Artykuły

Fantastyczny Ruciński

Takich braw i takiego entuzjazmu w poznańskiej Operze już dawno nie było. Artur Ruciński, jeden z największych śpiewaków naszych czasów, występujący regularnie w nowojorskiej Metropolitan Opera, w niedzielny wieczór dostarczył poznańskim melomanom najgłębszych wzruszeń. Publiczność nie chciała wypuścić artysty ze sceny - pisze Adam Olaf Gibowski w portalu Kultura u Podstaw.

Myślę, że na ten koncert wielu melomanów czekało z niecierpliwością i podnieceniem. Jeden z najbardziej znakomitych śpiewaków świata, którego zna publiczność Nowego Jorku, Mediolanu i Londynu, odwiedza Poznań i hipnotyzuje publiczność swoim talentem.

Na program wieczoru złożyły się jeden duet i arie - głównie z oper Giuseppe Verdiego, ale usłyszeliśmy także utwory Gaetano Donizettiego, Georgesa Bizeta i Ryszarda Wagnera.

Koncert rozpoczął się od instrumentalnego preludium Traviaty, muzyki niezwykle emocjonalnej i wzruszającej. I choć orkiestra grała pięknym dźwiękiem, odniosłem wrażenie że tempa zaproponowane przez Gabriela Chmurę było zdecydowanie za wolne. Oczywiście, nie sugeruję szybszych temp, natomiast uważam, że zwykłe adagio zdecydowanie bardziej podkreśla urodę tej muzyki niż gra w tempie largo. Ale to drobiazg.

W pierwszym wyjściu na scenę, Artur Ruciński wykonał arię Germonta z II aktu Traviaty Di Povenza il mar, il suol. Co to był za popis interpretacji i wrażliwości, na z pozoru drobne niuanse dynamiczne, podparte absolutnie pięknym legato. Po wybrzmieniu ostatniej nuty, publiczność zareagowała frenetycznymi oklaskami i okrzykami brawo!

Zaraz potem na scenie pojawiła się Małgorzata Olejniczak-Worobiej, która zaśpiewała arię "Addio del passato" z trzeciego akty Traviaty. Choć jej głos jest niewątpliwie urodziwy, ale bardzo liryczny i ciepły w barwie, niekoniecznie sprawdza się przy tego rodzaju partiach, które siłą rzeczy wymagają większego wolumenu i większego nasycenia alikwotów. Nie sugeruję, że było to złe wykonanie, bowiem śpiewaczka radziła sobie bardzo sprawnie, utrzymując czystą intonację i pokazując piękne piana, jednak w moim przekonaniu głos Olejniczak-Worobiej nie pasuje do partii Violetty.

Wreszcie przyszedł czas na wielki duet z II aktu "Traviaty". Jeden z kluczowych momentów dramaturgicznych dla całego dzieła. To wielki sprawdzian nie tylko muzykalności, ale też kondycji wokalnej śpiewaków. Artur Ruciński znów dał popis najwyższej techniki i wrażliwości, która jest godna wielkiego podziwu.

Nieco rozczarowała mnie interpretacja arii Wolframa Blick ich umher z wagnerowskiego "Tannhausera". I nie chodzi o kwestie techniczne, te pozostają bez zarzutu, chodzi mi raczej o interpretację, która - jak dla mnie - była nadto włoska i nie przystająca do idiomu wagnerowskiej frazy.

Najbardziej zachwyciła mnie tego wieczoru interpretacja arii hrabiego Luny Il balen del suo sorrioso. Przepiękne, idealnie wyrównane i nasycone lirycznym nastrojem śpiewanie! Gdybym potrafił tworzyć dowcipy, powiedziałbym, że Verdi pisząc Trubadura, kierował się profetyczną wizją interpretacji Artura Rucińskiego. Wielkie brawa za przepiękną frazę!

Koniec koncertu został przełamany francuszczyzną. Orkiestra pod batutą Gabriela Chmury zagrała uwerturę do opery Carmen Bizeta. Fantastyczne, żywiołowe i bezbłędne wykonanie. Świetne tempa, doskonale uchwycony puls i wspaniały dźwięk orkiestry.

Na zakończenie usłyszeliśmy słynne kuplety Escamilla z Carmen, bohaterski nastrój kupletów wywołał interakcję publiczności, która w refrenach, zachęcona przez solistę wtórowała rytmicznymi oklaskami.

Takiego aplauzu i energii nie widziałem w Teatrze Wielkim już dawno, publiczność oczarowana koncertem, nie chciała puścić Artura Rucińskiego ze sceny i wymogła na artyście aż trzy bisy. Baryton powtórzył kuplety Escamilla, następnie wykonał canzonettę Deh vieni alla finestra z dramma giocoso Don Giovanni Mozarta, a na sam koniec arię Oniegina Wy mnie pisali z opery Eugeniusz Oniegin Piotra Czajkowskiego.

Koncert w całości mógłbym uznać za znakomity, gdyby nie nieudolna i kabotyńska konferansjerka Piotra Nędzyńskiego. Publiczność, przychodząca na koncert chce posłuchać muzyki, a niekoniecznie dowiedzieć się ile razy na festiwalu w Salzburgu był prowadzący koncert i komu przepowiedział wielką karierę. Chwilami można było odnieść wrażenie, że Piotr Nędzyński czuł się jak na własnym spotkaniu autorskim, a nie na recitalu, którego gwiazdą był Artur Ruciński. Z wielkim zdziwieniem przyglądałem się także nowemu zjawisku (oby nie stało się zwyczajem!) wychodzenia konferansjera do finałowych oklasków, które - jak wiadomo - adresowane są do artystów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji