Artykuły

Gruba ryba łapie się na haczyk

"Czyż nie dobija się koni?" Horace'a McCoya w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Chocholi taniec ludzi pozbawionych godności i sensu życia, walczących, by wyrwać się z odrętwienia, wypełnia sztukę "Czyż nie dobija się koni?" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Wybrzeże.

Wojciech Kościelniak w "Czyż nie dobija się koni?" prowadzi z widzem grę - albo się akceptuje jej zasady i gra dalej, albo odpada w trakcie. Zupełnie jak w maratonie tańca, o którym opowiada. Dla mnie gra Kościelniaka jest tyleż intrygująca, co wymagająca skupienia i akceptacji dla rozdającego karty. I choć momentami mocno się dłuży, warto w niej wytrwać. Inaczej niż w tym maratonie.

Oczekiwanie na odmianę

Kościelniaka zna każdy miłośnik musicalu i teatru muzycznego - w Trójmieście znany jest ze znakomitych w treści i formie spektakli w Teatrze Muzycznym w Gdyni (m.in. "Sen nocy letniej", "Hair", "Chłopi" i najnowszy "Zły", a w przygotowaniu "Wiedźmin"). I choć w Trójmieście nie miał dotąd okazji pracować poza Muzycznym, jego dorobek w realizacji spektakli dramatycznych na scenach wielu polskich teatrów jest okazały. Dlatego Adam Orzechowski, dyrektor Wybrzeża, właśnie jemu zaproponował "Czyż nie dobija się koni?" - spektakl z muzyką i tańcem w tle, lecz nie na pierwszym planie.

Powstał przejmujący - choć mocno rozciągnięty w czasie i wystawiający cierpliwość widza na poważną próbę - portret społeczności wykluczonej, dla której jedynym stanem, jaki znają, jest niedostatek, niespełnienie i oczekiwanie na odmianę karmy.

W tej nadziei decydują się na udział w morderczym maratonie tańca, który - o czym marzy każdy z ponad dwustu uczestników - przyniesie tysiąc dolarów wygranej, sławę i sukces. Jedni o tym dobrze wiedzą, inni dopiero się przekonają, że oto stają do wyścigu szczurów, w którym jedynymi regułami są przebiegłość, konformizm i brak reguł.

Połów Grubej Ryby

Tacy ludzie to łatwy łup dla Grubej Ryby (uosobionej w poruszającej się ponad głowami aktorów i widzów wielkiej rybie) - symbolu dostatku, wpływów i pieniędzy. Zresztą odwołań do podmorskich ławic, wędek, połowów i haczyków jest w spektaklu dużo więcej - jako metafory pokusy i łatwego polowania na zdobycz.

Bohaterem jest zbiorowość wycieńczonych uczestników maratonu tańca, odrętwiałych i wyzutych z energii i godności, na którą składają się indywidualności. Parą, która fabularnie niesie tę opowieść, są wykluczeni ze świata życiowi rozbitkowie: krnąbrna buntowniczka, łamiąca konwenanse Gloria (Katarzyna Dałek po raz kolejny w udanej, głównej roli) i partnerujący jej Piotr Witkowski jako marzący o karierze reżysera filmowego Robert (tylko momentami wypadający przekonująco, niestety), który doprowadza do tragicznego finału. To jedyne, na co w życiu Robert ma wpływ.

Wyżej od nich w drabinie społecznej stoją organizatorzy maratonu. Wśród nich cyniczny i drżący o karierę konferansjer Rocky w interpretacji Grzegorza Gzyla, który po sukcesie roli Falstaffa w "Wesołych kumoszkach z Windsoru" kolejny raz udowadnia świetną formę. Swoje pięć minut ma Jarosław Tyrański jako zblazowany, choć nie pozbawiony ikry sędzia Rollo.

Atmosferę spektaklu, gęstą i lepką jak karmel (z wyjątkiem dynamicznych scen wyścigu), buduje ruch sceniczny w opracowaniu Jarosława Stańka (znanego ze znakomitych układów tanecznych, który tym razem postawił raczej na bezruch i apatię) i muzyka Piotra Dziubka, tak odmienna od realizacji w Teatrze Muzycznym. Co nie oznacza, że Dziubek stracił swój charakter pisma, raczej dał się poznać jako artysta wielostronny, opierający się szufladkowaniu. Uwagę zwraca oddająca obskurne realia tancbudy scenografia Damiana Styrny, a jeszcze bardziej ciekawe animacje jego syna - Eliasza Styrny.

Choć spektakl trwa ponad trzy godziny i chwilami się dłuży (zwłaszcza pierwszy akt, poświęcony niespiesznej ekspozycji postaci i budowaniu nastroju), jest w nim wszystko, czego potrzeba, by przykuć uwagę widza. Także pod względem fabularnym. Jest przemoc, miłość, upokorzenie, gwałt, emocje, konformizm, wątek kryminalny, strzały i śmierć.

Ja jestem na tak.

Po raz drugi na naszej scenie

Tekst Horace'a McCoya (w 1969 r. sfilmowany przez Sydneya Pollacka z Jane Fondą w głównej roli, za którą została nominowana do Oscara) ma ostatnio w Trójmieście dobrą passę. Zaledwie kilka tygodni temu ten sam tytuł wszedł do repertuaru Teatru Muzycznego w Gdyni. Dla 16 słuchaczy ostatniego roku działającego przy Muzycznym Studium Wokalno-Aktorskiego jest to spektakl dyplomowy - zwieńczenie nauki i swoisty rytuał przejścia do kariery zawodowej. Przedstawienie według książki McCoya w reżyserii Małgorzaty Talarczyk (aktorki Teatru Miejskiego w Gdyni) idealnie wpisuje się w tę sytuację, portretując grupę młodych ludzi u progu dorosłości.

Więc chcąc nie chcąc gdyński spektakl kładzie akcent na życiową inicjację. Od przedstawienia Kościelniaka różni go znacznie więcej - w nim kipi witalność młodych ludzi, akcja biegnie wartko (skondensowana do ram półtoragodzinnego spektaklu), przerywana numerami wokalnymi i tanecznymi, wrze energia i namiętność.

Tym bardziej warto skonfrontować ze sobą obie inscenizacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji