Artykuły

Jestem sobą

- Żyję teraz z teatru, to moje główne źródło dochodów. Na filmach też można coś zarobić. Jak to się wszystko zliczy do kupy, to da się wyżyć - mówi reżyser filmowy i teatralny PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK, laureat Paszportu Polityki.

Zawsze ciągnęło go do filmu. Pracował jako bileter w kinie i ekspedient w wypożyczalni wideo. W szkole filmowej go jednak nie chcieli. Reżyserii uczył się więc na planach kolejnych swoich filmów. Za ostatni obraz, zatytułowany "Doskonałe popołudnie", otrzymał Paszport "Polityki"

Magda Nogaj: Kapituła przyznała Panu Paszport, jak napisała w uzasadnieniu: "za oryginalne dzieła będące manifestem pokolenia trzydziestolatków szukających dla siebie miejsca w naszej rzeczywistości". Rzeczywiście czuje się Pan głosem swojego pokolenia?

Przemysław Wojcieszek: Nie mam takich ambicji, by reprezentować kogokolwiek poza sobą. Staram się indywidualnie wybierać tematy moich filmów. Zajmuję się tym, co mnie interesuje. Nie kombinuję tak, by było to pokoleniowe.

Dla filmu rzucił Pan studia polonistyczne. Starał się o pracę na planie u Andrzeja Wajdy. Ale w końcu został Pan bileterem w krakowskim kinie. Zarabiał Pan na życie sprzątaniem supermarketu, był sprzedawcą w Warszawie i ekspedientem w wypożyczalni wideo we Wrocławiu. Dwukrotnie próbował Pan dostać się do łódzkiej Filmówki, jednak bez powodzenia. Nie miał Pan nigdy wątpliwości, że może się do tego nie nadaje? Co Pana pchało do tego, by robić filmy?

- Chciałem opowiadać historie. Film był najbardziej dostępny.

Bo wystarczy kupić kamerę i już można robić filmy?

- Nie, chodzi mi o dostępność filmów na kasetach wideo. Zacząłem je wypożyczać i stąd wziął się pomysł, by je robić.

Postanowił Pan zostać filmowcem, bo, jak tłumaczył Pan potem dziennikarzom, to "jedyny zawód artystyczny, z którego można w Polsce żyć, i to jeszcze przed czterdziestką". Debiutował Pan w 1999 r. Od tego czasu zrobił Pan cztery filmy. Rzeczywiście można się z tego utrzymać?

- Żyję teraz z teatru, to moje główne źródło dochodów. Na filmach też można coś zarobić. Jak to się wszystko zliczy do kupy, to da się wyżyć.

Jak to było, gdy pierwszy raz stanął Pan za kamerą? Część ekipy, która z Panem wtedy pracowała, zjadła zęby na robieniu filmów, a Pan nie miał żadnego przygotowania zawodowego.

- Odczuwałem wtedy silny stres, do dziś denerwuje się, kiedy zaczynam nowy film. Mam jednak w zwyczaju kończyć rzeczy, które zacząłem. Czasem trzeba skoczyć na głęboką wodę, choć nieraz podejrzewamy, że zadanie nas przerasta. Praca na planie poza tym, że przyjemna, bywa też stresująca. Jej wynik zależy od wielu ludzi. Ale to robota jak każda inna, raz wychodzi lepiej, raz gorzej.

Zaczynał Pan jednak od pisania scenariuszy. Zasiadając przy komputerze, był Pan sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Reżyser musi natomiast kierować pracą całej ekipy. W obu rolach czuje się Pan równie pewnie?

- Posługuję się maszyną do pisania, nie komputerem. Właśnie to jest najwspanialsze w filmie, że wszystko zaczyna się od kartki papieru, a kończy rolką filmową. To jest właśnie ta magia kina. Obecność na planie, wspólna praca tych wszystkich ludzi, która zmierza do realizacji mojego pomysłu, to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w filmie.

Pana debiut "Zabij ich wszystkich" uważany był za manifest punkowy. Film miał anarchistyczny tytuł, wyprodukowała go firma Rebellion Films, na konferencjach prasowych krytykował Pan polskie kino za naśladowanie amerykańskich wzorców. Wszystko to składało się na prowokację, wymierzoną w środowisko filmowe. Czy dalej jest w Panu ten bunt?

- Teraz inaczej myślę o swojej twórczości. Pracuję w teatrze. Zajmuję się obserwacją relacji między ludźmi. Interesuje mnie, jak zmieniają się nasze poglądy, czym jest dzisiaj Polska, co nas boli, a co cieszy. Bunt jest rzeczą miłą, ale poznawczo raczej ubogą. Ciekawiej jest obserwować i wyciągać wnioski.

Jest Pan człowiekiem orkiestrą, twórcą totalnym, scenarzystą, reżyserem i dystrybutorem. Dlaczego w pracy nad filmami dąży Pan do zupełnej samowystarczalności?

- Sytuacja mnie do tego zmusza, że muszę sobie radzić sam. Swoje dzieła kieruję do odbiorców, którzy świadomie wybierają ten film, a nie inny. Wiedzą, czego oczekują od kina. Nie chodzą do multipleksów, lecz do kin studenckich. Duże firmy dystrybutorskie często lekceważą takiego widza.

Bohaterowie Pana filmów to zwyczajni ludzie, mieszkańcy prowincji, małych miasteczek. Dlaczego akcję swoich filmów umieszcza Pan w tzw. Polsce B?

- To nie jest reguła. Akcja "Doskonałego popołudnia" toczy się na Śląsku, ale i w Warszawie. W moich wcześniejszych filmach rzeczywiście skupiałem się na prowincji, bo temat był mi bliski. Teraz jednak od tego odchodzę.

Za swój film "W dół kolorowym wzgórzem" otrzymał Pan na festiwalu w Gdyni nagrodę za reżyserię. Pokonał Pan ludzi, którzy studiowali ten kierunek wiele lat. Czuł Pan wtedy satysfakcję: no, teraz wam pokazałem, a nie chcieliście mnie w Filmówce?

- Nie kombinuję w ten sposób. Ja nie muszę się na nikim odgrywać. Mam satysfakcję, że robię kolejne rzeczy, a nie że reżyserzy po Łodzi nie dostali, a ja dostałem nagrodę. Niemniej był to dowód uznania.

Andrzej Wajda w 2003 r. zaproponował Panu napisanie scenariusza do trzeciej części trylogii "Człowiek z...". Dlaczego nic nie wyszło z tego projektu?

- Reżyser uznał, że tekst, który ode mnie dostał, po prostu mu nie pasuje. To było jego prawo. A moim prawem było to, że postanowiłem sam zrealizować ten film. Cieszę się, że producent podpisał korzystną dla mnie umowę i udało mi się odzyskać prawa do tej historii.

W ten sposób powstał właśnie film "Doskonałe popołudnie", za który dostał Pan Paszport "Polityki". Może Andrzej Wajda pluje sobie teraz w brodę?

- Andrzej Wajda widział ten film w Gdyni, gdzie zasiadał w jury festiwalu. To on m.in. zdecydował o przyznaniu mi nagrody. Po projekcji gorąco mi gratulował.

Kiedy ten film trafi do kin?

- Właśnie teraz waży się ta kwestia. Najpewniej będzie miał premierę na początku maja.

Do Paszportów był Pan też nominowany jako reżyser teatralny za spektakl "Made in Poland". Teatr to dla Pana alternatywa, kiedy nie możne Pan zebrać pieniędzy na film?

- Teatr jest dużo bardziej sexy od kina. Robota jest łatwiejsza i szybsza. Dzięki propozycjom z teatrów wreszcie ruszyłem się z Wrocławia. Pracuję teraz w ciekawych miejscach. Poznaję fajnych ludzi. W tej chwili przygotowuję spektakl "Dark Room" w teatrze Polonia w Warszawie. To moja historia, na motywach książki Rujany Jeger pod tym samym tytułem.

To prawda, że kolejnym Pana filmem będzie ekranowa wersja "Made in Poland"?

- Tak, ale wrócę do tego tematu za kilka miesięcy, kiedy skończę spektakl. Na razie nie mam głowy do tego filmu.

Paszporty mają za zadanie promować młodych twórców i pomagać im w dalszej karierze. Czy już przydała się Panu do czegoś ta nagroda?

- Mam teraz niezłe publicity. Udzielam wywiadów do kobiecych magazynów, o czym zawsze marzyłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji