Artykuły

Z rodzinnej kroniki...

"Photo Finish" Petera Ustinova jest komedią; mamy się i przeto bawić i nie ma co bawimy się. Pomysł, na którym opiera się sztuka, jest zresztą przedni; nie zdradzając szcze­gółów, by nie pozbawić przy­szłych widzów elementów mi­łego zaskoczenia, można napi­sać ogólnikowo, iż chodzi o rekonstrukcję dziejów (duże słowo!) jednego człowieka, lub i inaczej - jednej angielskiej rodziny. Typowej? No, raczej nie. Bohater (głowa rodu) jest nie tylko mistrzem w biegach maratońskich, co nie jest takie codzienne, ale także poczyt­nym pisarzem. A to już coś: jakieś rozterki i dylematy mo­ralne, borykanie się z sobą, rozbudzona wyobraźnia, swoi­sta wrażliwość, czy nawet nadwrażliwość... Chwileczkę! Wszystko to mogłoby się za­pewne zmieścić w tej komedii, ale tego wszystkiego nie ma.

A więc o tym, co jest. Boha­ter egzystuje na scenie w warunkach i sytuacjach osobli­wych; są dobrze, efektownie zmontowane wspominki-zde­rzenia, jest sporo codziennych drobiazgów i codziennych na­rzekań, sporo incydentów bła­hych, chciałoby się rzec oczy­wistych i bezproblemowych. To tyle. Angielski pisarz, w tym wydaniu w jakim prezen­tuje go Ustinov, nie szczyci się wielkimi ambicjami, ani bo­gatym życiem wewnętrznym. Nie ulega i nie podlega także jakimś większym namiętnoś­ciom, spokojnie i dobrotliwie może spojrzeć zatem na włas­ną przeszłość, nic go na tyle nie zbulwersuje, by jego sta­re, osiemdziesięcioletnie serce zaczęło bić w rytmie przy­śpieszonym. Sporo się tu mówi, czasami o niczym, z tym, że i to bywa mo­mentami zabawne, tak jak zabaw­ne może być powszednie i upar­te borykanie się z żoną, typem wiernej i nudnej towarzyszki ży­cia. Gorzki humor? Ależ tak, wła­śnie taki w stylu, który potocz­nie zwiemy angielskim. Niekiedy, to prawda, pod otoczką słów przebija autorskie zatroskanie o przemijający czas, kwitowane jest to zresztą niemal natychmiast ri­postą - wiadomo, każdy wiek ma swoje radości i przywileje, a ewentualność nawrotu o małe czterdzieści lat w tył mogłoby bo­hatera skazać na niepotrzebni perturbacje. A zresztą człek w tym wieku jest nadal jeszcze buń­czuczny, zadufany w sobie ponad miarę. Czy warto zatem próbo­wać? Jest także w tej komedii, zamknięta szuflada w staro­modnym rodzinnym biurku. Spełnia rolę - symbolu-ułudy. Chowa tajemnicę? Znamionu­je niespełnione marzenia skry­wane przed oczyma wścibskich, Nic podobnego - szuf­lada jest po prostu pusta. Jeżeli zatem coś oznacza, czy określa to chyba to tylko, że nie warto się niepotrzebnie łu­dzić - komedia ma być tylko zwykłą zabawą. Jej finał nie jest także szczególnym odkry­ciem, jako że Ustinov widać wierzy w przeznaczenie, każe zatem swemu bohaterowi wy­powiedzieć kwestię sprowa­dzającą się do stwierdzenia: co komu sądzone, to go nie minie. Bohater zauważa przy tym bez szczególnego smutku, że niepotrzebnie użerał się przez lat osiemdziesiąt; o użeraniu w komedii jednak się nie mówi, a z tego, co widzi­my, życie bohatera układało się raczej dobrze. Niektórym to się szczęści!

Komedię Ustinova Teatr Dramatyczny wystawił na upały i letnią kanikułę, trosze­czkę się widać to opóźniło, bo premiera niemal zbiegła się z urlopami (teatru!). A szkoda. - Takie komedie, w miarę i zabawne i dobrze skonstruo­wane mają zwykle powodze­nie, a już tym bardziej pod­czas upałów, gdy myślenie sprawia niejakie trudności. Przedstawienie jeszcze, co prawda, całkowicie się nie "dotarło", czy "nie rozkręciło" (używając żargonu teatralnego) ale tak to właśnie bywa z komediami, że nabierają tempa i rumieńców po kilku kolejnych prezentacjach. Re­żyserował ten spektakl Ludwik René - jak zawsze starannie, pomysłowo, ze smakiem i tak­tem, wspaniałą oprawę stwo­rzył mu Jan Kosiński, budu­jąc imponujący salon angiel­skiego domu.

W roli Sama - pisarza i byłe­go sportowca wystąpił ANDRZEJ SZCZEPKOWSKI, z pogodnym uśmiechem spoglądając na rozry­wające się tuż obok niego "niemoże" oraz na własną sceniczną przeszłość, której zapewne i tak by nie zmienił, po prostu z... le­nistwa. Obok Szczepkowskiego w w innych wydaniach Sama wystą­pili: MIECZYSŁAW VOIT, WI­TOLD SKARUCH i KAROL STRASBURGER; zabawnym, bar­dzo komediowym Reginaldem był TADEUSZ BARTOSIK. Najstarszą Stellę zagrała taktownie i oszczęd­nie WANDA ŁUCZYCKA, w dwóch rolach pojawiła się na sce­nie pełna temperamentu MAŁGO­RZATA NIEMIRSKA. Pozostałe kobiece role w otoczeniu Sama i I jego ojca tworzyły panie: DANUTA SZAFLARSKA, BARBARA KLIMKIEWICZ,KRYSTYNA KA­MIEŃSKA i MARIA WACHO­WIAK.

Zgrabny potoczysty przekład komedii jest dziełem Wacławy Komarnickiej i Antoniego Mariano­wicza. I tak sezon teatralny nam się kończy. Tym razem akcen­tem raczej optymistycznym. Znaleziono bowiem wreszcie pozycję, której nie trzeba by­ło podbudowywać i faszero­wać "pomysłami", by podoba­ła się wszystkim. I wytraw­nym koneserom i zwykłym bywalcom. To wiele. Szczegól­nie dla tych, którzy łakną roz­rywki. Jest także potrzebna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji