Artykuły

Zew samotnego wilka

- Im jestem starszy, tym czuję większą odpowiedzialność za słowo. Nie chodzę nawet na premiery swoich sztuk, bo to za duży stres dla mnie. Idę z reżyserem do baru i czekam, co będzie. Za swój sukces jednak uważam to, że nadal żyję z pisania - mówi JANUSZ GŁOWACKI.

Z Januszem Głowackim [na zdjęciu], o pesymizmie, terroryzmie i polsko-amerykańskim rozdarciu, rozmawia Beata Jajkowska:

Aleksander Głowacki, znany szerzej jako Bolesław Prus, to dla pana ktoś bliski?

- Owszem, oprócz nazwiska coś nas łączy. Jego pomnik stoi przed warszawskim Bristolem, a ja tam straciłem wiele pieniędzy i zdrowia.

Obok Mrożka i Różewicza, jest pan uważany za jednego z trzech największych współczesnych dramaturgów polskich. Myśli pan, że doceniono by pana, gdyby się pan nie znalazł we właściwym miejscu i czasie, czyli w Londynie, gdy u nas wprowadzano stan wojenny?

- Nie będę ukrywał, że generał Jaruzelski mi w ten sposób bardzo pomógł. Pojechałem do Londynu na premierę własnej sztuki "Kopciuch". Royal Court Theatre, gdzie miała zostać wystawiona 16 grudnia 1981 r. to jeden z najlepszych teatrów w Londynie. Polscy dziennikarze próbowali mi załatwić wywiady w "The Times", "The Guardian". Wszyscy mówili: zaczekamy, po premierze Ale, gdy 13 grudnia wprowadzono stan wojenny, pojawiły się koło mnie tłumy - posypały się wywiady dla telewizji, radia gazet. Nie mogłem się opędzić.

Myślał pan kiedyś, co by się stało, gdyby stan wojenny zastał pana w kraju?

- Często. I doszedłem do dwóch wniosków. Albo bym się zapił na śmierć i skończył jak kilku moich kolegów, którzy przedwcześnie zmarli. Albo napisałbym świetną książkę o stanie wojennym. Ten temat był akurat dla mnie - to była groza, ale przełamywana śmiesznością - przemieszanie prawdziwej tragedii z polskim absurdem.

Po latach, wielu znanych i mniej znanych ludzi, którzy wyjechali w tamtych latach z kraju, wraca. Nie zamierza pan wrócić do Polski na stałe?

- Myślę, że dalej będę żył w rozkroku między Polską a Ameryką. Pomaga mi to w pisaniu. Ameryka daje mi dużo swojej energii. W Nowym Jorku żyje się w szalonym tempie, w wielkim napięciu. Jednych to zabija, innym służy. Mnie Nowy Jork dobrze służy, a najlepiej mi się pisze jadąc metrem. Robię takie ćwiczenia - wybieram sobie ludzi w metrze i zastanawiam się, jak bym ich opisał.

Ale na papier przelewa pan to siedząc już w swoim mieszkaniu na Manhattanie?

- Oczywiście, gdybym zaczął notować w metrze, to by mnie pewnie zastrzelili. Tam nie należy się nikomu za bardzo przyglądać, bo ludzie tego nie lubią. Pasażerowie nowojorskiego metra mają takie niewidzące spojrzenia. Ja też się nauczyłem, jak oni, patrzeć, a nie widzieć.

Wrócę jeszcze do londyńskiej premiery. Na "Kopciuchu", na którego na Zachodzie spadł deszcz nagród, w Polsce krytycy nie pozostawili funta kłaków. Mieliśmy chyba fatalnych krytyków?

- Przekonałem się już, że każda sztuka zjechana w Polsce, będzie sukcesem gdzie indziej. Polska to kraj bezinteresownej zawiści. To taka nasza choroba. Gdy mieszkałem w Polsce, miałem opinię pisarza kawiarnianego. Nagle okazało się, że to, co piszę, jest uniwersalne. "Kopciuch" był grany w Las Vegas, na Tajwanie, w Nowym Jorku i jeszcze 30 innych krajach.

Ale tak naprawdę to od krytyków w Polsce niewiele zależy. Piszą recenzje, a sztuka i tak idzie swoim torem. Jak jest w Nowym Jorku?

- Wyrocznią jest "New York Times". Jeśli recenzent tej gazety wystawi sztuce, nawet zrobionej za miliony dolarów, złą opinię, sztuka spada z afisza po trzech dniach. Tam toczy się okrutna walka, w samym Nowym Jorku wystawia się około 500 premier teatralnych rocznie. To o wiele więcej niż rok ma dni. Ja sam, gdy skończę coś pisać, boję się to przeczytać. Im jestem starszy, tym czuję większą odpowiedzialność za słowo. Nie chodzę nawet na premiery swoich sztuk, bo to za duży stres dla mnie. Idę z reżyserem do baru i czekam, co będzie. Za swój sukces jednak uważam to, że nadal żyję z pisania.

Jak w takim gąszczu, emigrant z dalekiego kraju potrafił się przebić?

- Cóż, będąc w Polsce już znanym pisarzem, w Ameryce stałem się osobą zupełnie anonimową, zaczynałem od zera. Obijałem się o teatry, redakcje gazet, wydawnictwa. Uratował mnie dystans, autoironia i... Arthur Miller, amerykański dramaturg, którego sztuki wielokrotnie wystawiano na Broadwayu. Jego żoną była niegdyś Marilyn Monroe. Spodobały mu się moje scenariusze i postanowił mi pomóc.

Teraz jest pan uważany za jednego z nielicznych polskich pisarzy, którzy w Stanach osiągnęli sukces?

- Emigrantów intelektualnych jest trochę porozrzucanych po uniwersytetach w całej Ameryce. Pisarzy rzeczywiście jest niewielu, w Nowym Jorku jestem taki samotny wilk. Przykro to mówić, ale polska literatura w świecie w ogóle się nie liczy. Może jedynie w Niemczech, bo Niemcy mają poczucie winy wobec Polaków i dlatego promują polską literaturę. Generalnie barierą jest język. Dlatego o wiele łatwiej jest w świecie na przykład polskim kompozytorom i malarzom. Ja sztuki piszę po angielsku, ale potem konsultuję je z amerykańską pisarką, która nie zna polskiego i potrafi je przełożyć na rodzaj slangu.

"Ostatni cięć" to pana książka, która powstała krótko przed tragedią 11 września 2001 roku. Mówi o zagładzie Ameryki i serii katastrof lotniczych. Co pan czuł, gdy pana wizja zaczęła się sprawdzać?

- Mieszkam w wysokim wieżowcu nad rzeką Hudson, tego dnia weszliśmy z córką na dach, stamtąd było widać ogień, dym. Obok mnie stała kobieta z małą dziewczynką. Powiedziała mi, że rano jej mąż z synkiem pojechali do WTC. Po pierwszym wybuchu zadzwonili, że wszystko jest w porządku, a po drugim już nie zadzwonili. Zginęli. Tę tragedię miałem koło siebie bardzo blisko. Zresztą szalenie mi wtedy zaimponowała Ameryka - twardością, siłą, solidarnością...

Ale w tej książce przepowiedział pan ten dramat?

- Jestem pesymistą, już wcześniej czułem, że coś takiego wisi w powietrzu. Obserwując to, co się dzieje na świecie, sądzę, że to wszystko zmierza do coraz większej katastrofy. Do 11 września Amerykanie nawet nie myśleli, że ktoś ich nienawidzi. Obawiali się ataku tylko ze strony Marsjan i Godżilli, a kiedy pojawili się Arabowie, to był ogromny szok.

A nie pomyślał pan wtedy: cholera, może gdybym o tym nie napisał

- Książka miała właśnie ukazać się w Polsce. Miałem taki moment, że chciałem wstrzymać jej wydanie. Pomyślałem, że taka groteskowa książka w momencie, kiedy wydarzyła się taka tragedia dziwnie może zabrzmieć. Jednak potem stwierdziłem, że napisałem, to co się będę wygłupiać, trzeba drukować. Zauważyłem ostatnio, że bardziej niż Internet łączy ludzi poczucie zagrożenia. Przeraża mnie to, co się dzieje w Skandynawii po opublikowaniu karykatur Mahometa.

Nad czym pan teraz pracuje?

- To na razie tajemnica. Powiem krótko, będzie to powieść, która dzieje się głównie w Nowym Jorku, ale kawałek Polski tam miga.

Córka nie jest dla pana konkurencją - też pisze książkę o Nowym Jorku?

- Zuzia to szalenie utalentowana dziewczyna. Mając 22 lata dostała pracę w "New York Times", potem była w komitecie wyborczym Johna Kerry'ego, przeciwnika George'a Busha. Gdy przegrał wybory na Florydzie, Zuzia zaczęła pisać książkę o życiu młodej "nowojorczynki" (bo Nowy Jork ma niewiele wspólnego z Ameryką) z polskimi korzeniami. W lipcu oddaje ją do druku. Bardzo się cieszę, że jest pisarką, chociaż to zawód przeklęty.

* * *

Janusz Głowacki - polski prozaik, dramaturg, felietonista. Urodził się w Poznaniu w 1938 roku. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutował w roku 1960 w "Almanachu Młodych", a w 1964 rozpoczął współpracę z czasopismem "Kultura", gdzie zwrócił na siebie uwagę jako autor błyskotliwych opowiadań i felietonów. Na przełomie lat 60. i 70. rozpoczął aktywną działalność jako scenarzysta. W tym okresie powstaje film Andrzeja Wajdy "Polowanie na muchy" oparty na twórczości Głowackiego. Jednak prawdziwym sukcesem okazał się dopiero obraz stworzony we współpracy z Markiem Piwowskim pt. "Rejs". Felietony w "Kulturze" publikował aż do 1981 roku, lecz jak wielu innych polskich twórców po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego Janusz Głowacki zdecydował się pozostać za granicą. Osiadł w Stanach Zjednoczonych, gdzie rozwinął swoją twórczość dramatopisarską. Utworem, który zwrócił uwagę amerykańskich środowisk teatralnych była sztuka "Polowanie na karaluchy". Największym sukcesem dramaturgicznym Głowackiego stała się "Antygona w Nowym Jorku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji