Dramatyczny
Odbyła się w nim uroczysta premiera ("Zemsty" Fredry!) na równie uroczyście fetowane piętnastolecie Teatru. W foyer oglądaliśmy kostiumy, podświetlone jak w fotoplastikonie fotografie i rzucane na ekran afisze z co przedniej szych sztuk prezentowanych na scenie. I znów, po tylu już latach przypomniała nam się tak bardzo nas wtedy urzekająca para z "Wesela"': Mikołajska - Rachel i Świderski - Poeta, i znów Mikołajska - fascynująca Szen Te z "Dobrego człowieka z Seczuanu", i Wanda Łuczycka - Klara Zachanassian z "Wizyty starszej pani", Krafftówna, rozkoszna Zerzabella i Gołas - Gil z "Parad" Potockiego, i znów Świderski - Romulus Wielki i Mobius z "Fizyków" i John Proctor z "Czarownic z Salem", i Gogolewski - Pastor Hale z tej samej sztuki, Gustaw Holoubek - Goetz z "Diabla i Pana Boga" Sartre'a, a potem Edyp,role, które przyniosły aktorowi tak wielki rozgłos...
Aż osiem razy wystawiano tu nowe sztuki Dürrenmatta, z tego sześć z nich były polskimi prapremierami! Teatr Dramatyczny był więc przez pewien czas, jakby drugim po zurychowskim teatrze, domem helweckiego dramaturga. Miał tu też trzy swe prapremiery Tadeusz Różewicz, zapoczątkowane słynną "Kartoteką" i Mrożek z "Śmiercią porucznika" i Broszkiewicz z "Imionami władzy" i Gombrowicz z "Iwoną księżniczką Burgundą". Po raz pierwszy w Polsce grano również w Teatrze Dramatycznym "Płatonowa" Czechowa, Christophera Frya z "Szkoda tej czarownicy na stos" z Mikołajską znów w roli głównej, i po raz pierwszy Eliota ze "Zjazdem rodzinnym" i Roberta Pen Warrena "Willi Starka" i "Czerwone róże dla mnie" Seana O'Caseya. Dwadzieścia trzy razy reżyserował Ludwik René i prawie wszystkie z cytowanych tu prapremier Dürrenmatta! Tyleż, a może i nawet więcej razy scenografował Jan Kosiński. Wanda Laskowska pracowała nad Ionesco, Różewiczem, Witkacym i Büchnerem (do spółki z Szajną). Reżyserowali m.in. w tamtych latach Bardini, Hanuszkiewicz, Świderski i Lidia Zamkow. Kilka razy inscenizowano Brechta, m.in. w reżyserii Konrada Swinarskiego, który dwukrotnie też montował na scenie Dürrenmatta. Ale tylko dwa razy pokazano Szekspira (Makbeta i Hamleta), w nie bardzo zresztą udanych przedstawieniach, a tylko jeden raz Słowackiego (Ksiądz Marek), Fredrę (Damy i Huzary) i Moliera (Szkołę żon). I dopiero w czasie najnowszej dyrektury Jana Bratkowskiego zagrano Wyspiańskiego (Kroniki królewskie)... Nie było więc ani razu Mickiewicza, Krasińskiego i Norwida, ani razu też Żeromskiego, Rittnera, Szaniawskiego i Kruczkowskiego, ani razu Ibsena, Strindberga, Pirandella i Shawa! W programie teatralnym do jubileuszowej "Zemsty" przedstawiono nam spis repertuaru w latach 1955-1970, oraz nazwiska członków zespołu aktorskiego: panie i panów w imponującej liczbie sześćdziesięciu i dwóch osób, prezentujących prawie idealną połowę płci obojga. Ale w programie nie ma ani jednego zdania o przeszłości teatru, jak choćby maleńkiej wzmianki, że nazywał się on wpierw przez kilka lat Teatrem Domu Wojska Polskiego i że sztab jego tworzyli wtedy: Meller, Świderski, Pański, Puzyna i major Kania, a dopiero potem po przemianowaniu go na Teatr Dramatyczny - Kosiński, René i Świderski, z Puzyną jako kierownikiem literackim i Mellerem dyrektorem. Później ten artystyczny triumwirat rozpadł się, jedynowładcą teatru stał się Świderski, kierownikiem literackim Kłossowicz, a potem Krawczykowski. Po odejściu Świderskiego nominowano na jego miejsce Szczepkowskiego. Dziś z kolei jego następcą jest dyrektor Bratkowski, a kierownikiem literackim Marczak-Oborski, który pełnił tę funkcję także w latach ubiegłych, podobnie jak Janina Ludawska i Kijowski. Ale tamten wielogłowy sztab ukształtował chyba styl i ducha teatru mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki. Swoista grandezza jego sali i innych przylegających do niej, złocenia, stiuki, kandelabry, kolumny, podcienia, uroczysta stylizacja czerwonych foteli, dostojne loże, one to predestynowały do grandilokwencji, do koturnu, do recytacji aleksandrynu i pompatycznego gestu. I na przekór jakby tej akademijnej monumentalności Teatr Dramatyczny określił swój profil nachylony do gorącej współczesności. Ale coś z tej organicznej powagi teatru pozostało. Były nią wyrastające ponad mijające lata wielkie niepokoje naszego czasu i odmierzające ten czas napięcia dramatyczne rozładowujące się w rozbijaniu pewnych mitów społecznych, dających sarkastyczną, ale jedyną na tym świecie pociechę filozoficzną. Nie na próżno główny ton tamtemu okresowi teatru wyznaczał tak bardzo egzystencjalistyczny, ale chyba akceptowany też przez marksistów Goetz Sartre'a, Romulus i Fizycy Dürrenmatta, John Proctor i Pastor Hale Millera, Edyp i Antygona, bohater Różewicza i Betrenger z Nosorożca Ionesco, i jeszcze Dürrenmattowscy Güleńczycy mordujący swego Ilia w imię świetlanej i tak pełnej już dobrobytu przyszłości... Był to więc teatr jakby wielkiego moralitetu demonstrujący mechanizmy psychiczne ludzkich mas, ich nieociosane jeszcze przez współczesną nam kulturę i cywilizację instynkty, okrucieństwa, zabobony, i tragiczną samotność jednostki, osaczonej przez siły i żywioły, które tworzą dla swego pono dobra i bezpieczeństwa ludzie sami, siły często egoistyczne, podsycane emocją, namiętnością. A wśród niej nasi rozdarci wewnętrznie buntownicy (Proctor, Móbius, Antygona), którzy chcą być po ludzku, moralnie jednoznaczni, nie obarczeni grzechem ugodowości, wołający, że król jest nagi! Ludzie o aktywnej do końca świadomości i ostrości widzenia, nie bijący czołem przed fatalizmem boga, nowego, nie nazwanego boga ludzkiej pychy i egzaltacji. Teatrem Dramatycznym rządził sztab złożony z wybitnego aktora, wybitnego scenografa i wybitnego reżysera, literata znanego z wyrafinowanych, ale bezkompromisowych gustów artystycznych oraz wytrawnego organizatora teatru. Był to wtedy jedyny bodaj w Polsce teatr z aż tak zróżnicowanym kolegium dyrekcyjnym. I ta trójca artystyczna zrealizowała też prawie wszystkie z cytowanych tu sztuk, które tak dużą rolę odegrały w uformowaniu się charakteru teatru z tak różnej przecież indywidualności aktorami, co np. Mikołajska, Holoubek, Łuczycka, Krafftówna, Rysiówna, Hanin, Łaniewska, Czyżewska, Klimkiewicz, Traczykówna, Gogolewski, Fetting, Gołas, Dzwonkowski, Nowak, Stoor, Paluszkiewicz, Wyszyński itd. Ale pierwsze skrzypce grał sam Świderski, i to z Haliną Mikołajską. Oni oboje tworzyli wzorzec aktorstwa Teatru Dramatycznego: skupionego, psychologicznie syntetycznego,z określonym światopoglądem humanistycznym, aktorstwa może podobnego do najlepszych wzorów brechtowskiej szkoły. Ale Świderski daleki był od oschłej, ascetycznej pryncypialności, tak jak Mikołajska od ekspresjonistycznej maniery. Pełne człowieczeństwo postaci Świderskiego i wyniosłego uroku Mikołajskiej nosiły nad sobą aureolę antycznego uniwersalizmu. I ta specyfika gry aktorskiej, przylegająca ściśle do większości inscenizacji Ludwika René, określała specyfikę Teatru Dramatycznego końca lat pięćdziesiątych i początku sześćdziesiątych. Myślę, że inscenizacja "Hadriana VII" dyrektora Bratkowskiego (w scenografii znów Kosińskiego) kontynuowała może twórczo ten wyraźnie zaznaczony w tamtych latach nurt pracy teatru.
No i nareszcie tak uroczyście rekomendowana "Zemsta" z Holoubkiem - Rejentem, Świderskim - Cześnikiem i Gołasem - Papkinem. I co tu napisać, aby nie poczuli się dotknięci moimi uwagami goście premierowi z takim zapałem oklaskujący przedstawienie (a może tylko rzeczywiście i tym razem znakomitego profesora Świderskiego?), albo pracownicy fabryki FSO z Żerania, którzy podczas dyskusji z aktorami zainicjowanej przez "Express Wieczorny" pytali się, czy nie nazbyt skromnie zostało urządzone wnętrze mieszkalne Cześnika i Rejenta? Myślę, że po stokroć mieli rację: dekoracje były ciężkie, toporne, mimo że dworek szlachecki stylizowano na renesans, mimo że odrobiono dokładnie piece w izbie (komnacie?) Cześnika, że na podłodze postawiono klomb sztucznych kwiatów, że Rejent - Holoubek ledwo poruszać mógł się w ciasnej mansardzie, że żal było patrzeć na tak wielkiego i olśniewającego nas zawsze aktora, którego zamknął bezlitośnie, ograniczył w ruchach i uczynił tak małym, bezbarwnym reżyser Gustaw Holoubek. I do tego ta kręcąca się nieustannie machina teatralna, czyli talerz, na którym ustawiono dekoracje. W istocie, za czasów kiedy Cześnikiem był np. Frenkiel, Rejentem Rapacki. Papkinem Solski, Dyndalskim Kamiński, Wacławem Osterwa, a jednym z mularzy Jaracz (warszawskie Rozmaitości rok 1924) ta diabelska machina teatralna bodaj jeszcze się nie kręciła. Boy bowiem już wtedy psioczył na długie zmiany dekoracji (w Teatrze Narodowym w Warszawie w 1933 roku) spowodowane przestawieniem porządku scen i rozpoczęciem przedstawienia od duetu Wacława z Klarą. Scena ta - pisał Boy - przesunięta na początek - a nie przeznaczona przez autora na ekspozycje - nie tłumaczy się w tym miejscu, jest nijaka, że zaś po niej musi nastąpić dłuższa przerwa przy zaciemnionej sali, zdołano znudzić i uśpić publiczność, zanim sama rzecz się rozpoczęła. Holoubek też rozpoczął "Zemstę" od owego nieszczęsnego duetu Wacława z Klarą, ale pomny może zrzędzeń nieboszczyka Boya - uruchomił teatralną karuzelę... Nie pojmuję, dlaczego reżyser Holoubek zgodził się na tę pseudo-realiatyczną i pono pietystyczną w stosunku do Fredry rekonstrukcję jego sztuki i to w czasie kiedy od pamiętnej kreacji Papkina - Jerzego Leszczyńskiego minęło prawie pół wieku, kiedy mamy od dawna szeroki ekran, stereofonię, szekspirowskie inscenizacje Peter Brooka, molierowskie Planchona i spatynowane już chyba doświadczenia gry klasyków Jeana Vilara? Można naturalnie grać "Zemstę" tak jak ongiś podobała się hrabiemu Stanisławowi Tarnowskiemu, tak jak wiernie, a la fin de siecle pokazał w Paryżu Barrault "Życie paryskie" Offenbacha! Lecz wtedy aktorzy zmienić lub cofnąć muszą się psychicznie o całe przynajmniej pięćdziesiąt lat... Takich dezynwoltur psychicznych dokonują aktorzy Grotowskiego, ale czy mamy tego wymagać od standardowo szkolonych, choć wybitnych nieraz aktorów dramatycznych?
Pewna młoda, ale utalentowaną aktorka warszawska mówiła mi, że może być na scenie bardzo sentymentalna albo pełna patosu, tak jak w życiu prywatnym, i nigdy nie będzie wstydziła się takiej postawy, byle cechowała ją dogłębnie odczuta szczerość psychiczna poprzedzona uczciwym treningiem impulsów. Pamiętam vilarowskiego "Cyda" i "Ruy Blasa" z Gerardem Philipe i maksymę jego reżysera: pas de decors! Aktorzy ubrani byli -w oszałamiająco piękne kostiumy, na scenie królowało bogactwo barw soczystych, ale dostojnych. Gest komponowany z maestrią, rzeźbiące ciała aktorów światła i dużo przestrzeni, powietrza i słowo brzmiące jak muzyka, cyzelowane, grzmiące, to znów usypiające i pieszczące uszy. Wszystko zrytmizowane, a mimo to toczące się w jakby zwolnionych, pełnych majestatu kadencjach. I wszyscy znali prawie na pamięć "Cyda", jak my naszą arcypolską "Zemstę". Może tak należało ją pokazać?
Boy pisał (...): "widywałem przedstawienia "Zemsty", grane przez świetny zespół, a mimo to smutne i martwe. Ale, kiedy się uda aktorom chwycić ton, kiedy się im uda wyzwolić radosną elektryczność, jaką tu jest nasycone każde słowo, wówczas co za rozkosz, co za uciecha!"
W uroczystej "Zemście" w Teatrze Dramatycznym grały same tuzy naszego aktorstwa i grały pono świetnie (np. Gołas - Papkin), a Świderski - Cześnik wprost koncertowo i momentami nawet przypominał nam profesora Kotarbińskiego. A mimo to ze sceny wiało nudą... I dziwią mnie niepomiernie te pochwały niektórych recenzentów, pochwały, którym Gustaw Holoubek ufać chyba nie powinien, zbyt prawdziwym bowiem i suwerennym jest artystą. Albo, albo ja sam jestem barbarzyńcą i obrazoburcą... Ale skąd w takim razie ta jednolitość negatywnych opinii wśród wielu osób nie życzących bynajmniej źle tak bardzo zasłużonemu Teatrowi?
P.S.
Nie mogę się jednak powstrzymać od odosobnionych (podkreślam: odosobnionych!) pochwał pod adresem bardzo wdzięcznej Klary - Małgorzaty Niemirskiej i rozkosznego Dyndalskiego - Czesława Kalinowskiego.