Artykuły

Wydarzenia na Świebodzkim

Czasami wychodząc z teatru, czuję się lekki, rzeźki, jakby odmłodzony i z ochotą, żeby to samo przedstawienie obejrzeć jeszcze raz. Potem realizuję tę potrzebę, a wtedy ochota na kolejną powtórkę jeszcze się wzmaga. W ten sposób kilkakrotnie w ostatnich latach obejrzałem w Teatrze Polskim "Platonowa" i "Kasię z Heilbronnu". Podobnie będzie z "Immanuelem Kantem" Thomasa {#au#255}Bernharda{/#}, zrealizowanym na Scenie na Świejbodzkim przez Krystiana Lupę.

Przy pierwszym spotkaniu z tą najbardziej zwariowaną ze sztuk austriackiego poety i dramaturga można dostać kolki ze śmiechu. Za drugim razem można zmarkotnieć, a nawet się przerazić. W każdym zaś przypadku teatralny łasuch ma co smakować. Aktorstwo zapiera dech. Naprawdę. Rzadko na polskich scenach oglądamy w jednym przedstawieniu tyle kreacji i tak wyrównany, a wysoki poziom całego zespołu. W zadziwienie wprawia też fonosfera przedstawienia. Nie jest to zwyczajna oprawa czy "ilustracja muzyczna", choć i takie funkcje momentami spełnia. "Muzyka" Ostaszewskiego - która bywa raz rzeczywiście muzyką, to znów cytatem ze Straussa, a często dźwiękiem syreny, szumem, wibracją - jest bardzo istotnym, niejako organicznym tworzywem spektaklu.

No i najważniejsze tu: fascynująca wyobraźnia, plastyczne wizje, imponująca intelektualna dociekliwość i precyzyjna reżyseria Lupy. Nieprzypadkowy zbieg tych wszystkich okoliczności sprawił, że obcujemy z wybitnym dziełem teatralnym.

"Kanta" Bernharda jest równie trudno rozszyfrować i zrozumieć jak "Krytykę czystego rozumu". Ale opowiedzieć łatwo. Tyle, że to nie ma sensu. Bo to, co się dzieje, cała - bardzo zresztą wątła - warstwa fabularna sztuki jest tylko widzialnym absurdem, czymś w rodzaju wierzchołka góry lodowej, której cała groza i punkt ciężkości tkwi w ukryciu. Z opisu tego wierzchołka wynikają banały. Oto autor miał fantazję ożenić Kanta, przenieść w wiek dwudziesty, wsadzić na "Titanica 2"- i wyprawić w podróż po honory i zdrowie do Ameryki. Filozof jest zdziecinniały, apodyktyczny i nieznośny. Jego komputerem osobistym jest papuga - Fryderyk, obsługiwany przez sterroryzowanego służącego Ernsta Ludwika. Żona to kura domowa. Ich towarzystwo pokładowe to przede wszystkim paplająca i drinkująca Milionerka, Kardynał, Kolekcjoner, Kapitan, Admirał, wszyscy będący osobnikami z jakiegoś gabinetu osobliwości. Ich rozmowy są bełkotem. Nie rozwija się żadna intryga. Dialogi nasuwają skojarzenia z teatrem absurdu, zabawnym, ale jakby bez głębi.

Gdy uruchomimy nasze moce intelektualne, wydedukujemy, że może tu chodzić o fin de siecle, o obraz rzeczywistego już lub perspektywicznego uwiądu starczego europejskiej kultury, o gorzką i zjadliwą kpinę ze stereotypów, o kompromitację europejskiej mitologii związanej z Ameryką. Czy jednak warto silić umysł w tym kierunku? Czy nie bardziej intrygujące jest to, co w utworze skryte pod warstwą słów i za trywialnymi zdarzeniami?

Lupa bardzo atrakcyjnie, efektownie i dowcipnie zrealizował tę wierzchnią warstwę utworu; można przyjść na "Kanta" jako na błyskotliwie zagraną komedię i zostać tym usatysfakcjonowanym. Ale Lupa nie jest "artystą rozrywkowym" i na tym nie poprzestaje. Samemu sobie postawił pytanie, co kryje się pod widoczną powierzchnią góry lodowej, zajrzał też pod pokład parowca.

Swą inscenizację nasycił dziwnym niepokojem; ma się przeczucie tajemnicy, katastrofy, może nawet śmierci. I nagle w ten cały idiotyczny bełkot wkrada się jakiś cień. W komedii absurdu pojawia się głęboko ukryty ślad tragedii lub - jak mówią psychologowie - dramatu istnienia, z nieuchronnym przemijaniem i rozpadem. Możliwe, że za trzecim razem, oglądając to Kanta "życie po życiu" w ogóle przestanę się śmiać.

Chciałoby się opowiadać o smakach tego przedstawienia bez końca, m.in. o wykorzystaniu przez Lupę przestrzeni Sceny na Świebodzkim, o przesuwających się za odsłoniętymi na peron oknami egzotycznych wyspach, o tak atrakcyjnym zainscenizowaniu przerw, że część publiczności w ogóle z nich nie chce korzystać. Ale na wszystko nie starczy mi miejsca ni czasu.

A najwyższa pora ukomplementować aktorów. Kanta gra Wojciech Ziemiański. Myślę, że to jego życiowa rola w dotychczasowym dorobku. Na pewno zbiera owoce także z wcześniejszych jeleniogórskich doświadczeń w pracy z Lupą. Świetne są Krzesisława Dubielówna (Pani Kant) i Halina Rasiakówna (Milionerka), a ich brawurowy spacer otwierający drugi akt zamienił mnie w fontannę łez ze śmiechu. Henryk Niebudek w roli Ernsta Ludwika rozwiązał niełatwy problem: jak - nieomal bez słów i gestów - stworzyć aktorską kreację. Bez charakteryzacji i uciekania się do imitacji znakomicie spapuział w niewygodnej klatce Krzysztof Dracz w roli Fryderyka. Wymieniona piątka kreuje role najtrudniejsze, ale też ma największe pole do popisu. Przedstawienie wszakże jest tak dobre i nośne siłą całego zespołu, w którym jeszcze występują i wpisują się w pamięć: Krzysztof Bauman (Kolekcjoner), Adam Cywka (Steward), Andrzej Mrozek (stetryczały Admirał), Paweł Okoński (pyszny Kardynał), Miłogost Reczek (Kapitan), Tadeusz Szymków (świetny epizod Kucharza), wreszcie pracowity, niby drugoplanowy ale stale nas intrygujący, wymyślony przez inscenizatora "pluton podpokładowy" w składzie: Monika Bolly, Elżbieta Czaplińska, Marian Czerski, Wojciech Dąbrowski, Konrad Imiela, Tomasz Lulek.

Jeśli ktokolwiek z wrocławian cierpi na prowincjonalne kompleksy i uważa, że najlepsi polscy aktorzy są w Warszawie i w Krakowie, może naocznie się przekonać, że wielu z najlepszych jest również we Wrocławiu.

Efektowniejszej premiery na inaugurację drugiego półwiecza Teatru Polskiego nie można było sobie wymarzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji