Artykuły

Rozterki i czuwający Pan B.

- To jak terapia, nie tylko dla widzów, ale i dla aktorów - o sztuce "Boże mój!" wystawianej w Mazowieckim Instytucie Kultury mówią odtwórcy głównych ról: Dorota Landowska i Andrzej Mastalerz.

Sztuka "Boże mój!" jest wyjątkowa. Otóż niejaki pan B. przychodzi do psychoterapeutki. Niby nic w tym niezwykłego, a jednak...

Andrzej Mastalerz: Podstawowe pytanie brzmi, kim jest pan B. i jaki ma ukryty plan w związku z tą wizytą.

Dorota Landowska: Sztuka zaczyna się nieco kryminalnie, nie wiadomo, o co chodzi. Nie wiadomo, czy bohaterowie żyją, czy ktoś jest poszukiwany, czy za chwilę nie zdarzy się coś wstrząsającego. Jest dość zagadkowo i niebezpiecznie. A tak naprawdę jest to ciepła opowieść o poszukiwaniu sensu życia. Bo przecież do terapeutki przychodzi Pan Bóg, żeby zrobić psychoterapię jej, a nie sobie. Pod pozorem własnych kłopotów, pojawia się, by rozwikłać największe problemy jej życia. I On jej to życie ratuje.

To pytanie do Pana. Jak to jest być Bogiem w teatrze, na scenie?

Andrzej Mastalerz: To jest misja niemożliwa, tego nie da się zagrać. Tutaj nas broni konwencja. To jest jakieś wyobrażenie tej postaci, która w tym wypadku przybiera taki, a nie inny kształt, czyli mężczyzny około 170 cm wzrostu, blondyna o niebieskich oczach.

Trudno grać w scenach z Bogiem? To było dla Pani poważne wyzwanie aktorskie?

Dorota Landowska: Przede wszystkim jest to niezwykle ciekawe, dla mnie jako człowieka i jako aktorki. Myślę, że to większe wyzwanie dla Andrzeja, bo jednak zagrać Pana Boga to jest coś na całe życie, tego się już nie wymaże (śmiech). A my jednak staramy się tego od razu nie ujawniać. Gramy na zwłokę, żeby jak najdłużej utrzymywać widzów w niepewności i w poczuciu zagrożenia. Nie wiadomo, czy to jest zabawa, czy kryminał i czy za chwilę ktoś nie zginie.

I do tego ów tajemniczy pacjent, pan B, czyli Bóg, zachowuje się dość niekonwencjonalnie.

Andrzej Mastalerz: Gdyby to sprowadzić do stwierdzenia, że Bóg przychodzi do psychoterapeuty, byłoby to dość banalne. On przychodzi po to, by bohaterce naszej sztuki pomóc. A wszystko inne jest grą.

Dorota Landowska: Dzięki Bogu, że to jest napisane lekko i z poczuciem humoru. Staraliśmy się z Andrzejem i z reżyserem Markiem Pasiecznym obdarzyć naszych bohaterów jak największym poczuciem humoru. Ten luz był potrzebny w poruszaniu egzystencjalnych tematów. Krótko mówiąc: żeby to była sztuka, która ma wymiar egzystencjalny, ale pozostawia człowieka w błogim stanie. Dla mnie to było chyba najważniejsze zadanie do wykonania. I miałam niemałą satysfakcję, gdy przychodzili do mnie zupełnie obcy ludzie po premierze i mówili, że to był taki miły wieczór, ale padło trochę ważnych pytań i ważnych odpowiedzi. I o to nam chodziło. Mało jest sztuk, które mają taki wymiar metafizyczny, adresowany tak intymnie do naszego wnętrza. Dla nas to też jest taki czas, za każdym razem, gdy stajemy na scenie i gramy tę sztukę.

Psychoterapia nie tylko dla bohaterów, ale też dla widzów?

Dorota Landowska: No pewnie. Nieprzypadkowo jest to sztuka grana w całej Polsce, w wielu teatrach. I wszędzie, bez względu na reżyserię, na obsadę aktorską, jest grana z powodzeniem. To duża zaleta tego dramatu napisanego przez Anat Gov.

Autorka pisząc tę sztukę była nieuleczalnie chora. To widać w tym tekście? Tę taką nieuchronność śmierci?

Dorota Landowska: Posłużę się słowami mojej bohaterki: przyzwyczaiłam się do tego. W Fundacji im. Darii Trafankowskiej, której od 10 lat jestem honorowym prezesem, pracuję z ludźmi, którzy są ciężko chorzy. Nie ma we mnie akceptacji, że tak jest, że ludzie ciężko chorują i potem często umierają. I są to nasi przyjaciele, bliscy, znajomi z bliższego i dalszego otoczenia. Ale przyzwyczaiłam się do myśli, że tak się dzieje, że nie może być inaczej, bo takie jest życie. I dotyczy to każdego z nas. Myślę, że ta szuka powstała też z tego powodu, by się rozprawić z Bogiem. Tego próbuje każdy, kto staje na rozstajach dróg, każdy, kto ma w sobie poczucie, że nie jest sam, że istnieje wymiar metafizyczny, to coś nadprzyrodzonego. Dla każdego to się może inaczej nazywać. Dla autorki to Bóg, stąd tytuł sztuki "Boże mój".

Andrzej Mastalerz: Trudno powiedzieć. Kiedy oglądamy filmy Woody'ego Allena, czy braci Coen, czy oglądamy sztuki modnego ostatnio izraelskiego dramatopisarza Levina, to ich wspólną cechą jest specyficzne poczucie humoru. I ono jest też w tej sztuce. Myślę, że niekoniecznie ta świadomość zbliżającego się końca skłoniła autorkę do napisania tej komedii. Chociaż, kto wie.

Wbrew wszystkiemu i wbrew chwilami dość ciężkiej tematyce, bo przecież główna bohaterka zmaga się z ciężkimi problemami, ta sztuka jest napisana lekką ręką, jest pełna ironii. Trudno się gra taki pełen sprzeczności tekst?

Andrzej Mastalerz: Wszystko zależy od tego, jak jest rzecz napisana, jak jest przetłumaczona. Podobnie jest z książkami, które czytamy. Im coś jest lepiej napisane i przetłumaczone, tym lepiej się to gra. Im lepszy dramat, tym łatwiejsza, a może inaczej - sympatyczniejsza jest praca nad rolą. Czasem zdarzają się utwory słabsze, do których aktor musi sam dorabiać ideologię, czyli przekazać coś, czego autor nie napisał. A są takie, w przypadku których wystarczy podążać za autorem.

Ta sztuka to był taki przypadek, gdy szedł Pan aktorsko za tekstem?

Andrzej Mastalerz: Generalnie tak. W naszej wspólnej interpretacji, przede wszystkim reżyserskiej on jest dość określony. To poczucie humoru, dość szerokie, jest zapisane w tekście, my skupiliśmy się na tym subtelnym.

Dorota Landowska: To cudowne, że w tej sztuce jest humor, że ona jest czasami zacięta, czasami bezkompromisowa, a z drugiej strony łagodna i pełna ciepła, zrozumienia i pogodzenia się z tym, że tak, a nie inaczej wygląda życie. Moja bohaterka jest matką synka chorego na autyzm. Ten motyw często się przewija, wyświetlają się teksty napisane przez Michała Rutkowskiego, chłopca, który naprawdę jest chory i porozumiewa się ze światem tylko przy pomocy komputera. Jego ojciec zgodził się, by te teksty pojawiły się w naszej sztuce. One są bardzo piękne i filozoficzne.

Autyzm jest rodzajem zamknięcia na świat zewnętrzny, nie jest łatwo przedstawić tę chorobę w deskach scenicznych. Państwo wymyślili coś niezwykłego.

Dorota Landowska: Myśmy bardzo długo zastanawiali się z Markiem Pasiecznym i z Andrzejem, co zrobić z tą postacią. Trudno zagrać dziecko dotknięte autyzmem, dyskutowaliśmy o tym, czy powinien to być aktor, czy dziecko. I wtedy Marek znalazł teksty tego chłopca, zachwyciliśmy się nimi. Uznaliśmy, że ich wyświetlanie będzie nawet pełniejsze, będzie rodzajem świadectwa, czym jest ta choroba.

Ten autyzm jest też dla Pani bohaterki poważnym obciążeniem.

Dorota Landowska: Ella nie daje sobie rady, chce popełnić samobójstwo i zabić synka. Prawie antyczna tragedia, ale jest jeszcze Bóg, czuwający nad tym wszystkim.

Co było najtrudniejsze w pracy nad Pani rolą, przy tym tak emocjonalnym i nasyconym znaczeniami tekście?

Dorota Landowska: Chyba złożenie tego wszystkiego - jak to się mówi w potocznym aktorskim języku - do kupy. Dla mnie osobiście ten tekst był bardzo trudny. Pojawiają się w nim cytaty z Biblii, które są bardzo istotne. Myślałam długo o tym, jak je powiedzieć, żeby były

proste i zwyczajne. A zarazem one nie są proste i zwyczajne. Jest próg trudności do pokonania w samym sobie, żeby ze sceny mówić takie słowa. Dla mnie to było duże wyzwanie, żeby mieć tak czysty przekaz, jak to tylko jest możliwe. Bez zadęcia, bez bycia księdzem, pastorem czy rabinem.

Wielu aktorów mówi, że praca w filmie jest ważna, inspirująca, ale prawdziwe aktorstwo jest w teatrze.

Dorota Landowska: To jest sprawa metafizyczna, magiczna. W teatrze jest coś takiego, czego nie zaznałam przed kamerą. W teatrze ogarnia się całość materiału, by potem wyjść na scenę i zagrać wszystko od początku do końca. Bardzo wiele zależy od aktora. Z kamerą jest różnie, czasem aktor coś wymyśli, potem scena zostaje wycięta, a to zmienia graną postać. I to trochę tak, że rola jest w rękach montażysty. Na scenie teatralnej to ja jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Oczywiście po ustaleniach z reżyserem, ale to ja wychodzę na scenę, przed publiczność, która za każdym razem jest inna. Dla mnie teatr jest sensem tego zawodu. Z wyznania jestem aktorką teatralną (śmiech).

A sztuka, ta prawdziwa, jest w filmie, czy w teatrze?

Andrzej Mastalerz: Byle była dobra. Różnie to bywa. Gdyby tak podsumować te ostatnie 25 lat i określić, gdzie dziś jako teatr jesteśmy, mielibyśmy pretekst do bardzo ciekawej dyskusji.

A Pana zdaniem teatr jest w złej kondycji?

Andrzej Mastalerz: Uważam, że jest w fatalnej. Na to się składa wiele czynników, jednym z nich jest czynnik ekonomiczny. W tej chwili teatry tak naprawdę walczą o przetrwanie, a środowisko jest spauperyzowane, zatomizowane. Dość powiedzieć, że ostatnim takim środowiskowym wspólnym aktem był bojkot w stanie wojennym.

Mówi Pan o pauperyzacji, dziś aktorstwo jest kojarzone głównie z celebrytami, którzy pozują na ściankach. Pan celebrytą nie jest i to jest świadomy wybór?

Andrzej Mastalerz: Rozgraniczyłbym zawodowstwo od bycia celebrytą. Bo celebrytą to taki człowiek, który nie za bardzo musi umieć. Aktorstwo to zawód jak każdy inny. Celebrytą nie zawsze jest zawodowcem, a z tego, co obserwuję, nawet zazwyczaj nim nie jest. Jest aktorem amatorem, angażowanym dlatego, że jest znany lub ładnie wygląda.

I dlatego, by dotknąć prawdziwej sztuki warto przyjść do teatru na "Boże mój!"?

Andrzej Mastalerz: Zagraliśmy trzy spektakle, za każdym razem odwiedziła nas inna publiczność myślę, że nie była zawiedziona.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji