Artykuły

Krystyna Sienkiewicz: Od ludzi biorę radości i później im je oddaję

Pamiętam, że kiedy miałam 10 lat, byłam w Teatrze Jaracza i pierwszy raz zobaczyłam na scenie Ludwika Solskiego. Był nieprawdopodobnie stary i nie mogłam pojąć, jak ktoś w tym wieku może jeszcze coś mówić, ręką machać, nogą tupać, a do tego być oklaskiwanym przez publiczność - wspomina aktorka Krystyna Sienkiewicz.

Przyznaje, że mimo groźnej choroby wszystko u niej w porządku. Mówi, że to od ludzi bierze wszystkie radości i później im je oddaje. I do dzisiaj wspomina dzieciństwo na Warmii i Mazurach. Chce też napisać kolejną książkę.

Co dobrego u pani słychać?

- Zawsze, kiedy ludzie do mnie dzwonią i pytają, jak się czuję, odpowiadam: "Niestety, fantastycznie".

Dlaczego dodaje pani to "niestety"?

- Ponieważ właśnie w ten sposób lubię odpowiadać (śmiech).

Z humorem, czyli jak zawsze!

- Dokładnie. Ja jestem doktorek dusz. Lubię bawić publiczność, ale lubię też bawić siebie. To od ludzi biorę cudne radości i później im je oddaję. I jesteśmy kwita.

Podróżuje pani po kraju ze swoim recitalem...

- Przez całe życie podróżowałam i teraz na nowo rozpoczęłam te podróże. A widzisz, ja tego nie lubię, jestem bardziej taka domowa. Nigdy mi się jednak to nie udało. Myślę, że przez to w ubiegłym roku doznałam udaru i przyszły do mnie też inne choroby. Jednak ja jestem siłaczka.

Miała pani chociaż jeden moment zwątpienia, jeśli chodzi o pokonanie chorób, które się do pani przypałętały, i w powrót do pełni sił?

- Nigdy nie miałam takich myśli. Kiedy po udarze zaczęłam odzyskiwać siły, postanowiłam pójść do lekarza. I proszę bardzo, znaleźli coś obrzydliwego. Raka w moim oku. Ludzie mi mówili: "Nie denerwuj się, grozi ci przecież tylko szklane oko". Nie wierzyłam, że to mnie spotka. I nie spotkało. Wszystko jest dzisiaj w porządku. Niedługo zacznę też pisać następną książkę. Nie wiem tylko, jak będzie z rolami. Nie wiem, czy te wszystkie słowa dobrze przykleją się do mojego mózgu. Jednak moje samopoczucie jest nadzwyczajne. Na pewno wiesz, że człowiek, który dostaje udaru, wraca do sił po 5-7 latach. A Kryska ma na to rok.

Bo szkoda pani czasu na chorobę?

- Oczywiście.

Przeczytałem kiedyś, że Krystyna Sienkiewicz to wampir energetyczny. Dzisiaj mam dowód na prawdziwość tego stwierdzenia.

- (Śmiech). To prawda. Od klasycznego wampira różni mnie to, że ja zabieram coś od ludzi, ale w zamian również coś im daję.

14 lutego wystąpiła pani w Olsztynie.

- W tym mieście było moje dzieciństwo. Na recital przyjechała ze mną do was koleżanka ze Śląska i zaraziła mnie strasznym katarem. Nie miałam jednak żadnej temperatury, więc to nie było przeziębienie. To był jeden wielki żart.

Nie przemęcza się pani za bardzo?

- Ostatnio bardzo się przemęczałam. Ubiegły rok zaczęłam od Kanady, a później fruwałam po Polsce. W ogóle w życiu wiele razy byłam na różnych półkulach. I jak dostałam udaru, to też byłam na innej półkuli. Na lewej (śmiech).

Mimo wszystko nie brakuje pani energii. Skąd pani czerpie na to siły?

- Odpowiedź jest jedna: śmiech to zdrowie.

Geny również mają coś do powiedzenia?

- Myślę, że tak. Chociaż... Słonko, pewnie nie wiesz nic o mnie... Ja jestem sierotka.

Wiem.

- Ja chciałam odrosnąć. Chciałam mieć wszystkie te cacka, jakie miałam w dzieciństwie. Takie meble, jakie pamiętam z rodzinnego domu. Udało mi się to wszystko osiągnąć. Mam piękne gniazda. Naprawdę. I nie z patyczków. Naprawdę.

W jednym z wywiadów stwierdziła pani, że talent odziedziczyła po rodzicach.

- Moja mama była nadzwyczajna, urodziwa. Tatę słabo pamiętam, ale podobał mi się. Był ładnym, przystojnym mężczyzną. Jeszcze jedno mam po rodzicach, tylko nie wiem, czy po mamie, czy po tacie: katar. Rysio, mój brat, również go miał. Miał też słuch absolutny, był urodzonym matematykiem. I oddał swoje geny Kubusiowi (lider zespołu Elektryczne Gitary, z zawodu neurolog - red.), czyli mojemu bratankowi. Wszystkie dzieci Kuby są artystycznie uzdolnione.

Kocha pani ludzi?

- Niestety tak (śmiech). Chociaż powiedziałabym, że bardziej kocham zwierzęta. Wszystkie.

Pytam dlatego, ponieważ urodziła się pani 14 lutego.

- Nie mówmy głośno, którego to było roku, bo ludzie zemdleją. Również zawsze mówiłam, kiedy zbliżała się ta data: "Rżnij, Walenty, Bóg się rodzi!". Walentynki przyszły do nas z Ameryki, to jest straszne, bo przecież nasze święta również są piękne.

Często odwiedza pani Szczytno czy już tylko we wspomnieniach?

- Częściej we wspomnieniach. Do dzisiaj z dziećmi mieszka tam syn mojej cioci, która po wojnie przez kilka lat po śmierci moich rodziców mną się opiekowała. Odwiedziłam ich, kiedy ostatnim razem byłam w Olsztynie przy okazji recitalu.

Ulicami Olsztyna również miała pani okazję pospacerować?

- Tym razem mało tego Olsztyna zwiedziłam. Pamiętam, że kiedy miałam 10 lat, byłam w Teatrze Jaracza i pierwszy raz zobaczyłam na scenie Ludwika Solskiego (1855-1954 - red.). Był nieprawdopodobnie stary i nie mogłam pojąć, jak ktoś w tym wieku może jeszcze coś mówić, ręką machać, nogą tupać, a do tego być oklaskiwanym przez publiczność. Sądziłam, że ludzie klaszczą dlatego, że ta noga czy ręka jakimś cudem mu nie odpadła. Wiesz, dzisiaj mogę powiedzieć, że wszystko w moim życiu było dobre.

Jakie jeszcze ma pani wspomnienia?

- Olsztyn! Słuchaj, to tak było... W filmach grałam we Wrocławiu, w Warszawie, a najczęściej w Łodzi. W 1966 roku byłam aktorką warszawskiego Teatru Ateneum i grałam w spektaklu "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Dostałam także rolę w pięknym filmie "Lekarstwo na miłość" u boku Kaliny Jędrusik i cieszyłam się, że zdjęcia są w Warszawie. Teatr i film miałam na miejscu. Dyrektor teatru wezwał nas pewnego dnia do siebie i powiedział, że jedziemy na miesiąc do Teatru Jaracza w Olsztynie ze sztuką "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Ta historia to dowód na to, że jestem bardzo silna. Każdego dnia z samego rana szłam na zdjęcia do filmu, a już o godz. 13 jechałam do Olsztyna. Po spektaklu wracałam do Warszawy, żeby następnego dnia wstać o godz. 5 i pójść na zdjęcia. Jeździłam między tymi miastami warszawską taksówką! Żona kierowcy mnie karmiła, robiła mi kanapki. To byli cudowni ludzie! Bardzo fajny macie ten teatr, pewnie dzisiaj jest inny i nie wiem, czy wciąż nosi to samo imię...

Imię jest to samo, a niedawno nasz teatr przeszedł remont.

- Bardzo mnie to cieszy.

"Różowe zjawisko STS-u" - bardzo mi się podobają te słowa o pani, które napisał Krzysztof Teodor Toeplitz po tym, jak we wrześniu 1955 roku zastąpiła pani chorą koleżankę w Studenckim Teatrze Satyryków. Nie miała pani obaw, czy sobie poradzi? Była już pani wtedy na studiach plastycznych na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.

- Kochanie, ja byłam pewna aktorstwa. Bo aktorem trzeba się urodzić, a nie, że pójdziesz do szkoły...

...i się wyuczysz.

- O, nieee. Miałam bardzo ciekawe role i gdybym chciała, to wyjechałabym na Zachód. Mężczyźni przecież mnie kochali. Jednak nie wyobrażałam sobie wyjazdu bez możliwości spaceru po Nowym Świecie.

Jest pani świetną aktorką, a nie skończyła pani przecież szkoły teatralnej.

- Później zdałam tylko egzamin, żeby mieć tak zwaną pieczątkę.

Pamięta pani Siostry Sisters z Kabaretu Olgi Lipińskiej?

- Ostatnio śnił mi się nawet kabarecik Olgi, w którym nikt nie powiedział mi żadnego słowa. Kazano mi się tylko ubrać i wejść na scenę. Odparłam, że nic chcę, po czym się obudziłam. To dowód na to, że już nie będę tam więcej grała (śmiech). Kabaret Olgi Lipińskiej był wspaniałym czasem. Ja przecież jestem komediant liryczny, mogę robić role dramatyczne i komediowe. Myślę, że ludziom dają smak wszystkie te moje role. Lubię rechotać i płakać.

O czym chce pani napisać kolejną książkę?

- Muszę trochę opowiedzieć o tym moim udarze. Chcę ludziom powiedzieć, żeby się nie dręczyli, chcę pokazać, że szybko można z tego udaru wyjść. Słuchaj, przez kilka tygodni w szpitalu mogłam robić ćwiczenia gimnastyczne, chodziłam na trzecie piętro i z powrotem. Podczas gdy inni udarowcy bełkotali, zdejmowali ubranka i pokazywali genitalia. Przychodzili też do mnie lekarze i, patrząc na mnie, mówili między sobą, że chyba nic nie wiedzą o udarze. W moim przypadku ten udar był raczej żartobliwy. Oczywiście w życiu można wpaść w dołek. I w porządku, ja w niego wpadnę, ale wyjdę i zasypię go, żeby ktoś inny w niego nie wpadł.

A ile tych psów i kotów dzisiaj ma pani w domu?

- Nie tak dużo, sześć kotów i dwa psy. W schronisku jest ich znacznie więcej. Zwierzęta to prawdziwa uroda świata, a urody nigdy za dużo.

Życzę pani dużo zdrowia i sił!

- No, żebym cię mogła kiedyś na barana przenieść (śmiech)!

***

Krystyna Sienkiewicz

Urodziła się w 1935 roku w Ostrowi Mazowieckiej. Jej rodzice zostali zamordowani przez Niemców. Po zakończeniu II wojny światowej Krystynę i jej brata Ryszarda odnalazła stryjeczna siostra ich ojca. Ciotka zabrała ją do Szczytna, a jej brat został w łódzkim sierocińcu. W trakcie studiów na warszawskiej ASP 1 września 1955 roku zastąpiła chorą koleżankę w Studenckim Teatrze Satyryków. W 1957 roku ukończyła studia i została zaangażowana jako aktorka do STS-u. Znana m.in. z serialu "Rodzina Leśniewskich", programu "Kabaret Starszych Panów" i słuchowiska radiowego "Rodzina Poszepszyńskich". W latach 70. z Andrzejem Zaorskim prowadziła program Studio Gama, występowała w Kabarecie Olgi Lipińskiej. Aktorka teatrów warszawskich: Ateneum (1964-1970), Rozmaitości (1973), Syrena (1975-1984, 2000, 2004), Komedia (1988, 1994), Scena Prezentacje (1994-1995), Na Woli (1995), Rampa (2006-2008) i Teatru Polskiego w Poznaniu (1985). Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Źródło: Filmpolski.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji