Artykuły

Wywoływanie ducha

Autor książki - aktor, muzyk i polonista - dziś ma lat 30; urodził się wtedy, kiedy Ro­man Wilhelmi zagrał rolę w młodzieżowym filmie "Stawiam na Tolka Banana". Zapewne nie widział na własne oczy Wilhelmiego w teatrze, mógł natomiast znać jego role fil­mowo-telewizyjne: Olgierda z "Czterech pan­cernych", Dyzmę, dozorcę Anioła z serialu "Alternatywy 4". Zafascynowany osobowością aktora, zamiast sztampowej pracy magister­skiej Marcin Rychcik podjął się napisania po swojemu nieistniejącej do tej pory monogra­fii Wilhelmiego. Wybrał drogę "narracyjności" wedle Haydena White'a. Samodzielnie "wytworzył" źródła biograficzne, robiąc wy­wiady z ludźmi, którzy znali Wilhelmiego: z rodziną, kolegami-aktorami, reżyserami.

Tych rozmów w ciągu jednego roku przepro­wadził 30. Bez balastu dat - te są do spraw­dzenia na końcu, w spisie ról. Ilość imponu­jąca, to prawda - i znacznie więcej w książ­ce przywołań źródeł własnych niż cudzych, wygrzebanych z archiwów. Lecz ważniejsza jest ich jakość.

Zdialogowany wewnętrznie tekst czy­tało mi się jak po maśle, jakbym słuchała in­teresującej rozmowy, napisanej żywym, pla­stycznym językiem, jakbym była świadkiem opisywanych scen, aż nagle, na stronie 25., jeden i drugi zgrzyt. W cytatach z recenzji. W "Lilli Wenedzie" Wilhelmi zaproponował "pełną umiaru i prostoty rolę Lecha". "W roli Stanleya szukał środków wyrażenia brutalno­ści i prymitywizmu, jako Mazepa wykazał szlachetny poryw i wrażliwość". Zastanowił mnie ten kontrast, zbitka swobody i najgor­szej recenzenckiej sztampy. Na szczęście ta­kich kwiatków znajduje się tu niewiele i jest to, być może, z rozmysłem stosowa­ny "efekt obcości".

Rozpisuję się o technice Rychcika, bo dzięki niej ta książka jest o niebo prawdziwsza od rozlicznych wywiadów-rzek czy dokumentalnych biografii aktorskich, jakich mnóstwo się w ostatnich latach wydaje. Wy­obrażam sobie, że gdyby Roman Wil­helmi żył i udzielił megawywiadu, re­zultat mógłby być okropnie banalny i wierutnie skłamany. Bo Wilhelmi był rasowym aktorem. Maciej Prus za­uważył, że zachowywał się jak Ta­deusz Łomnicki: ani na chwilę nie przestawał grać. Dla roli zrobiłby wszystko. Zagrałby zapewne i książ­kę o sobie. A tak, ulepili ją inni, pa­mięcią sytuacji, sercem, trochę czułoś­cią, trochę złośliwością, trochę żółcią.

Stanley Kowalski, Peer Gynt, Pozzo, Fornal­ski z "Zaklętych rewirów", prokurator Scurvy, Pochroń, McMurphy, Dyzma, Handel stoją przed nami jak żywi. Pełen specyficznego, trochę knajackiego wdzięku, seksapilu, anielstwa i diabelstwa. Próżny, egoistyczny, na­stawiony na własny sukces, czasem - przez alkohol - nieodpowiedzialny, świadomie aintelektualny (publicznie głosił, że przeczytał tylko jedną książkę, "Dywizjon 303", a i to nie do końca), jednocześnie tytan pracy, który uprawiał swój "teatr życiem płacony", choć w normalnym repertuarowym teatrze, nie w żadnym laboratorium czy klasztorze sztuki przez wielkie "S". Teatralne zwierzę, z tej samej rodziny co Węgrzyn, co Kurnakowicz. Jemu niepotrzebne były analizy literackie - wchodził na scenę i grał. Aż lały się z niego strumienie potu. "Szedł po swoje", często kosztem kolegów, wyczuwał nastroje pu­bliczności, jak rekin czuje krew (Krzysztof Zaleski). To, że w roli zawsze "szedł po swo­je", powtarza się w relacjach aktorów i reży­serów najczęściej. "Rzucał się" na każdą rolę. W filmie powtarzał, powtarzał i powtarzał, aż do utraty tchu, żeby było idealnie. Z tego powodu traktowany był jak "nachał".

Czy miał świadomość swojego aktor­stwa? Na pewno tak, skoro potrafił powiedzieć zdanie: "Dyzmę musiałem grać, w Pancernych wystarczyło być". Jeśli kimś chciał być w swoim zawodzie, to Marlonem Brando, porównanie do niego w chwilach zwątpień wystarczało mu za najlepszą psy­choterapię. Marzył, by zagrać w Hollywood jego brata bliźniaka. Sprawdzał się w amerykańskich sztukach. Choć ukończył "tylko" warszawską PWST, "żył rolą" jak absolwenci nowojorskiego Actor's Studio. A jedno­cześnie odmawiał losowi szans. Gdy przy­był na jego spektakl impresario z Hollywood i obiecywał złote góry, a potem przyjechał po roku, Roman nawet nie zaczął się uczyć języka. "Co z tego, że ja bym się nauczył angielskiego, skoro on by nie wrócił, a ja zostałbym z tym jak głupi". Mądre to nie było.

Nie odmawiał ról w kryminałach, chciał grać, grać i grać. Ujawniał dystans do siebie, do swoich marzeń i obsesji, gdy mówił: "Jestem mongolską gwiazdeczką filmową". W macierzystym teatrze czuł się niedopieszczony i często samotny. Im miał więcej sukcesów na zewnątrz, tym bardziej go nie lubiano w zespole. Maciej Domański, w latach 80. kierownik literacki, opisał wzruszająco dość jednak koszmarną scenę: "Któregoś ranka, a było to w roku 1983, wszedłem do teatru i spotkałem go na schodach wio­dących na widownię i scenę. Siedział z ciastkiem w dłoni, obok stała zapalona świeczka. Romek sam obchodził swoje 25-lecie pracy w Ateneum. Zrobiło mi się przykro, ponieważ należało dla niego zrobić coś w teatrze, choć­by po wieczornym przedstawieniu. Zasłużył na to".

Gwiazdą został późno, w 1975, długo po tym jak przestał być amantem, już kiedy, jak to się mówi, "nabrał warunków". Został filmowym Pochroniem w "Dziejach grzechu", Szatanem w "Tragicznych dziejach Doktora Fausta" Marlowe'a, oberkelnerem-sadystą w "Zaklętych rewirach". Mówiono: "za taką rolę dostaje się Oskara". Nie przewróciło mu się w głowie (przynajmniej nie bardziej niż do tej pory).

Rola McMurphy'ego z "Lotu nad ku­kułczym gniazdem". Został wypożyczony z Ateneum do Powszechnego. "Wiedziałem, że Hamlet to może jest dobra rola, ale nie dla mnie. Taka rola, jak McMurphy, zdarza się raz w życiu, a mi życie jakoś tak - nie wiem dlaczego - szybko mija". Maciej Domański tak skomentował podwójną obsadę: "Pszo­niak grał dużo bardziej jednowymiarowo, Wilhelmi - metafizycznie. Ten pierwszy w ze­wnętrznej warstwie był bliższy Nicholsonowi. Wilhelmi zagrał lepiej od Nicholsona w war­stwie egzystencjalnej". Słowo honoru, miał rację. Widziałam i Wilhelmiego, i Nicholsona.

Dyzmy nie chciał przyjąć, póki mu nie powiedzieli na wabia, że w innym wypadku zagra to Stuhr. Kiedy przyszedł do reżysera Rybkowskiego z kwiatami, przez godzinę grał odmowę. Nie rozumiał, że łapie Pana Boga za nogi. Dopiero prymitywny czynnik konkurencji pozwolił mu to zrozumieć. To­masz Zygadło szukał aktora do "Lęków poran­nych" Grochowiaka. Wymyślił sobie Wilhel­miego. Spytał obcesowo, czy pije. - Zdarza się. - A czy pije pan sam? - Bywa. - W ta­kim razie nie mamy o czym rozmawiać. Pan musi zagrać w moim przedstawieniu.

Kazimierz Kutz opowiada, jak się pracowało z Wilhelmim: wspaniale, bo do reżysera miał nieograniczone zaufanie, umiał fiksować (rejestrować) sceny, a na tym budował całościowe granie swojej po­staci. I grał na całość, nigdy się nie oszczę­dzał. "Niespotykana była jego chętka, wa­leczność zawodowa, by sprostać zadaniu, by trafić do widza".

No i legendarna anegdota o jego egzemplarzach, gdzie kwestie ozdabiał li­terami "p" i "o" - przypierdolić, odpuścić. Pisał też "szybko-wolno" albo "smutno-wesoło". " To właściwie nic dodać, nic ująć, ponieważ to jest dowód zawodowstwa" - skomentował Marek Kondrat. Zawodowy aktor, jakim był Roman Wilhelmi, potrafił takim zapisem rozkładać swoje siły w przedstawieniu.

Ja go widzę. Na scenie. W "Kuchni" Weskera, w "Pannie Julii" w Starej Prochow­ni, w "Locie nad kukułczym gniazdem", w "Ope­rze za trzy grosze", w "Kolacji na cztery ręce". I prywatnie, w Stodole, opartego o nieczyn­ną kasę, w stanie, być może, "zmęczenia". Był teatralnym Hamletem, który przeżył po­jedynek z Laertesem i dożył - niestety tylko - pięćdziesiątki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji