Artykuły

W związku z Nagrodą im. Zygmunta Hübnera i o kilku innych sprawach

Witold Sadowy krytycznie o najnowszej inscenizacji Mariusza Trelińskiego.

Nagrodę im. Zygmunta Hübnera "Człowiek Teatru" wręczono po raz pierwszy w roku 2014 Annie Augustynowicz w Teatrze Powszechnym w Warszawie, który nosi Jego imię. Rok później Janowi Englertowi, a obecnie w roku 2016 Jerzemu Treli. Wielkiemu artyście i wspaniałemu człowiekowi. Zygmunt Hübner, patron tej nagrody a także warszawskiego Teatru Powszechnego, był artystą wielkiego formatu. Zapisał piękną kartę w historii naszego teatru. Jako aktor, reżyser, pedagog i dyrektor. Człowiek ogromnej wiedzy. Intelektualista. Skromny i wrażliwy. Esteta. Uczulony na piękno. Tradycjonalista. Ci, którzy objęli rządy w tym teatrze, kiedy go zabrakło, starali się iść jego drogą. Dbali o poziom i ambitny repertuar. Nie eksperymentowali i nie przerabiali autorów. Z chwilą kiedy dyrektorem został Paweł Łysak, wszystko się zmieniło. Przyjechał do Warszawy z Bydgoszczy. Ze swoimi aktorami. Robić teatr znakomity. Przed tym ponoć okropnie się działo w tym teatrze. Tak przynajmniej czytałem w prasie. Nie miałem dotąd okazji poznania osobiście Pawła Łysaka. Rzadko bywam w tym teatrze. Nie otrzymuję od niego zaproszeń. Ale to, co dotychczas widziałem, przeraża mnie i napawa niepokojem. Przede wszystkim dlatego że uzurpuje sobie prawo do spuścizny po Zygmuncie Hübnerze. Głosi wszem i wobec, że jest jego kontynuatorem. Na afiszach i wszędzie, gdzie się da, umieszcza wyjęte z kontekstu zdanie Zygmunta Hübnera: "teatr, który się wtrąca". I na tej podstawie wmawia niewyrobionym widzom, że kontynuuje jego dzieło. Ale nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Znałem osobiście Zygmunta Hübnera i jego dokonania. Kiedy był dyrektorem teatrów Wybrzeże, Starego Teatru w Krakowie i Teatru Powszechnego w Warszawie. To, co obecnie oglądamy na scenie Teatru Powszechnego, wcale nie jest po jego myśli . Nie podpisałby się na pewno pod żadnym przedstawieniem. A jeżeli istnieje życie pozaziemskie, to z pewnością przewraca się w grobie, nie mogąc protestować. Zwłaszcza jeżeli chodzi o inscenizację "Szczurów" Hauptmanna a właściwie Mai Kleczewskiej, bo to jej dzieło. Czy też pod "Lillą Wenedą" Juliusza Słowackiego, którą na nowo odczytał Michał Zadara - "genialny" interpretator naszych dzieł narodowych. Inscenizator "Dziadów", które trwają 14 godzin. Pracuje często ze swoją żoną Barbarą Wysocką. Cała ta trójka "mistrzów "dzisiejszego teatru ma nieprawdopodobny tupet i chorą wyobraźnię, której brakuje przeciętnemu śmiertelnikowi. Do tego grona zaliczyłbym jeszcze Radosława Rychcika. Drugiego znawcę naszej klasyki a zwłaszcza "Dziadów" Adama Mickiewicza. Przeniesionych w realia amerykańskie, bo po polsku są nieczytelne. Jeżeli chodzi o "Szczury" to przeniosła je Kleczewska w nasze czasy i przysposobiła do swoich potrzeb. Rozprawiła się z tymi, którzy ośmielili się ją krytykować i rozebrała do naga dwoje aktorów. Są też w jej inscenizacji ogromne ilości cementu i płyt betonowych, którymi zabudowuje scenę. Jest także kopulacja na tle pojawiającej się w głębi na billboardzie głowy Chrystusa. A na zakończenie wjeżdża na scenę maszyna do wytwarzania piany i zalewa całą przestrzeń sceniczną i pierwsze rzędy krzeseł. W "Lilli Wenedzie" Słowackiego Michał Zadara przeniósł akcję sztuki z czasów przedhistorycznych w wiek XX. Ubrał bohaterów w wojskowe mundury, dał im karabiny maszynowe, radiostacje i wysłał na front. Co to ma wspólnego z "Lillą Wenedą" - nie wiem. Od wielu już lat obserwuję na całym świecie trend do przerabiania i przenoszenia na siłę dawnych dzieł w czasy współczesne. W teatrze i w operze. To, co dawniej było piękne i miało sens, dzisiaj zmieniło się w brzydotę, bezsens i bełkot. Nowi "geniusze" na całym świecie skrzyknęli się. Wspierają się i lansują wzajemnie. Wszędzie mają swoich ludzi, swoich krytyków, klakierów i tuby reklamowe. Znajdują też sponsorów, którzy to wszystko finansują i wbijają maluczkim a czasem nawet światłym ludziom do głowy, że są genialnymi reżyserami i że inaczej nie można wystawić dzieł z dawnej epoki. Powtarzając te brednie wielokrotnie, ludzie zaczynają w nie wierzyć. A oni tymczasem uprawiają hochsztaplerkę i zarabiają duże pieniądze. Dawniej kiedy w teatrze naprawdę działali wielcy ludzie, tacy jak Leon Schiller, Aleksander Zelwerowicz, Wilam Horzyca, Edmund Wierciński, Arnold Szyfman, Stanisława Perzanowska czy Janusz Warnecki oraz młodsi od nich Erwin Axer, Ludwik Rene i Adam Hanuszkiewicz a obok nich wielcy scenografowie Teresa Roszkowska, Władysław Daszewski, Otto Axer, Marian Kołodziej czy Krzysztof Pankiewicz - teatr wyglądał zupełnie inaczej. Biorąc na warsztat sztukę, reżyserzy byli znakomicie przygotowani. Wiedzieli wszystko o autorze, epoce, obyczajach i kostiumach. A dziś reżyser nie zawraca sobie tym głowy. Wszystko ma dziać się współcześnie. Kostiumy z lumpeksu. Meble współczesne i to byle jakie. Mężczyzna rozmawia z kobietą, trzymając ręce w kieszeni albo rozwalony na krześle a kobieta stoi i tak prowadzą ze sobą dialog. Nie obowiązuje kindersztuba i dobre obyczaje. Jeżeli reżyser nie wie, jak ustawić sytuacje i co zrobić z aktorem, to przeważnie sadza go na krześle. Skoro wszystko, co dawne nic nie jest warte, to pytam, dlaczego turyści zwiedzający świat zachwycają się tym, co przetrwało wieki?

Ostatnio widziałem w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej najnowszą premierę "Salome" Richarda Straussa. Byłem przerażony tym, co zaproponowali realizatorzy. Mariusz Treliński i jego nadworny scenograf Boris Kudlicka. To genialne dzieło wymagające znakomitych wykonawców powstało w latach 1903-1905. Z librettem opartym na sztuce Oskara Wilda. Od prapremiery budziło zachwyt i sprzeciw. A także demonstracje społeczności żydowskiej i chrześcijańskiej. Opowiada o rozwiązłym życiu na dworze Heroda. Pełnym bogactwa, przepychu i rozpusty. Bohaterami tej opery są Herodiada zdradzająca męża z Herodem, Herod, który dobiera się do swojej pasierbicy Salome i Salome pożądająca chrześcijańskiego proroka Jochanaana czyli Św. Jana. Odtrącona przez niego, z zemsty żąda od Heroda jego ściętej głowy przyniesionej na srebrnej tacy. Przed laty w roku 1961 widziałem "Salome" w Operze Warszawskiej przy ul. Nowogrodzkiej. Od strony muzycznej przedstawienie przygotował wielki dyrygent Mieczysław Mierzejewski. Z Alicją Dankowską w partii Salome, Wacławem Domienieckim Herodem, Marianem Woźniczką Jochanaanem i Franciszką Denis-Słoniewską jako Herodiadą. W przepięknej scenografii wyczarowanej przez niezapomnianą artystkę malarkę Teresę Roszkowską. I choć nie było to przedstawienie najwyższych lotów, to w porównaniu z obecnym uznać muszę za dużo, dużo lepsze. Niemal znakomite. Mariusz Treliński, o którym czytam peany jako mistrzu, którym zachwyca się świat, przeniósł akcję "Salome" z pałacu Heroda w czasy współczesne. Do jakiegoś byle jakiego mieszkania z tapczanem i kuchnią, w którym toczy się akcja. Herod biega w krótkich kalesonach i w rozpiętym szlafroku, podniecając chyba Salome? Zamiast ściętej głowy Jochanaana na tacy, oglądamy Salome siedzącą na tapczanie a przed nią stoi nadziany na sztyft plastikowy model głowy. Taki, jaki ogląda się na manekinach albo w perukarni, gdzie nakłada się perukę, aby ją uczesać. O tańcu Siedmiu Zasłon lepiej nie wspominać. Tę niezwykłą dekorację zaprojektował uznany Boris Kudlicka. Od strony muzycznej spektakl jest znakomicie przygotowany przez Stefana Soltesza. Orkiestra Opery Narodowej brzmi znakomicie. Od strony wokalnej także. Erika Sunnegardh jako Salome, Jacek Laszczkowski jako Herod, Jacek Strauch jako Jochanaan, Pavlo Tolstoy jako Narraboth oraz reszta obsady zasługuje na najwyższe pochwały. Ze stroną wizualną jest katastrofalnie. Oświetlenie fatalne. A przecież istnieje teraz specjalne stanowisko reżysera świateł?! Dawniej robił to reżyser z głównym elektrykiem! Dlatego też co chwila zamykałem oczy i słuchałem muzyki i wykonawców, bo tego, co na scenie, nie dało się oglądać. Na premierze były brawa dla śpiewaków, dyrygenta i orkiestry, ale nie było zachwytów. Czytając obecnie recenzje tak zwanych krytyków muzycznych, jestem zaskoczony ich fałszywym zachwytem. Mam nadzieję, że widzieli chociaż raz w życiu prawdziwą inscenizację opery Richarda Straussa. Dlaczego wiec obłudnie piszą nieprawdę? Komu się podlizują i wypisują takie brednie? Mam nadzieje, że ten fałszywy zachwyt wkrótce minie i wrócimy znowu do normalności.

Nie tylko my zwariowaliśmy. Zwariował cały świat... Od kiedy uzyskaliśmy wolność i żyjemy w kapitalizmie, nie ma autorytetów autorytetów i nie ma hamulców. Małpujemy to, co dzieje się na zachodzie. Można robić, co się chce. Czy ma to sens czy nie. Ta moda panuje na całym świecie. Spryciarze i cwaniacy łączą się w kliki i popierają się wzajemnie. Wmawiają nie wyrobionej publiczności, że wszystko jest genialne. Dlatego też buntuję się przeciwko takim inscenizacjom. Wszystko, co oglądam obecnie, jest wydziwaczone, pozbawione dobrego smaku i na siłę przeniesione do współczesności. Tak jak gdyby przedtem była próżnia i nic się nie działo. A jeżeli działo, to źle i bez sensu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji