Artykuły

Letargiczny taniec

"Czyż nie dobija się koni?" Horace'a McCoya w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Wojciech Kościelniak, znany w Trójmieście ze spektakli muzycznych, zmierzył się w Teatrze Wybrzeże z powieścią "Czyż nie dobija się koni?"

Kiedy rozgrywa się spektakl według tekstu McCoya, wyreżyserowany przez Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Wybrzeże? Robert Syverten, jeden z głównych bohaterów, mówi w pierwszej scenie, że Hitler właśnie wkroczył do Nadrenii - czyli mamy dokładnie rok 1936. Tyle że tego zdania w oryginalnym tekście Syverten, prosty chłopak z Arkansas, nie wygłasza, dopisał je Wojciech Kościelniak. Tak jakby chciał nam powiedzieć: dzieje się to wtedy, kiedy jakieś zło rusza na podbój świata. Czyli równie dobrze dzisiaj, w wiele lat po Wielkim Kryzysie. Sugerują to też walające się po scenie plakaty i reklamy, stylizowane na lata 30. Ten klimat rupieciarni mówi nam, że to, co opisał McCoy, było dawno, ale mordercze maratony tańca ludzie organizują sobie także w innych czasach. Pewnie nawet stale.

Większą zagadką jest pytanie o miejsce wydarzeń. Nad aktorami i widownią unosi się nadmuchana ryba, taka plażowa zabawka, przemyślnie sterowana zza kulis joystickiem. Po scenie przepłynie czasem cień rybiej ławicy. Geneva, którą wyrzucono z maratonu, znika nam z oczu, wspinając się nad scenę po obślizgłej drabince sznurowej. Jesteśmy w jakimś podwodnym świecie albo w wielkim akwarium. Czemu tak? Bo reżyser połączył w jedno tekst powieści McCoya i poemat prozą "Złowiony" Tadeusza Różewicza.

Różewicz w swoim przejmującym poemacie opisuje takie widzenie ludzkiego życia, które polega na poczuciu schwytania na haczyk przez nieznanego wędkarza. Nie wiemy, kim jest wędkarz, nie mamy nawet pewności, że on istnieje, nie wiemy, czy istnieje żyłka, czy też jest nią po prostu stale płynące i udręczające bohatera życie. Jedno co wiemy, to to, że z tego udręczającego życia nie można się w żaden sposób "urwać". To głęboko pesymistyczne - choć i heroiczne, skoro takie życie jednak się przyjmuje - spojrzenie na nasz los Kościelniak nałożył na powieść McCoya, która też przecież entuzjazmem dla ludzkiej kondycji nie tryska. Efekt? Spektakl jakby martwy, zastygły w nieruchomej formie, a-dramatyczny.

To największy problem tego ciekawie może pomyślanego, ale wątpliwego w realizacji przedstawienia. Można, owszem, studiować zdanie po zdaniu niełatwy poemat Różewicza. Można jeszcze, powiedzmy, kontemplować obraz "Taniec życia" Edwarda Muncha. Ale w teatrze, nic na to nie poradzimy, coś musi się stale dziać. Pomysł, by uczestników tanecznego maratonu od początku wprawić w letargiczny taniec, tak jakby przeczytali u Różewicza zdania, że "trzeba więc wyrzekać się życia, gwałtownych ruchów. Udawać bezruch" - pozbawia spektakl dramaturgii. Kto wybierając się do Teatru Wybrzeże, liczy na to, ze śledzić będzie wciągający dramat, podobny do tego, jaki rozgrywa się w słynnym, wibrującym różnymi rytmami filmie Sydneya Pollacka, tego czeka srogi zawód.

Reżyserski koncept odbiera temu przedstawieniu nie tylko dramaturgię. Pola do popisu nie dostali też aktorzy. Zmuzułmanieni tancerze nie są w stanie ożywić swoich bohaterów w poszczególnych epizodach. Niektóre z tych epizodów rażą fałszywością. Katarzyna Dałek jako Gloria rzeczywiście odróżnia się od tego tła, co widać nawet w kostiumie: inni noszą trudne do zdefiniowania, jakby więzienne łachy, Gloria ma na sobie czarną koktailową sukienkę z koronkowymi rękawami. Ale Gloria jest inna przede wszystkim dlatego, że ta wulgarna i wrażliwa dziewczyna z poprawczaka jest - jeszcze - pełna życia i łobuzerskiego buntu. No tak, ale ta jedna tylko nuta to dla aktorskich możliwości Dałek za mało, tak samo jak nie mógł zbytnio rozbudować swojej postaci Roberta Syvertena Piotr Witkowski.

Ludzi z charakterami gra tu - i to bardzo dobrze - personel tej szemranej tancbudy, jaką dla Kościelniaka jest ludzkie życie: Grzegorz Gzyl jako Rocky, Krzysztof Matuszewski jako Socks i Jarosław Tyrański jako Rollo. Typki spod ciemnej gwiazdy, tandetny konferansjer, gangster i wykidajło. Śmieszne i straszne trio.

Tak naprawdę sala taneczna nie jest w tym przedstawieniu szemraną tancbudą. Tak było u McCoya, u Kościelniaka jest znacznie gorzej. Pływająca nad naszymi głowami nadmuchana ryba mówi głosem z offu, jak w Wielkim Bracie. Jest raz sędzią, raz kimś, kto dostarcza złudzeń, że jednak ludzkie życie ma jakiś cel i sens, ale potem te złudzenia odbiera. Być może ryba jest w tym okrutnym survivalowym reality show symbolem owego Wędkarza, który sadystycznie bawi się ludzkimi losami? To metafora poruszająca, ale puentująca spektakl zbyt nużący.

Wojciecha Kościelniaka znamy w Trójmieście przede wszystkim jako twórcę świetnych przedstawień muzycznych. Jego zmaganie z materią spektaklu dramatycznego wypadły gorzej. Ale rzucają ciekawe światło na np. "Lalkę" czy "Chłopów". Czy w "Lalce" nie tak samo wygląda bezcelowość ludzkich dążeń? Czy "Chłopi" to nie ta sama wizja powtarzającego się w kółko żmudu życia? W "Czyż nie dobija się koni?" ten pesymizm nie jest opakowany muzyczną formą (muzyka jest tylko tłem), więc brzmi o wiele mocniej. Ale spektaklowi to nie pomogło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji