Artykuły

Jan Świderski wspomina występy w USA CZEŚNIK ZA OCEANEM

Jan Swiderski, znakomity aktor, którego nasi Czytelnicy w Stanach Zjednoczonych mogli oglądać w roli Cześnika w "Zemście" Fredry podczas tournée warszawskiego Teatru Dramatycznego w tym kraju, obchodził ostatnio jubileusz sześćdziesięciolecia. Z tej okazji artysta udzielił wielu wywiadów, a w jednym z nich powiedział: - Jak się przeżyje tę kopę lat, tzn. dosłownie cztery mendle, to człowiek zaczyna sobie myśleć o przemijaniu życia, o tym - czego się dokonało, czy to już koniec, itd. Przyznam, że ja jestem jubilatem nastawionym do przyszłości niezwykle optymistycznie. Zdaję sobie sprawę, że przeżyłem dużo, zrobiłem mało, ale wiele jeszcze zdążę dokonać. Nie jest to więc dla mnie moment, w którym coś się kończy. Przeciwnie - zaczyna się w moim życiu taki etap, w którym dokonam tego wszystkiego, czego nie udało mi się dokonać do dnia dzisiejszego.

Gwiazda Jana Świderskiego zalśniła pełnym blaskiem od momentu, gdy pozostały za nim role mdłych amantów, a zaczął tworzyć kreacje w dramatach obyczajowych, w ko­mediach i wreszcie w sztukach psychologicznych. Często pisze się, iż najlepszy okres aktorski Jana Świ­derskiego to lata, gdy występował on na scenie warszaw­skiego Teatru Dramatycznego, gdy grał Prowodyra w "Tra­gedii Optymistycznej", Romulusa Wielkiego w sztuce pod tym samym tytułem, Solmona w sztuce Artura Millera "Ce­na", Starego w "Krzesłach", Poetę w "Weselu", Kreona w "Antygonie" czy Berengera w "Nosorożcu".

Od kilku lat, ci wszyscy którzy pragną się spotkać z Ja­nem świderskim odwiedzają Teatr Ateneum w Warszawie, gdzie podziwiają tego znakomitego aktora w "Tańcu śmierci" Strindberga. Posiada też Świderski znaczny dorobek filmowy i telewi­zyjny. Chociaż film nie jest ulubioną dziedziną pracy Świ­derskiego, co niejednokrotnie podkreślał w wywiadach i wypowiedziach prasowych. Natomiast od czasu do czasu spotykamy go na małym ekranie. To tu właśnie powstały jego tak znakomite krea­cje jak Marmieładow w "Zbrodni i karze", Wojewoda w "Mazepie", Cześnik w "Zemście", Szambelan w "Głupim Jakubie". Aktor Jan Świderski zajmuje się także reżyserią oraz od dwudziestu kilku lat wykłada w Państwowej Wyż­szej Szkole Filmowej im. Aleksandra Zelwerowicza w War­szawie. Przed kilkoma miesiącami Jan Świderski odbył swoją pierwszą zaoceaniczną podróż teatralną, prezentując w kil­kunastu miastach amerykańskich rolę Cześnika w "Zem­ście" Aleksandra Fredry, reżyserowanej przez Gustawa Holoubka.

W warszawskim mieszkaniu aktora znajdującym się na staromiejskim Krzywym Kole prowadzimy rozmowę o tej niedawnej jeszcze podróży. Przeżycia i szczegóły są wciąż jeszcze świeże. Jest ich wiele, nie o wszystkich czas poz­woli porozmawiać.

- Była to chyba trzecia pod­róż teatralna do Ameryki, w któ­rej zespół polski przedstawił nie składankę estradową, ale nor­malną, pełnospektaklową sztukę. Przedtem były "Drzewa" Cassony z udziałem Mieczysławy Ćwiklińskiej i "Skiz" Zapolskiej...

- "Zemsta" była trzecim ko­lejnym przedstawieniem teatral­nym zaprezentowanym Polonii amerykańskiej. Myślę jednakże, iż przedstawienie to wzbudziło nie tylko zainteresowanie Polo­nii, ale także chyba i środowisk amerykańskich. Wydaje ml się, iż wybór "Zemsty" - arcydzieła polskiej komedii klasycznej był ze wszech miar słuszny. Być może właśnie "Zemsta" wzbu­dziła u tamtejszej polonijnej pu­bliczności nie tylko zaintereso­wanie teatrem, ale także głód prawdziwego teatru, możliwość przeżycia głębszych niż estrado­we wzruszeń.

Z wielu rozmów przyjaciel­skich prowadzonych w różnych środowiskach wynieśliśmy prze­konanie, iż tamtejszy widz ocze­kuje polskiego teatru, że czeka na dalsze sztuki z repertuaru

klasyki polskiej na "Śluby pa­nieńskie" czy "Mazepę".

- Czy więc amerykańska pod­róż "Zemsty" była sukcesem?

- Mieliśmy powodzenie. Ten fakt nas bardzo cieszy. A suk­ces "Zemsty" był przede wszy­stkim triumfem polskości. My ży­jemy na co dzień tym, co nazy­wamy polskością. Jesteśmy nią nasyceni i nie tęsknimy "do tych pól malowanych zbożem rozmai­łem". Podczas gdy właśnie tam, w Ameryce, "Zemsta", która jest w moim przekonaniu kwintesen­cją polskości, w pełni zdała eg­zamin. Gdy ze sceny padały sło­wa Cześnika:

"Nie wódź mnie na pokuszenie,

Ojców moich wielki Boże!

Wszak, gdy wstąpił w progi moje,

Włos mu z głowy spaść nie

może"

oklaski trwały długo przy otwar­tej kurtynie, a widzowie wstawa­li z miejsc. Była to bez przesa­dy owacja publiczności.

To Fredro i "Zemsta" zaspo­kajali ów przemożny głód pols­kości. A potem w przerwach przychodzili różni ludzie i pytali o Kruczą, Nowy Świat, Krakow­skie Przedmieście, o Zamek Kró­lewski i Wawel, o Kraków i Ra­dom. Myślę, że te nasze pozasce­niczne rozmowy kuluarowe sta­nowiły także o naszej działal­ności teatralnej. Nie zawahałbym się dodać, że najpiękniejszej, bowiem przedłużającej życie sztuki na dłużej niż trwa przed­stawienie.

- Jaką trasą prowadziło tourneé "Zemsty"?

- Odwiedziliśmy raczej duże ośrodki, chociaż nie pomijaliś­my także i małych. Byliśmy w New Yorku, Chicago, Buffalo. Trasa ta raczej jest już utarta i widzowie przyzwyczajeni do okresowych odwiedzin polskich zespołów. Była to podróż nie­słychanie wypełniona pracą, 21 spektakli w ciągu 26 dni pobytu. Przejechaliśmy w sumie 14tys. kilometrów. Niewiele więc było czasu na uciechy turystyczne czy wizyty w teatrach lub kinach. Zresztą jeżeli idzie o teatry, to akurat był strajk i nie udało mi się nic obejrzeć. Szkoda. Podróż była zorganizowana znakomicie, bez żadnych uchybień organiza­cyjnych.

- Czy sądzi Pan, iż takie wi­zyty teatralne w USA i Kanadzie spełniają swoją rolę propagatora kultury polskiej?

- I tak i nie. Bowiem spełnia­ją tę rolę zbyt wąsko - ograni­czają się do polonijnych kręgów. Wydaje mi się, iż nasza teatral­na prezentacja na terenie ame­rykańskim powinna być pow­szechniejsza. Możemy pokazać nasz teatr, którego przecież nie musimy się wstydzić, znacznie szerszej niż dotychczas widow­ni. Wydaje mi się, że możemy też liczyć na zainteresowanie młodzieży uniwersyteckiej. Na widza amerykańskiego. Co mo­żemy tam zaproponować? Oczy­wiście, że w pierwszym rzędzie klasykę polską i polski repertuar współczesny. Możemy także za­proponować nasze inscenizacje klasyki światowej.

Jesteśmy na rynku europej­skim jednym z poważniejszych odbiorców amerykańskiej dra­maturgii. Chyba byłaby to intere­sująca konfrontacja - pokaza­nie, jak my gramy sztuki ame­rykańskie.

Odpowiedni impresario na te­renie USA a może raczej własny

niewątpliwie do takich wizyt tea­tralnych doprowadzić. Dodam zresztą, że wzajemnych wizyt, na zasadzie my u nich, oni u nas.

- Powróćmy na grunt rodzi­my.Teatr, szkoła, praca w tele­wizji... Jak godzi Pan te wszyst­kie zajęcia?

- Staram się nie marnować czasu.

- Co Pan obecnie przygoto­wuje?

- W teatrze "Ateneum" reży­seruję "Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry i gram w nich rolę Radosta. W telewizji natomiast reżyse­ruję "Dziką kaczkę" Ibsena. Au­tora, którego lubię, cenię i po­ważam. Autora, który dziś, obok Augusta Strindberga jest grywa­ny na wszystkich scenach świa­ta. Bowiem każdy człowiek tea­tru wie, iż największe osobo­wości aktorskie kształtowały się właśnie na repertuarze tych dwu wielkich Skandynawów. Że wspomnę tylko Modrzejewską, Jaracza, Węgrzyna czy Osterwę.

- Tak więc najbliższa pre­miera teatralna to "Śluby pa­nieńskie". Radost po Cześniku...

- "Śluby" bowiem, jest to nie tylko sztuka wesoła, ale także pełna wciąż aktualnej mądrości, że zacytuję tylko:

"Nim się odezwiesz,

pomyśl pierwej nieco,

Bo często słowa

jakby z worka lecą

Ale sensu w nich... no!

- tego tam nie ma".

Rozmawiała WIESŁAWA CZAPIŃSKA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji