Artykuły

Lolitka, nimfetka czy nimfomanka?

"Salome" Richarda Straussa w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Was.

"Salome" Richarda Straussa powszechnie uznano za dzieło niezwykle wymagające. Inscenizacja tej opery zawsze traktowana jest w kategoriach ambicjonalnych, niosących jako przedsięwzięcie artystyczne sporą dozę ryzyka. Mamy bowiem do czynienia z jednym z najwybitniejszych utworów w muzyce operowej, które wymaga przygotowania ogromnej orkiestry i solistów, dysponujących odpowiednią techniką wokalną. Zaś interpretacja samej idei dzieła i przekazanie zawartych w libretcie sensów jest również wyzwaniem dla samych realizatorów. Stąd też inscenizacje "Salome" nie pojawiają się zbyt często w repertuarze teatrów muzycznych. A szkoda, bo Strauss potrafi mistrzowsko charakteryzować swoich bohaterów, dając śpiewakom możliwość stworzenia portretów psychologicznych, które w prezentacji ludzkich postaw i dramatów wychodzą poza szablon "przesłodzonego" obrazu rzeczywistości, często w operze dominującego. Salome, podobnie jak Elektra czy Marszałkowa to złożone wizerunki kobiet, które swym formatem można tylko porównać do wielkich bohaterek Wagnera, poprzednika Straussa. I choć wpływ tego ostatniego na twórczość autora "Kawalera srebrnej róży" trudno byłoby zakwestionować, to Straussowi udało się wypracować własny, pełen indywidualności styl muzyczny. Świadczy o tym przede wszystkim stosowanie motywów przewodnich i skomplikowany kontrapunkt, w którym każdy instrument rozpatrywany jest solistycznie. Wszystko to razem stanowi o tym, że mamy do czynienia z konstrukcją pełną niezwykłości barw oraz bogatą paletą dźwięków i brzmień ponad stu instrumentów. Bohaterom oper Straussa znacznie bliżej do postaci z krwi i kości, do ludzi pokiereszowanych wewnętrznie, nieokiełznanych i pełnych namiętności, nie ma w nich nic z koturnowości mitycznych bogów. Akcja "Salome", tak jak w dramacie Oscara Wilde'a, rozgrywa się w komnatach pałacowych Heroda w Galilei w I wieku przed naszą erą. Atmosfera od początku jest tu nasycona erotyką, perwersją i pożądaniem, co skrzętnie wykorzystują w najnowszej inscenizacji, nie zawsze jednak w sposób przejmujący, Mariusz Treliński i Boris Kudlička.

W styczniu 1993 roku "Salome" pojawiła się w Operze Narodowej za sprawą Marka Weissa-Grzesińskiego, Andrzeja Majewskiego i Emila Wesołowskiego. Orkiestra usadowiona została na scenie, akcja wyciągnięta na proscenium, a na scenografię składały się wodne fontanny, muszle i białe tarasy. Była to oczywiście bardzo konsekwentna i celowa próba odejścia od dotychczasowej tradycji inscenizacyjnej, szczególnie w kostiumach dość zaskakująca. Jeszcze dalej w swoich poszukiwaniach poszedł słynny duet - Treliński z Kudličką, rezygnując z przestrzeni pogrążonego w ciemności tarasu, pokazują bohaterów w sztafażu na wskroś współczesnym, determinującym nasz sposób patrzenia na sceniczne postaci. Zrezygnowali - czy też może nie znaleźli sposobu - na pokazanie proroka Jochanaana, który skrył się w różnych zakamarkach, nie będąc widocznym. Osłabia to znacznie konfrontację elementów świata profanum z sacrum, choć można podejrzewać, że realizatorom na tym polu narracji najmniej zależało. Mamy bowiem do czynienia z Salome, która w tej inscenizacji jest ofiarą pedofilskich zapędów swojego ojczyma. Herod pojawiający się w kuchni w rozchełstanym bordowym szlafroku, wcześniej podczas kolacji natarczywie pożądający choćby spojrzenia tytułowej bohaterki, pojawia się również podczas "tańca siedmiu zasłon", będącego reminiscencją z przeszłości - cztery ucharakteryzowane na lolitki tancerki niemalże zastygają w pozach małych dziewczynek, co i rusz tonąc w ciemności skrywającej ich kolejne doświadczenia z mężczyzną jako katem.

Można by jeszcze wspomnieć o kilku innych, dość kontrowersyjnych pomysłach, które powstały podczas pracy z odpowiedzialnym za dramaturgię Piotrem Gruszczyńskim, ale nie mają one istotnego znaczenia w odbiorze całości. Chciałoby się wszakże powiedzieć o jednym - coraz częściej twórcy teatralni jakby nie wierząc w siłę samego tekstu, zaczynają ów traktować dość swobodnie. Oczywiście tego typu zabiegi nie są niczym złym, ważne jednak jest to, by przynosiły więcej zysków niż strat. Tym razem mamy do czynienia z porządkowaniem myśli scenicznej dość klarownym, ale też i w kilku momentach niezwykle bolesnym. Szkoda tylko, że nie dotyczy to całości widowiska. Na szczęście najnowszy spektakl Trelińskiego, utrzymany w jego "autorskiej manierze" (kłania się "Powder Her Face", Lynch i inne filmowe thrillery) jak zawsze broni się swoją wizyjnością, atmosferą i plastyką scenicznych obrazów, które podsycane są projekcjami wideo Bartka Maciasa i reżyserią świateł Felice Ross - księżycowe obrazy złowieszczo oddają wszystkie światła tej nocy, czynią z Salome rodzaj fantazmatu, coś na kształt bytu nierzeczywistego, istniejącego przede wszystkim poza tym co czysto ziemskie. No i jest muzyka, która tym razem została doskonale zinterpretowana przez Stefana Soltesza.

Gorzej jest z odtwórcami głównych ról, bo o ile Jacek Laszczkowski w roli Heroda radzi sobie znakomicie, to kreująca tytułową postać Erika Sunnegardh czasami zostaje zupełnie przesłonięta przez orkiestrę, co było szczególnie uciążliwe w pierwszych scenach przedstawienia. Mnie osobiście zabrakło w jej głosie siły i ekspresji, a w aktorskim rysunku choćby odrobiny szaleństwa, a może nawet wyrachowania?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji