraczając jednak granicy gorzkiej ironii, a więc bez szarżowania, fanfaro­nady i gierek. Kilka scen, jak na przy­kład wizyta rodziny Mobiusa, uzyskało, bardzo tu potrzebny, wymiar groteski.

W zespole aktorskim wyraźnie domi­nują panie, na czele z Dorotą Kawecką. W roli pielęgniarki Moniki tworzy postać bardzo ludzką, subtelnie i rozumnie gra kobietę, która swą naiwną mądrością i sercem przerosła innych, co przyniosło jej zgubę. Ludzki wymiar tej postaci, jej ciepło i zwykła dobroć szokująco kon­trastują z groteskowymi przepychanka­mi wielkich umysłów i wielkich spraw. Pełnię skomplikowanego charakteru doktor Matyldy von Zahnd wydobywa Stefania Iwińska. Jak przystało na zwa­riowanego polityka wzbudza naszą sympatię i odrazę. Od początku cokol­wiek niesamowita, irytująco zagadko­wa, mimo swej skurczonej, kalekiej po­stury zdaje się dominować nad swymi pacjentami nie tylko jako lekarz, ale tak­że jako inżynier dusz. Spośród samych fizyków najlepiej bogactwo tragiko­micznej konwencji wykorzystuje Zdzis­ław Winiarczyk jako Einstein.

Na pewno nie jest przedstawienie "Fizyków" wielkim wydarzeniem arty­stycznym, wytknąć by można niemało błędów, jak choćby nierówne tempo czy zbytek dosłowności w szczegółach inscenizacyjnych. Ale jest przykładem teatru rzetelnego, mierzącego siły na zamiary, z powagą i uczciwie traktujące­go swego widza. Dyrektor Ziębiński konsekwentnie walczy o ambitny reper­tuar, o teatr peryferyjny tylko pod względem topografii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji